1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Wzięcie odpowiedzialności za siebie i zajęcie się sobą oznacza skonfrontowanie się z własnymi deficytami

Wzięcie odpowiedzialności za siebie i zajęcie się sobą oznacza skonfrontowanie się z własnymi deficytami

Joanna Flis (Fot. Katarzyna Stefanowska/archiwum prywatne Joanny Flis)
Joanna Flis (Fot. Katarzyna Stefanowska/archiwum prywatne Joanny Flis)
Jeśli ktoś żyje niehigienicznie, to czuje się fatalnie – i zamiast wziąć odpowiedzialność za to, że pielęgnuje swojego wewnętrznego „lenia”, chodzi raz w tygodniu na terapię, żeby poszukiwać winnych swojego stanu w przeszłości, albo nie chodzi na nią i szuka winnych na własną rękę – wciąż na wszystko narzeka i się umartwia. Rozmowa z psychoterapeutką Joanną Flis.

Mamy skłonność, by tłumaczyć siebie na rozmaite sposoby. Jednym z nich, chyba dość popularnym, jest tłumaczenie swoich błędów, potknięć czy niemożności podjęcia decyzji przeszłością – to znaczy nie mogę, nie umiem, jestem nieszczęśliwa/y, bo miałam/em trudne dzieciństwo. Czy tak da się przeżyć życie?
Myślę, że odkryliśmy ten sposób narracji wraz z dorobkiem psychoterapii, to znaczy ludzie nagle zaczęli się orientować, że różne zdarzenia z przeszłości mają wpływ na ich teraźniejszość i że autorami – a właściwie takimi protoplastami – ich różnych mechanizmów są ludzie, którzy byli kiedyś ich opiekunami albo osobami w ich życiu istotnymi. Wraz z tym odkryciem pojawiła się pokusa nadużywania tego sposobu. Zaczynamy trochę mylić wyjaśnienia naszych tendencji z odpowiedzialnością za nasze własne zachowania, czyli przypisujemy różnym zdarzeniom z przeszłości i ludziom nie tylko źródło naszych skłonności, ale też odpowiedzialność za nasze dzisiejsze zachowanie. I to jest taki bardzo mocno rozwinięty patomechanizm widoczny w psychoterapii. Czasami bardzo długo trzeba pracować z ludźmi w gabinecie, zanim oni zaczną przejawiać cechy odpowiedzialności za własną aktywność.

To jest w jakimś sensie wygodne, prawda? Ale jednocześnie niebezpieczne – powiedziałaś patomechanizm…
To pozwala nam być biernymi, pozwala nie konfrontować się z samym sobą. Umożliwia także snucie opowieści o tym, że nie mamy wpływu na własne zachowanie. Z jednej strony żyjemy w kulturze, która mocno podkreśla sprawczość, czyli zewsząd słyszymy hasła: „chcieć to móc”, „wyznaczaj sobie cele”, „wyobrażaj sobie”, „afirmuj”, „twoje życie należy tylko do ciebie”, a z drugiej strony jest taki drugi prąd – równie mocno przesadzony – podpowiadający: „Twoja przeszłość determinuje twoją teraźniejszość bardziej niż twoja własna sprawczość”.

Ze skrajności w skrajność i na dodatek jednocześnie?!
No właśnie. Dwie skrajne postawy, które na siebie wzajemnie wpływają, generując w człowieku dwie silne postawy – poczucie wiary w to, że wszystko jest możliwe, oraz bezradność wobec tego, co nas ukształtowało.

Myślę, że to jest źródło kryzysów, konfliktów wewnątrzpsychicznych wielu współczesnych ludzi.

Wydawałoby się, że zaliczamy się do jednej z tych grup, że to jest „albo, albo”. A rozumiem, że mówisz, że jedna osoba może mieć w sobie te dwa podejścia.
Tak, właśnie takie osoby coraz częściej spotykam w swoim gabinecie. Przychodzą ludzie z głębokim poczuciem, że wszystko jest możliwe – sky is the limit, a z drugiej strony przez całą terapię poszukują odpowiedzialnych za swoje dzisiejsze funkcjonowanie w przeszłości, zupełnie nie mogą się stamtąd wydostać.

Myślę, że to jest nieprzyjemne, ale jednocześnie pociągające dla wielu osób – czasem bowiem długie miesiące mijają w terapii, nim ktoś odważy się wyjść z przeszłości. Niektórzy ludzie wręcz nigdy z niej nie wychodzą, tylko zmieniają paradygmat po to, żeby znowu, od początku, zacząć opowieść o tym, co im się przytrafiło, kiedy mieli dwa, trzy, cztery lata.

Zresztą popatrzmy nawet na trendy z poradników psychologicznych – trochę znam ten rynek, sama na nim funkcjonuję – mamy albo poradniki dotyczące przeszłości, które dopiero od niedawna zaczynają uwzględniać hasła typu: „Dobrze, to ci się przytrafiło, ale za twoje życie jesteś odpowiedzialny tu i teraz ty sam”, albo poradniki dotyczące naszej sprawczości, które zresztą dotyczą zwykle psychologii biznesu.

Dwie ścieżki, pośrodku – pustka.
Zajęcie się tym środkiem to nowy szlak, który powoli przecieramy, bo czasami bardzo trudne jest zderzenie ludzi z rzeczywistością i powiedzenie: „Teraz twoje życie należy już tylko do ciebie”. W swojej najnowszej książce napisałam takie zdanie, że nikt nie przyjdzie cię uratować.

To są zawsze ryzykowne tezy, bo naprawdę bardzo często nasi klienci, nasi pacjenci oczekują, że po pierwsze, pomożemy im się usprawiedliwić, a po drugie – potwierdzimy, że mają prawo mieć roszczenia wobec świata, który ma ich uratować. Dlatego powiedziałabym z przekonaniem, że połowa sukcesu w terapii to przywrócenie sprawczości i odpowiedzialności za siebie. Kiedy zostajemy w takim poczuciu skrzywdzenia i odpowiedzialnymi za nasze zachowanie czynimy na przykład naszych rodziców, to szalenie trudno jest podjąć rolę aktywnego kreatora teraźniejszości.

Aktywny kreator teraźniejszości musi być osobą dorosłą, jak rozumiem.
Właśnie tak, a jednym z kluczowych elementów dorosłości jest gotowość do wzięcia odpowiedzialności. Jak tego nie ma, to pozostają nam tylko roszczenia. Wtedy tupiemy nóżką albo czujemy się pominięci, niedocenieni, rozczarowani światem i tym, w jaki sposób z nami postąpił.

Mówisz o tym, że często w jednej osobie są te dwa bieguny. Mam wrażenie, że ten biegun „mogę wszystko”, to jest raczej nasza fantazja, marzenie, a bardziej uwewnętrzniona jest ta druga postawa – zdeterminowała mnie moja przeszłość.
Widzę tu inną prawidłowość – hasła „mogę wszystko” chcielibyśmy doświadczać w obszarze rzeczy przyjemnych, a haseł „to nie moja wina” chcemy używać wszędzie tam, gdzie po prostu daliśmy ciała. Przecież ten trend „mogę wszystko” pojawia się często w psychologii pozytywnej, w rozwoju osobistym, ale tym związanym na przykład ze sportem, realizowaniem marzeń i pragnień. Jednak kiedy należy zająć się choćby pracą nad regulacją emocji, już nikt nie krzyczy, że możemy wszystko…

Nikt nie mówi: „Mogę zmienić każdy schemat, który we mnie pracuje i który jest niekorzystny”. Nie, tu raczej popularny jest inny komunikat, komunikat „pierwszego wyboru” brzmi: „Nie mam na to wpływu, no bo takie mam doświadczenia z dzieciństwa”. Żyjemy w dualizmie, w świecie podzielonym na branie odpowiedzialności za rzeczy miłe, dobre, za sukcesy i zrzucanie odpowiedzialności za to, co jest niemiłe, trudne.

To są wszystko oczywistości, ale wcielenie ich w życie jest wielką sztuką. Już Jung mówił o tym, że kiedy budujemy swoją sprawczość, zobowiązujemy się do brania odpowiedzialności za to, że ta sprawczość dotyczy także tych obszarów, w których coś nam nie wyszło. I że jesteśmy odpowiedzialni za sukces w naszym życiu i za jego porażkę. A my – z uporem godnym innej sprawy – wciąż próbujemy to rozdzielać, porażkom przypisując autorstwo przeszłości, a sukcesom – nam samym. Odpowiedzialność to jest środek.

Już w „Dezyderacie” czytamy, by oddzielać to, na co mamy wpływ, od tego, na co wpływu nie mamy. I to jest ta mądrość. I ja bardzo dużo pracuję z ludźmi właśnie nad tym – nad rozpoznawaniem, na co rzeczywiście mamy wpływ, a na co go nie mamy.

Słabo u nas z tym?
Różnie to bywa. To znaczy często ludzie chcieliby mieć wpływ na rzeczy, na które tego wpływu po prostu mieć nie możemy. Ludzie się śmieją, kiedy ich pytam, czy mają wpływ na pogodę. „No jasne, że nie” – odpowiadają. I wtedy mówię, że właśnie taki sam wpływ mamy na przykład na to, czy ktoś przestanie nadużywać alkoholu albo czy ktoś zacznie zachowywać się w jakiś inny, określony przez nas sposób. A my tu jesteśmy gotowi walczyć niczym lwy. Ale niekoniecznie chcemy uznać posiadania wpływu na… samego siebie. Czyli choćby na to, że można wypracować sposób radzenia sobie z własnymi emocjami, że można mieć wpływ na to, do których myśli się przywiązujemy, mieć wpływ na to, jak się zachowujemy. Moje uczucia to jest moja odpowiedzialność. To tutaj jest spory opór.

To wszystko, o czym mówisz, musi mieć jakiś jeden mianownik, coś leży u źródła. No bo mamy jakiś zasób energii i można by tę energię przekierować we właściwe miejsce – tam, gdzie będzie mogła być uwolniona i spożytkowana – a my ją trwonimy, uderzając głową w mur. Pomyślałam o wygodnictwie, lenistwie, niechęci do pracy, ale przecież czasami te działania, o których mówisz – choćby próba wpłynięcia na to, żeby ktoś bliski przestał pić – to jest naprawdę bardzo duży wydatek energetyczny, więc to nie jest tak, że my nie jesteśmy w ogóle chętni do wysiłku. O co więc chodzi?
Chodzi nie o unikanie wysiłku w ogóle, a o unikanie tej pracy, która w efekcie konfrontuje nas z naszymi własnymi ograniczeniami, z naszymi deficytami, z naszymi wadami. To, czego unikamy, to zderzenie z samym sobą. Osoby współuzależnione rzeczywiście wkładają bardzo dużo wysiłku w to, żeby zmieniać swoich uzależnionych bliskich, ale robią to tak, by nie dotknąć siebie.

Obrazu samych siebie?
A no właśnie. Tu jest bardzo ważny wątek, bo takie osoby, bez wątpienia bardzo obciążone wysiłkiem, czują się „przy okazji” tymi silniejszymi, tymi mądrzejszymi, tymi lepszymi, tymi zdrowszymi. Tą osobą, która prawidłowo funkcjonuje, gdyby nie świat, który ją otacza. A wzięcie odpowiedzialności za siebie i zajęcie się sobą oznacza skonfrontowanie się z własnymi deficytami. My jesteśmy bardzo przywiązani do tego, że jesteśmy idealni.

Na poziomie deklaratywnym masowo potrafimy powiedzieć: „Wiem, że popełniam błędy, nikt nie jest idealny, ja też nie jestem”…
O, tak, potrafimy! Ale kiedy nie jesteś idealna/y? Ja czasem pytam o to moich pacjentów, bo rzeczywiście deklarują to wszyscy. „No to kiedy? Podaj przykład”. No i tu się zaczynają schody, bo ludzie podają przykłady, które nie mają żadnego wpływu na życie, powody, które z pewnością nie sprawiły, że trafiają do mojego gabinetu…To są prawie zawsze przykłady błędów, które nie uderzają w obraz samego siebie.

Mało osób, które na przykład stosują przemoc, jest w stanie powiedzieć: „Wiesz co, bywa, że zachowuję się przemocowo”. Mało osób, które są uzależnione, potrafi powiedzieć: „Mam problem z alkoholem, nadużywam go”. Albo niewiele osób współuzależnionych jest w stanie powiedzieć: „Czuję się lepsza/y dzięki temu, że wciąż ratuję mojego partnera”. Ludzie nie chcą przyznawać się do tych swoich ukrytych motywów postępowania. Przecież rządzą nami różne motywy postępowania i czasami nie są one takie zacne, jak nam się wydaje.

Zresztą coraz więcej autorów pisze o tym, że prawdziwy altruizm nie istnieje. Prawie zawsze robimy coś, z czego mamy korzyści, ale są takie osoby, które nie chcą tego zobaczyć. Odniosę się znowu do Junga – powiedział, że jeżeli nie uczynimy nieświadomego świadomym, to będzie to żyło w ukryciu i rządziło nami do końca. I często właśnie tak się dzieje. A my używamy różnych usprawiedliwień, żeby wytłumaczyć sobie, dlaczego postępujemy tak, a nie inaczej. A nawet powiedziałabym więcej: ludzie często nie biorą odpowiedzialności za swoje własne życie i ponoszą takie drobne porażki codziennie, bo na przykład nie chce im się wstać, bo tak naprawdę nie chce im się zdrowo odżywiać, bo nie chce im się ruszać, bo nie chce im się kontrolować emocji, bo to wymaga wysiłku. A potem wkładają tyle samo wysiłku w to, żeby osadzić się w pozycji osoby pokrzywdzonej.

Lubimy to.
Mało powiedziane. Dla mnie punktem wyjścia jest tu fakt, że czasem najwygodniej jest nam być w krzywdzie. Wygodnie jest być osobą, która jest ofiarą: systemu, toksycznych partnerów, przyjaciół, rodziny, szefa itd. My z jakiegoś powodu bardzo silnie pielęgnujemy bycie w takim miejscu.

Mówisz „z jakiegoś powodu” – z jakiego?
Wiele jest tych powodów, ale ja bym powiedziała o dwóch ważnych. Pierwszy – już wspomniany – to miejsce, które pozwala nam zachować obraz siebie, ale po drugie jest to miejsce, które pozwala nam nie dotknąć tego, że my tak naprawdę wkładamy mało wysiłku w to, jak żyjemy. Każdego dnia.

Godzinę temu rozmawiałam z moją pacjentką o tym, że całkiem często i całkiem wielu z nas żyje według pewnego schematu. To znaczy ponosimy szereg codziennych, pozornie drobnych porażek, np.: nie pójdę na spacer, nie zrobię sobie zdrowego jedzenia, nie wstanę na czas, nie pójdę spać wieczorem o przyzwoitej porze, nie powstrzymam się od wypicia alkoholu itd. Nie robimy tych wszystkich „drobnych” rzeczy i czujemy się fatalnie – no bo jak ktoś żyje niehigienicznie, to czuje się fatalnie – i zamiast wziąć odpowiedzialność za to, że pielęgnuję mojego wewnętrznego „lenia”, chodzę raz w tygodniu na terapię, żeby poszukiwać winnych swojego stanu w przeszłości, albo nie chodzę na nią i szukam winnych na własną rękę – wciąż na wszystko narzekam i umartwiam się. Ponadto traktuję swój zły stan jako stan chorobowy, a bardzo często to nie jest choroba. Często to jest to po prostu tylko i aż niechlujny, niehigieniczny tryb życia. Jesteśmy bardzo mało szczodrzy dla siebie na co dzień.

Delikatnie to powiedziałaś.
Zbyt delikatnie, to prawda. Bardzo źle siebie traktujemy, bo brakuje nam dyscypliny. Folgujemy sobie, a kiedy już doprowadzimy siebie do takiego miejsca, w którym jest fatalnie, łzy napływają do oczu. Wtedy udajemy się w przeszłość i tam szukamy: mam zaburzenia snu, bo miałam słabe dzieciństwo, a potem okazuje się w moim gabinecie, że codziennie siedzę na rolkach na Instagramie przed zaśnięciem, całe godziny. Powód jest kuriozalny: nie dbam o higienę.

Myślę, że nie wszyscy czytający nas teraz kochają…
Liczę się z tym, ale chcę to powiedzieć, bo to jest naprawdę klasyka z gabinetu w ostatnim czasie. Nie tylko mojego gabinetu. Przychodzą do nas pacjenci w stanie fatalnym, mówią, że mają depresję i nawet często są przez nas diagnozowani w tym kierunku, bo rzeczywiście mają szereg depresyjnych objawów: psychosomatyczne bóle, zaburzenia snu, natrętne myśli lękowe – mnóstwo tu się pojawia objawów, które można przypisać depresji. Zaczynamy więc pracować nad przeszłością, ale ja od pewnego czasu jednocześnie proszę pacjentów, żeby zaczęli prowadzić coś w rodzaju dziennika, takie planowanie i rozliczanie, „fotografie” dnia, żebyśmy mogli zobaczyć, jak żyją. I nagle się okazuje, że to nie jest depresja, tylko zabójczy styl życia, i pacjenci rzeczywiście nie mają prawa czuć się lepiej. Bo na przykład codziennie piją alkohol; bo wychodzą z domu w zasadzie tylko na wizytę do terapeuty, a spacer zdarza im się raz na dwa tygodnie, i to ich jedyna aktywność fizyczna; bo odżywiają się jakimś śmieciowym żarciem od rana do wieczora; bo oglądają do trzeciej nad ranem kryminał za kryminałem, a później budzą się zlani potem od koszmarów, które ich dręczą.

Ludzie przychodzą i mówią, że mają ADHD, a potem okazuje się, że 6 godzin każdego dnia spędzają w mediach społecznościowych. Przychodzą i mówią, że są niestabilni emocjonalnie, że to chyba borderline, bo „bujają od prawej do lewej”, a potem okazuje się, że nie mają żadnej aktywności fizycznej, a w każdej możliwej chwili słuchają podcastów na temat zdrowia psychicznego. A potem stawiają sobie diagnozy… Przychodzą ludzie, którzy pracują po 12 godzin dziennie i nawet obiad jedzą przy komputerze, a potem przy komputerze spędzają swój czas relaksu, czyli oglądają filmy, filmiki.

Czasem odpowiedź na to, jak źle się czujemy, jest kuriozalna – jej źródłem jest nasz styl życia.

Kiedy pracowałam na oddziale odwykowym, nauczyłam się tego, że jak pacjentom uporządkuje się codzienność: jedzą regularnie, śpią tak, jak potrzeba, chodzą na spacery, mają kontakt z ludźmi – czyli jak przestrzegają HALT-u – to takie cztery zasady: nie można być głodnym (Hungry), rozgniewanym (Angry), samotnym (Lonely) i zmęczonym (Tired) – to nagle się okazuje, że w drugim tygodniu odwyku głody alkoholowe nie są już takie doskwierające i że abstynencja jakimś „cudem” przychodzi zdecydowanie łatwiej.

To można, jak rozumiem, przełożyć na codzienność każdego z nas.
Jestem przekonana, że tak. Już wtedy, wiele lat temu, intuicja podpowiadała mi, że styl życia ma zdecydowanie większy wpływ na nasze samopoczucie, nasze zdrowie psychiczne, niż nam się wydaje. A my się wciąż upieramy, że nie. Wciąż lubimy szukać źródeł w przeszłości. Dlatego ja zawieram z moimi pacjentami taką umowę, taki kontrakt terapeutyczny, że możemy pracować nad przeszłością, możemy pracować terapeutycznie – pod warunkiem że tej terapii będzie towarzyszył higieniczny styl życia.

I tylko w taki rodzaj pracy wierzysz?
Bo to jest dokładnie tak, jakby próbować pracować z pacjentem nad poprawą jego wyników badań laboratoryjnych, wiedząc jednocześnie, że on codziennie żywi się fast foodem. Podawać leki i wierzyć, że to pomoże. No nie, najpierw odstawiamy fast food, a potem liczymy na to, że leki zadziałają.

Powiedziałabyś, że styl życia ma tak samo duży – albo może nawet czasami większy wpływ na nasze zdrowie psychiczne – jak nasza nie do końca różowa przeszłość?
Tak. Ta przeszłość oczywiście na nas wpływa, jeżeli tam są jakieś traumatyczne doświadczenia, jakieś schematy, które trzeba przepracować – jasne. Syndromy DDD, DDA, zaburzenia osobowości – ja od tego podczas pracy nie uciekam absolutnie, nie udaję, że tego nie ma, ale wiem, że jeżeli nie uporządkujemy swojej teraźniejszości i stylu życia, jeżeli on nie będzie higieniczny, sprzyjający zdrowiu psychicznemu – to możemy w tym moim gabinecie terapeutycznym spędzić wspólnie lata i nic się nie zmieni. Bo ja obserwuję, że większy wpływ na funkcjonowanie, większe znaczenie dla moich pacjentów – nawet tych, którzy mają cechy syndromu DDA, DDD, zaburzenia lękowe – mają porządek tu i teraz, higiena tu i teraz niż rozumienie schematu i jakieś pojedyncze drobne zmiany w myśleniu o przeszłości. Więc ja zawsze prowadzę do tu i teraz.

Im dłużej pracuję terapeutycznie – a już zaraz będzie 15 lat – tym bardziej jestem skoncentrowana na higienie dnia codziennego. I już tak łatwo nie daję się pacjentom zaprosić do traum wczesnodziecięcych, okołoporodowych – zawsze najpierw robimy porządek z tu i teraz.

Wydaje się, że to dobre, lepsze samopoczucie jest tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki…
I tak, i nie. Bo to rzeczywiście nie są wielkie rzeczy, a jednak przychodzą z wielkim, czasem największym trudem. To są drobiazgi, które mają większy wpływ na jakość naszego życia niż to mielenie przeszłości. Bo ja to nazywam mieleniem – ludzie często po prostu mielą to, na co nie mają wpływu, a ignorują to, na co wpływ mają.

Nie traktujemy siebie poważnie. I to też jest częsta przyczyna tego, że czujemy się fatalnie. Są osoby – jest ich naprawdę wiele – które codziennie ponoszą drobną porażkę, bo nie dotrzymują słowa, które sobie dały: miałam zjeść zdrowe śniadanie, miałam wieczorem nie obżerać się czekoladą, a robię to 40. dzień z rzędu. I 40. dzień z rzędu obiecuję sobie, że nie wypiję lampki wina, a znowu ją piję. Często te codzienne porażki w umowach z samym sobą mają większy wpływ na poczucie własnej wartości, na jakość życia niż to, że na przykład odnosimy jednocześnie spektakularny zawodowy sukces.

A ja słyszę w gabinecie: „Wie pani, mam wszystko, mam życie, o którym ktoś mógłby marzyć, i czuję się tak źle”. A potem, kiedy śledzimy dzienniczek takiej osoby, o którym wspomniałam, okazuje się, że ona traktuje siebie najgorzej na świecie i zalicza porażkę za porażką, bo miała wyjść na spacer, a nie wyszła, bo miała jeść zdrowo, a nie zrobiła tego, bo miała nie opijać się kawą, ale się nią znowu opiła, bo miała nie jeść na noc tony chipsów, ale jak zwykle zjadła, bo miała odstawić alkohol, a jak zwykle piła, bo miała spotykać się regularnie z przyjaciółmi, a znowu została sama w domu.

I dla mnie to jest bardziej znaczące niż cała reszta. Bo mamy tak dużo uzależnionych ludzi. Ile osób obieca dziś sobie, że nie spędzi tyle czasu na Instagramie albo na TikToku? Ile osób obieca dziś sobie, że wieczorem nie zje czekolady, ile obieca sobie, że spędzi wieczór bez lampki wina? A ile poniesie kolejną porażkę i jurto rano znów będzie czuć się fatalnie…?

No bo jak ja mogę myśleć o sobie dobrze, jeżeli codziennie doświadczam tego, że nie mam kontroli nad swoim własnym życiem? Mogę mieć kontrolę nad akcjami na giełdzie, którymi zarządzam. Mogę mieć kontrolę nad wielkim projektem. Ale nie mam kontroli nad tym, czy zjem kostkę czekolady?

Do tego dochodzi jeszcze ten wcześniejszy wątek z naszej rozmowy, że bardzo nie lubimy czuć, że jesteśmy niedoskonali.
Więc rusza cała machina rozmaitych strategii do tego, żeby siebie usprawiedliwić. Robię to, bo coś mi się od życia należy, bo mam tyle stresu, a poza tym w dzieciństwie nie dostałam wystarczająco dużo miłości. I dzisiaj sobie ten brak zaspokajam tą czekoladą. Generalnie – są winni i nie jestem to ja.

W związku z czym jutro będzie 41. dzień z rzędu, kiedy sięgnę po czekoladę.
Tak, właśnie tak. Czasami opowiadamy sobie cale długie historie o tym, że rzeczy, na które właśnie mamy wpływ, to są rzeczy, na które tego wpływu nie mamy. Bo ktoś gdzieś w przeszłości nas tak zaprogramował.

I naprawdę, gdybym mogła dać tylko jedną radę rodzicom, którzy wychowują dzieci, tobym powiedziała, żeby wyposażyli je w umiejętność higienicznego życia. Cała reszta się zrobi. Ale jeżeli dajemy dzieciakom na starcie umiejętność życia w sposób higieniczny, to dajemy im najlepszy parasol ochronny.

Chcę jeszcze powiedzieć, że ja się nie dziwię temu, że ponosimy codziennie te porażki – sama je czasem ponoszę. Wiem, że trudno ich uniknąć. Żyjemy w świecie, w którym zużywamy tak bardzo dużo energii na cele zewnętrzne, że większości z nas naprawdę jej brakuje.

Właśnie to chciałam powiedzieć, dokładnie to rozumiem, bo mnie też bardzo często jej zwyczajnie brakuje.
Tu oczywiście liczy się skala. Czy złamanie umowy zawartej z samą sobą jest wypadkiem, wyjątkiem czy regułą? Bo jeśli regułą, która doprowadza cię do fatalnego stanu – fizycznego i psychicznego – a potem do szukania winnych tego stanu, to znaczy, że stawiasz siebie na ostatnim miejscu, nie traktujesz siebie poważnie.

Umawiasz się na coś ze sobą i okazuje się, że ta umowa nie ma żadnego znaczenia, bo zawsze inne rzeczy mają pierwszeństwo. Bo pierwszeństwo mają zadania, które realizujesz dla kogoś. I nawet się nie obejrzysz, kiedy dołączysz do ogromnej grupy ludzi, którzy umęczeni swoim własnym stylem życia trafiają do gabinetu psychoterapeuty. Poszukują przyczyn w przeszłości, chorobach psychicznych, mają skłonność do nadmiernego diagnozowania u siebie różnego rodzaju zaburzeń psychicznych, bo nie mają w ogóle kontaktu z tym, jak żyją. A często to nie jest wcale poważna choroba, którą trzeba leczyć, tylko nasz organizm daje nam po prostu znać, że żyjemy do bani. Mam takie porównanie – to jest jak kac. Kac nie jest jednostką chorobową sam w sobie, jest adekwatną odpowiedzią na wypicie alkoholu. I nikt nie leczy go jako jednostki chorobowej, tylko jako powikłanie picia. I czasem stan, o którym rozmawiamy, jest powikłaniem stylu życia.

Te umowy z samym sobą trzeba naprawdę potraktować poważnie, siebie trzeba zacząć traktować poważnie, po dorosłemu.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze