1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Presja zadowalania innych – jak się z nią uporać? Pytamy Katarzynę Miller

Presja zadowalania innych – jak się z nią uporać? Pytamy Katarzynę Miller

„W byciu »people pleaserką« zawiera się także bycie usługiwaczką, czyli ułatwianie innym życia. Taka dziewczyna a to coś przyniesie w prezencie, a to zaproponuje kawę, a to wyręczy w jakimś kłopocie” – mówi Katarzyna Miller. (Fot. iStock)
„W byciu »people pleaserką« zawiera się także bycie usługiwaczką, czyli ułatwianie innym życia. Taka dziewczyna a to coś przyniesie w prezencie, a to zaproponuje kawę, a to wyręczy w jakimś kłopocie” – mówi Katarzyna Miller. (Fot. iStock)
Dla sympatii i zadowolenia innych można zrobić wiele, czasem nawet zapomnieć o własnych potrzebach i uczuciach. Co sprawia, że dajemy się obsadzić w roli tzw. people pleasera? Dlaczego tak trudno zauważyć, że to robimy? Jak się z tego otrząsnąć? O to wszystko pytamy psychoterapeutkę Katarzynę Miller.

Zastanawiałam się, jak spolszczyć termin, o którym będziemy rozmawiać, czyli „people pleaser” i chyba postawię na opcję, którą proponuje Marta Niedźwiecka: „ludziozadowalacz”. Generalnie chodzi o kogoś, kto zrobi wiele, żeby wszystkim było miło, by wszyscy go lubili i by czuć się im potrzebnym. Chciałoby się powiedzieć, że to typowo kobieca cecha…
Ja bym powiedziała, że to cecha po prostu ludzka. Moje propozycje spolszczenia to „pochlebca”, „podlizywacz”. Ale „zadowalacz” też jest trafne, bo to znaczy, że on wie, co cię zadowoli. Pochlebca jedynie zgaduje.

W jednym z odcinków naszego podcastu „Przerwa na kawę z Kasią Miller” rozmawiałyśmy o przekleństwie bycia miłą, ale nawyk zadowalania innych to chyba jednak coś innego. Do bycia miłą się nas socjalizuje, tego się od nas wymaga, a zadowalanie innych jest strategią, jaką wypracowujemy w dzieciństwie, by zwyczajnie przetrwać. Nikt nam nie mówi wprost, że tacy mamy być, my po prostu wychwytujemy to z otoczenia.
Ja widzę to tak, że zadowalanie innych jest pewnym podzbiorem nakazu bycia miłą, może dlatego uważasz je za typowo kobiecą cechę. Jednak nie każda, która godzi się być miłą, zajmuje się też podlizywaniem innym. Tak jak mówisz, zaczyna się to zwykle wcześnie. Dziewczynka w pewnym momencie orientuje się, że kiedy przytakuje innym, kiedy coś im daje czy mówi miłe rzeczy – inni się uśmiechają i są dla niej mili, lubią ją po prostu. W zupełnie naturalny, podskórny sposób uczy się pochlebstwa, czyli zaczyna się skupiać na tym, co ludzie chcieliby usłyszeć. Może nawet stać się od tego specjalistką. W byciu „people pleaserką” zawiera się także bycie usługiwaczką, czyli ułatwianie innym życia. Taka dziewczyna a to coś przyniesie w prezencie, a to zaproponuje herbatę, a to wyręczy w jakimś kłopocie.

Są ludzie, którzy otaczają się wyłącznie „people pleaserami”, tworzą sobie coś w rodzaju dworu, który mówi im same pozytywne rzeczy, wyraża podziw i zawsze się z nimi zgadza. Ludzie u władzy to lubią, gwiazdy też. Kadzimy ludziom sukcesu, bo na zupełnie nieświadomym poziomie wydaje nam się, że im to się po prostu należy.

Czyli zadowalanie innych wchodzi nam w krew, dlatego że jest przez otoczenie nagradzane?
I dzieje się to już od najwcześniejszych etapów naszego rozwoju. Na przykład kiedy najbliżsi opiekunowie wzmacniają tylko takie twoje zachowania, które polegają na zabieganiu o ich uwagę. To powszechne zjawisko, że dzieci narcystycznych, niedojrzałych emocjonalnie czy dysfunkcyjnych rodziców przestają zwracać uwagę na własne potrzeby, a zaczynają wyczuwać potrzeby mamy i taty. Dziecko uczy się takich rzeczy błyskawicznie.

Podobnie jak tego, że kiedy chce, żeby rodzice się na coś zgodzili, musi poczekać na dobry moment, czyli taki, kiedy będą w dobrym humorze.
Albo zrobić coś, co ten humor im poprawi i dopiero wtedy poprosić. W ten sposób uczy się nas schlebiania innym non stop, czyli pewnej koniunkturalności.

Przyznam, że spotkałam w życiu ze trzy czy cztery osoby, które obiecywały wszystko wszystkim i żadnej z tych obietnic nie spełniały. Na przykład pewna koleżanka zaoferowała mi pomoc w znalezieniu mieszkania w Warszawie, kiedy jeszcze tu nie mieszkałam. Co więcej, ciągle tę propozycję ponawiała. Kiedy dzwoniłam do niej spytać, czy coś się udało znaleźć, mówiła, że pamięta i szuka, a tygodnie mijały. Po jakimś czasie zrozumiałam, że to nigdy się nie stanie.

To też ciekawy typ „ludziozadowalacza” – dużo obiecuje, ale niewiele z tego wynika. Aż dziwi, po co w ogóle ten człowiek to robi.
Ano po to, by przez chwilę być dawcą dobroci, kimś wszechmogącym. Co z tego, że się wkrótce wyda? Wtedy poszuka innej osoby do przypochlebienia się jej. Albo będzie szedł w zaparte: przecież cały czas się stara.

Jedną z cech charakterystycznych „people pleasera” jest to, że nigdy nie mówi „nie”.
No właśnie. „Cały czas to załatwiam, tylko… czekam na telefon/ ktoś mnie wstrzymuje/ są niewielkie przeszkody, ale na pewno to dostaniesz”.

A w tym czasie karmi się naszym „Dziękuję, jak ty mi pomagasz”, „Co ja bym bez ciebie zrobiła”…
Bo dawno oduczono go cieszenia się z własnych sukcesów, na rzecz cieszenia się z tego, że ktoś za coś będzie mu wdzięczny.

Podobno „zadowalacz” czy „zadowalaczka” ciągle przepraszają. Za wszystko, co mogłoby popsuć miłą atmosferę.
Myślę, że są wśród nich tacy, którzy ciągle przepraszają, i tacy, którzy nie przepraszają nigdy – bo są przekonani, że to, co dają, jest tak bezcenne, że nie ma za co przepraszać.

A co powiesz o osobach, które narzucają się innym z pomocą czy prezentami? Ich też nazwałabyś „dogadzaczami”?
Z pewnością można ich spotkać wśród nadopiekuńczych, wiecznie poświęcających się matek, ale też wśród osób, które są tzw. wolnymi elektronami i chcą spełniać rolę kogoś, kto wszystkim będzie potrzebny. No bo skoro moje potrzeby wymazano, co mi pozostaje? Spełniać cudze. A jeśli w dodatku nie mam empatii, to nie potrafię odczuć, czego chcą naprawdę, więc kupuję rzeczy, których nie chcą, pomagam, choć mnie o to nie proszą. Tak naprawdę wcale nie chcę ich obdarować, chcę się zasłużyć. Być dostarczycielem czy dostarczycielką dóbr wszelakich.

Ale czy to nie jest po prostu próba sprawowania kontroli nad innymi?
Oczywiście, że jest. W dodatku osiągnięta na drodze manipulacji. I wynikająca z przekonania, że to ja wiem, czego potrzebujesz. Nikt inny ci tego nie da, nawet sam sobie tego nie dasz. Bywają takie partnerki i żony. Bywają też tacy mężowie. Tak zarzucają prezentami, tak rozpieszczają ukochanych i ukochane, by ci ani na krok się od nich nie oddalili.

Znam takie przypadki też w relacjach między rodzeństwem. Na przykład starsza siostra zawsze opiekowała się bratem i robi to dalej, mimo że on jest już po trzydziestce i ma swoją rodzinę. Nawet mu to czas mówi: „Jak mnie zabraknie, nie dasz sobie rady”.
Ja bym nie nazwała togo „people pleasingiem”, tylko umniejszaniem innych, a podbijaniem siebie.

A domaganie się wdzięczności?
Już bardziej. Deklarowanie czy demonstrowanie, że ktoś podziękowaniem albo zwróceniem na mnie uwagi może mnie dowartościować, jest w jakimś stopniu służalcze, przypodobujące się. To ten sam mechanizm co domaganie się pochwał. Pamiętam, jak dawno temu powiedziałam pewnemu reżyserowi, że nie podoba mi się jeden pomysł w jego filmie – przestał ze mną rozmawiać. Myślę, że to typowe dla artystów, zwłaszcza uznanych. Uważają, że skoro są właśnie uznani, to znaczy, że są lepsi. Nie przyjmują do wiadomości, że są zwyczajnymi ludźmi i na przykład coś zepsuli. Tak jakby byli pod specjalnym nadzorem i opieką. Wielu z nich zresztą oczekuje, że właśnie taki parasol ochronny się nad nimi rozłoży.

Zobacz, jakie to idealne uzupełnienie: osoby z rysem narcystycznym, spragnione pochwał i „people pleaserzy”, gotowi je dawać.
To nawet ma swoją nazwę: koluzja. Czyli uzupełnienie, w którym się zatrzaskujemy, tak że nie możemy z niego się wydostać.

Nie sądzisz, że to nie tylko dom, ale też świat uczą nas zadowalania głównie innych? Choćby dzisiejsze media społecznościowe, które polegają na zbieraniu lajków…
Na pewno uczy nas to powierzchownego doceniania, czyli chwalenia. Nie ma w tym prawdziwego zwrócenia na kogoś uwagi, zajęcia się daną osobą, to tylko takie pogłaskanie. Nieangażujące nas bardziej niż trzeba.

Dziś dominuje przekaz, że aby odnieść sukces, trzeba być lubianym. Słyszałam, że na castingach do filmów zwraca się uwagę na to, ile dany aktor czy aktorka mają followersów na Instagramie. To może bardziej zaważyć na dostaniu roli niż dyplom uczelni artystycznej. Instagramowi influencerzy też wrzucają zdjęcia i treści kierowani tym, co jest bardziej lajkowane, czyli co się podoba.
Bo to przynosi im zyski.

Spytam niczym adwokat diabła: skoro się to wszystkim opłaca, może nie ma co z tym walczyć?
No właśnie, niestety z tym nie walczymy. Pamiętam czasy, kiedy wiadomo było, że w telewizji muszą się znaleźć poważne dyskusje, a w gazecie drukuje się recenzje, w dodatku nie zawsze pozytywne. Dzisiaj nie ma recenzji, jest tylko polecanie i zachwalanie, każda nowa książka jest od razu bestsellerem „New York Timesa”, a film – „najlepszym, jaki dotąd był”. W telewizji czy radiu puszczają tylko to, co ma największą oglądalność czy słuchalność. Skończyła się krytyka, zostały reklamy. Bo jeśli coś się sprzedaje, czyli podoba się ludziom, to znaczy – że jest dobre.

W efekcie schlebiamy sobie, zamiast być ze sobą szczerymi. Co taki „pleasing” robi z naszymi relacjami?
Przede wszystkim je spłyca i koniunkturalizuje. jest po prostu nieuczciwy, fałszywy. Ktoś mówi „Bardzo mi miło”, „Bardzo ci dziękuję”, podczas gdy ani mu miło, ani nam dziękuję. W efekcie przeżycia, jakie są między nami, są naciągane, sztuczne, nie ma koleżeństwa, przyjaźni, wspierania się. Jest pozorna współpraca, a tak naprawdę rywalizacja, w dodatku rywalizacja nieprzyjemna. Bo można powiedzieć komuś: „Szanuję cię i staję z tobą w szranki, bo chcę być tak samo dobra albo lepsza”, a można powiedzieć: „Podziwiam cię, jesteś taka cudowna”, a skrycie kopać pod kimś dołki. Schlebianie na dłuższą metę wzmaga też poczucie osamotnienia. Dajesz nieprawdziwie i wiesz, że to, co dostajesz w zamian, też takie będzie.

Ktoś, kto przeczyta naszą rozmowę, może mieć jednak wątpliwości: jestem „ludziozadowalaczem” czy po prostu miłą, życzliwą innym osobą? Jak to odróżnić?
Na przykład zastanawiając się, czy jeśli mówi czy robi coś miłego, to przez cały czas czy tylko niekiedy. Czy jeśli ktoś go czy ją o coś poprosi, zawsze się zgadza czy jednak potrafi odmówić, nawet jeśli prosi o to ktoś bliski. Czy umie powiedzieć, że coś mu czy jej się nie podoba, zgłosić zastrzeżenia. Musi być jakaś różnorodność w tym, co mówimy, myślimy i robimy. Jeśli zawsze układamy się w jedną stronę, na pewno jest w tym jakiś wewnętrzny przymus. Oczywiście ludzie inteligentni społecznie wiedzą, co powiedzieć czy jak się zachować, by inni czuli się z nimi dobrze. Świetnie, że potrafią z tego skorzystać, ale jeśli poleganie na tym zaczyna być ich stylem życia, stają się ofiarą swojego koniunkturalizmu.

Powiedzmy, że ktoś dopatrzy się w sobie znamion „ludziozadowalania”, czyli powie sobie: „Może rzeczywiście trochę za bardzo nadskakuję innym, nie potrafię odmówić, jak ktoś mnie bardzo prosi” – jakie byłyby pierwsze kroki, żeby zacząć z tego wychodzić. poza oczywiście pracą nad sobą podczas terapii?
Dopóki to przynosi korzyści, które są większe niż poniesione koszty, nikt w sobie tego nie nazwie i nie rozpozna. Raczej będzie z tego zadowolony. Jest to o tyle trudne do zauważenia, że za schlebianiem innym stoi zwykle niewiara w siebie – siebie prawdziwego czy prawdziwą. Diagnoza wymaga zatem stanięcia przed sobą w prawdzie. Niektórzy to zobaczą i szybko zakryją. Bo przecież nie jest to rola, w której się sobie podobamy. Zwykle impulsem do zmiany jest wspomniane poczucie osamotnienia. Czyli kiedy zauważamy, że tak naprawdę niewiele jest osób, którym jesteśmy bliscy i na które możemy liczyć.

Mamy tysiące znajomych na Facebooku, a żadnego przyjaciela.
Czasem przyglądam się tej kolejce osób, które wysyłają mi zaproszenia do kontaktu na fejsie czy Instagramie – w większości ich nie znam. Dlaczego chcą, bym dołączyła ich do grona znajomych, skoro nimi nie są? To, że znają kogoś, kogo i ja znam, nie stanowi jeszcze o naszym koleżeństwie. Proszę bardzo, spotkajmy się, poznajmy, ale nie wpisujmy się sobie od razu do pamiętników.

Wracając do zadowalania innych, sądzę, że warto mówić innym miłe rzeczy, ale tylko te, które są według ciebie prawdziwe i które mówisz z przyjemnością. Wtedy będzie to miłe dla ciebie i dla tej drugiej osoby. Pewnie, mówimy miłe rzeczy po to, by było miło, ale też po to, by ten ktoś wiedział, że to, co podkreślamy, naprawdę jest fajne dla innych.

Z drugiej strony w wielu domach i w wielu miejscach pracy w ogóle nie mówi się pochwał. Wyobrażam sobie, że jak taka osoba usłyszy wreszcie jakiś komplement, to jakby trafiła do Disneylandu.
O ile w to uwierzy, bo wiele osób rzadko chwalonych nie wierzy w dobre słowa. Ja ładna?! Ja dobrze ubrana?! Ja fajna?! Jak widać, wszystko to bardzo grząski teren: nie pochwalisz – źle, pochwalisz – jeszcze gorzej.

Może dlatego mówi się, by nie chwalić, a przekazywać informację zwrotną.
Informacja zwrotna to dobre rozwiązanie, zakłada bowiem brak oceny, a jedynie stwierdzenie obiektywnej prawdy. Czasem ktoś mi coś pokazuje, mówiąc: „Zobacz, jakie ładne”, na co ja: „Ale to nie jest moje”. Nie mówię: „Ble, brzydkie”, skoro dla kogoś jest piękne, po postu informuję, że nie jest to moje piękno.

Stajemy się „people pleaserami”, bo nie umiemy przekazywać informacji w taki sposób, by nie krzywdzić innych ludzi?
Nie chcemy ranić innych, nie chcemy psuć atmosfery, ale na dłuższą metę i tak zostaje syf i nieszczerość. Ja wolę powiedzieć „nie”, ryzykując, że nasze relacje się nie utrzymają, niż zgodzić się na coś wbrew sobie, w nadziei, że się nie rozstaniemy.

Katarzyna Miller, psycholożka, psychoterapeutka, pisarka, filozofka, poetka. Autorka wielu książek i poradników psychologicznych, m.in. „Instrukcja obsługi toksycznych ludzi” czy „Daj się pokochać, dziewczyno” (wydane przez Wydawnictwo Zwierciadło).

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze