1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Jak znaleźć przyjaciół po trzydziestce, czterdziestce i później? „Możliwości jest mnóstwo”

Jak znaleźć przyjaciół po trzydziestce, czterdziestce i później? „Możliwości jest mnóstwo”

(Fot. Getty Images)
(Fot. Getty Images)
Czy przyjaźnie zawarte w dojrzałości są mniej warte niż te, które zaczęły się w piaskownicy? Jak szukać przyjaciół po trzydziestce czy czterdziestce, z którymi połączy nas dobra energia? Odpowiedzi szukają Ewa Stelmasiak i Agnieszka Radomska.

Czy w dorosłości można jeszcze nawiązać z kimś bliską, przyjacielską więź? Jak najbardziej! Ale nie przywiązujmy się do ideału wielkiej przyjaźni na całe życie. Bądźmy otwarci na różne jej formy – radzi Ewa Stelmasiak.

Spis treści:

  1. Dlaczego znalezienie przyjaciół po 30. i 40. roku życia jest trudniejsze?
  2. Jaka postawa sprzyja nawiązywaniu przyjaźni w dorosłości?
  3. Jak przenieść przelotną znajomość na wyższy poziom?
  4. Gdzie można poznać przyjaciół po trzydziestce i czterdziestce?

Dlaczego znalezienie przyjaciół po 30. i 40. roku życia jest trudniejsze?

Naukowcy z Uniwersytetu Oksfordzkiego przekonują, że maksymalną liczbę kontaktów społecznych osiągamy w wieku 25 lat, a od tego momentu zaczynamy je szybko tracić. Nie można znaleźć nowych przyjaciół po trzydziestce? Nie zgadzam się z tym.
Ja też nie. Moim zdaniem każdy moment życia jest dobry na wchodzenie w nowe relacje i budowanie przyjaźni. To jest kwestia gradacji potrzeb i rozumienia tego, do czego nowe relacje są nam potrzebne. Oczywiście w wieku 20 lat mamy w sobie więcej beztroski – przyjaźnie i inne relacje same się dzieją, bo funkcjonujemy w obrębie grup rówieśniczych, jesteśmy w systemach edukacyjnych czy w grupach zainteresowań, na które mamy czas. Mamy też więcej energii i otwartości, nie dotyczy nas jeszcze zwykle presja kredytów, zobowiązań finansowych, rodzinnych obciążeń wynikających choćby z opieki nad starszymi rodzicami. Budowanie nowych relacji wymaga energetycznego wysiłku, a to przychodzi nam trudniej, jeśli jesteśmy nadmiernie obciążeni pracą i codziennymi obowiązkach. Ale zdecydowanie jest możliwe i zawsze warto próbować.

Najlepiej sprawdziłaby się pewnie dobrze znana grupa starych znajomych, w której czujemy się bezpiecznie i która nie wymaga już takiego wysiłku.
Nie mam nic przeciwko grupie dobrych przyjaciół, którzy znają się od podszewki od lat i świetnie się ze sobą czują. Pewnie, że tego potrzebujemy. Tyle że to może mieć także minusy. W niektórych społeczeństwach funkcjonowanie w obrębie niedużych grup ludzi, wśród których czujemy się bezpiecznie, jest bardzo popularne. W Danii to element filozofii życia hygge, której celem z definicji jest spokojne, dobre, szczęśliwe życie. Ludzie, którzy znają się najczęściej jeszcze z lat wczesnej edukacji, często wyznają podobne wartości i mają ze sobą wiele wspólnego. Regularnie się spotykają, jedzą kolacje, rozmawiają, grają w planszówki. Takie grupki działają trochę jak stare dobre małżeństwo, dają poczucie osadzenia w czymś stałym i pewnym. To ma ogromną wartość, ale często jest tak, że ich członkowie opornie podchodzą do wpuszczania do środka osób z zewnątrz. Bo w sumie po co nam obcy, skoro ze sobą czujemy się świetnie i niczego nam nie brakuje? Zakotwiczenie w starych znajomościach może zamykać na nowe relacje, a one są nam – moim zdaniem – niezbędne i do rozwoju, i do odkrywania siebie.

Istnieją dwa odmienne sposobach budowania kapitału społecznego. Pierwszy, którego podstawą jest bonding (w wolnym tłumaczeniu – powiązanie albo więź) polega na opieraniu relacji na wspólnym doświadczeniu. Tak jest w przypadku tych grupek w ramach hygge. Istnieje jednak drugi model, w którym ważny jest bridging, czyli budowanie mostów. W tym przypadku nie zamykamy się w znanym środowisku, tylko otwieramy się na innych, nowych ludzi, dopuszczamy ich do siebie z ciekawością i wręcz wychodzimy z inicjatywą poznania. To jest kapitał włączający, który jest ważny zwłaszcza teraz, gdy żyjemy w ciągłym ruchu, podróżujemy, stykamy się z migrantami, zmieniamy miejsce zamieszkania w związku z pracą. Przez otwartość międzykulturową jesteśmy bardziej skłonni przyjmować postawę włączającą i w ten sposób budować różnorodne społeczności.

Podoba mi się idea postawy włączającej, otwartej na poznawanie nowych ludzi, tyle że żadna relacja się nie nawiąże i nie utrzyma, jeśli nie poświęcimy jej czasu. Są nawet badania, według których potrzebujemy 50 godzin spędzonych razem, zanim uznamy kogoś za znajomego, i aż 200 godzin, nim ktoś stanie się dla nas bliskim przyjacielem. Mam wrażenie, że z jednej strony żyjemy w czasach epidemii samotności, a z drugiej – wciąż tłumaczymy się brakiem czasu na poznawanie nowych ludzi, bo dom, dzieci, rodzina, praca.
Rodzina i poświęcanie się rodzinie to temat rzeka. W Polsce jesteśmy silnie uwarunkowani kulturowo. Większości z nas od dziecka wpajano przekonanie, że rodzina jest nadrzędna względem wszystkich innych form relacji społecznych. Jest traktowana jako priorytet struktura zamknięta, do której dopuszcza się jednostki starannie wyselekcjonowane. W tej optyce też wszelka aktywność członków rodziny, która odbywa się poza nią, jest odbierana jako kradzież czasu. Nie chcę tej instytucji deprecjonować, ale też widzę, że w wielu środowiskach jest ogromny kłopot z tym, by zaakceptować i uznać – a dotyczy to przede wszystkim kobiet – że można mieć i rodzinę, i przyjaźnie, a także inne relacje pozarodzinne, które są budujące, wspierające, umacniające.

Brak jest przyzwolenia na to, by kobieta mogła się realizować w relacjach poza domem, bo od takich rzeczy jest rodzina, która „nigdy cię nie zawiedzie”. Zupełnie nie zgadzam się na taki paradygmat. Podkreślanie roli rodziny jako podstawowej jednostki społecznej ma charakter wyłączający inne relacje. Tymczasem, żeby rozmawiać o tym, jak wchodzić w nowe relacje i dlaczego warto, trzeba najpierw dać sobie do nich prawo. Bliskie mi jest podejście, w którym przyjaciele i znajomi są rodziną z wyboru – wybieram, że chcę mieć dla nich czas. Choć akurat wspólnie spędzanego czasu nie gloryfikowałabym zanadto. Oczywiście jest on ważny, ale jeszcze ważniejsza jest uwaga. Kiedy poświęca się relacji uwagę, to ona rozkwita. Można z kimś spędzać wiele godzin, ale robić to bez uważności, można też widywać się rzadko, jednak są to spotkania bardzo jakościowe właśnie ze względu na to wzajemne zainteresowanie.

Poza tym mam poczucie, że trochę ten czas demonizujemy. Dane Instytutu Gallupa pokazują, że niektórzy doświadczają dobrostanu relacyjnego, gdy są w satysfakcjonującej relacji choćby z jedną osobą, a dla innych wyznacznikiem wspaniałego dnia jest sześć godzin spędzonych na podtrzymywaniu i budowaniu kontaktu. Co ważne, do tych sześciu godzin wliczają się spotkania ze współpracownikami, rozmowy telefoniczne, a nawet e-maile. To ma wpływ na obniżenie naszego poziomu zmartwienia i stresu, ale wcale nie jest tak, że potrzebujemy osobnego etatu na budowanie relacji.

Pytanie, jaką takie relacje mają dla nas wartość. Francuski filozof Michel Hermann uważa, że pragniemy silnej więzi. Marzymy i poszukujemy idealnej przyjaźni bratnich dusz. Tyle że jego zdaniem ta fantazja rozsypuje się w konfrontacji z rzeczywistością. Często mamy wdrukowany taki schemat, według którego, żeby kogoś móc nazwać przyjacielem, ten ktoś musi wiedzieć o nas wszystko, być od zawsze w ważnych momentach naszego życia obok. Jeśli te warunki nie są spełnione, to wahamy się, czy w ogóle używać słowa „przyjaźń”. Boimy się tego terminu użyć na wyrost. I właśnie dlatego często nawet nie próbujemy nawiązywać w dorosłym wieku głębszych relacji. Wydaje nam się, że już jest za późno i nie uda się takiej idealnej bliskości zbudować. Chyba sporo na tym tracimy.
Język rzeczywiście kształtuje nasz sposób myślenia. Nazywając pewne zjawiska, których doświadczamy kolektywnie, czasem wpadamy w pułapki. Jedną z nich jest zasadzka górnego C, czyli zbyt wysokiej poprzeczki. Nomenklatura warunkuje naszą percepcję – jeśli już kogoś nazwiemy przyjacielem, to od razu pojawiają się wysokie oczekiwania i wymagania; ma być zawsze przy nas, emocjonalnie i fizycznie do dyspozycji.

Nawiasem mówiąc, w języku polskim nomenklatura wymusza na nas deklarację co do stopnia zażyłości przyjacielskiej. Po angielsku friend oznacza i kolegę, i przyjaciela, więc ciężar gatunkowy automatycznie jest mniejszy. Sama w wieku dwudziestu paru lat miałam ogromną potrzebę nazywać swoje koleżanki przyjaciółkami. Bardzo chciałam mieć prawdziwą przyjaciółkę, taką naj. Z wiekiem zrozumiałam, że to nazewnictwo jest ograniczające. Nasze życie jest wieloaspektowe. Może być tak, że na jakimś etapie życia ktoś jest mi bliższy, bo w tym samym czasie dzieli ze mną jakieś ważne doświadczenie, na przykład rodzicielstwo. Z kimś innym natomiast mogę się zbliżyć ze względu na wspólną pracę czy pasję, bo łączy nas kreatywność. Nie ma niczego złego w tym, że mam bliską i serdeczną relację z kimś, kto przyniesie mi rosół, gdy leżę chora, ale o kwestiach wymagających kreatywności z tą osobą już nie porozmawiam.

Jaka postawa sprzyja nawiązywaniu przyjaźni w dorosłości?

Psycholożka kliniczna Linda Blair stworzyła listę aktywności, które można podjąć, żeby w dojrzałym wieku wchodzić w nowe w relacje. Jest na niej taki punkt: nie oczekuj zbyt wiele. Blair tłumaczy, że często chcemy dostać wszystko od jednej osoby, podczas gdy bardziej realistyczne i po prostu zdrowsze jest posiadanie wielu przyjaciół z różnych powodów.

Trafne spostrzeżenie. Przecież może być wiele przyczyn, dla których w konkretnym momencie życia będziemy mieli potrzebę zbliżenia się z różnymi osobami. Czasami potrzebujemy dobrych przykładów, choćby od innych kobiet, żeby się wybić z jakiejś niemocy, braku sprawczości. I w porządku jest czerpać z takiej znajomości i angażować się w nią, niekoniecznie planując od razu wspólne spędzanie czasu na emeryturze!

Chodzi o to, by umieć brać od różnych ludzi to, co mają do zaoferowania, i oddawać im to, co my z kolei w danej relacji i w danej chwili możemy z siebie dać, bez pretensji do budowania przyjaźni absolutnej, takiej od wszystkiego i na zawsze.

Oczywiście, że wieloletnie, wieloaspektowe przyjaźnie się zdarzają, ale częściej ich ciężar gatunkowy nas i tę drugą osobę obciąża. Zdarza się, że oczekujemy, że będzie nas ona wspierać w sferze, w której nie ma doświadczeń czy zasobów. Stara przyjaźń może stać się w którymś momencie kulą u nogi, ciągnąć nas w dół, nie pozwalać wyjechać na przykład z miasteczka, w którym żyjemy, bo przecież nie zostawimy najlepszej przyjaciółki. Naprawdę cenię ten rodzaj przyjaźni, ale dobrze jest też pamiętać, że cechą relacji społecznych jest dynamika, fluktuacja, którą też trzeba szanować. Przyjaźń to nie musi być coś na zawsze, jak cyrograf czy – przynajmniej w teorii – ślub. Nasze relacje są tworem płynnym i naturalne jest to, że stale na przemian się zbliżamy i oddalamy. Zmieniają się okoliczności, zmieniają się i ludzie wokół nas. Dobrze dostrzec w tym wartość.

A czy to jest do końca w porządku, jeśli uznam, że właśnie teraz „opłaca” mi się wejść w bliską relację z Małgosią, bo ma dzieci w tym samym wieku, a za dwa lata Małgosia będzie dla mnie już nieistotna, za to zbliżę się z Kasią, bo jest menedżerką wyższego szczebla i mogę się od niej sporo nauczyć. Wydaje mi się to transakcyjne, wyrachowane i mało głębokie.

Myślę, że nie ma niczego złego w tym, że czerpiemy z siebie nawzajem w różnych okresach życia, o ile nie jest to jednostronne i nie zakrawa na cyniczne wykorzystywanie drugiej osoby. To się zwykle odbywa naturalnie. Sam fakt, że wchodzę w bliską, serdeczną relację z nową osobą, która może odpowiedzieć na moją istotną w tej chwili życiową potrzebę, nie czyni ze mnie cynika. Myślę, że nie warto sobie tego w głowie przesadnie komplikować.

Staram się po prostu otaczać ludźmi, którzy podnoszą mój poziom energii, a nie go obniżają, co oczywiście nie oznacza, że się wycofuję, gdy ktoś ma gorszy czas i potrzebuje wsparcia. Chodzi mi o wyłuskiwanie z otaczających nas ludzi takich, z którymi czujemy się dobrze, co zwykle przecież intuicyjnie wyczuwamy. Nie potrzebuję skomplikowanej psychologii, by wiedzieć, że przy kimś czuję się komfortowo, że jest między nami rodzaj dobrej energetycznej wymiany, że „łapiemy kontakt”. W taką relację wchodzę z zaciekawieniem i ją obserwuję. Sprawdzam, czy to ze mną rezonuje. Jeśli czuję się zaproszona i przyjęta przez tę osobę, dopuszczona bliżej, a sama mam przy niej poczucie lekkości i swobody, angażuję się. Nie podchodzę do takich sytuacji kognitywnie, nie analizuję ich, one się po prostu toczą.

W takich momentach ważne jest, by tego nie zaniedbać i nie uciąć z banalnego powodu – zapracowania, bo mieszkamy za daleko od siebie, bo dzieci, zakupy i nie ma czasu. Naprawdę ważne jest, by takie okazje łapać i nie marnować ich – i to nie tylko do 25. roku życia!

Jak przenieść przelotną znajomość na wyższy poziom?

Ja chyba sporo ich zmarnowałam i zastanawiam się dlaczego. Czasem jest tak, że kogoś spotykam i od razu klika. Na spacerze z psem ktoś do mnie dołącza, chodzimy po lesie przez godzinę, śmiejemy się, mamy wspólne tematy, a potem spacer się kończy. I co? Niby było przyjemnie i wyczuwałam potencjał do bliższej znajomości, ale często wydaje mi się, że to za mało, żeby wziąć od tej osoby numer telefonu i się zwyczajnie umówić na kawę. Jakoś tak głupio, bo przecież ona pewno mam masę swoich bliskich znajomych, rodzinę, a ja jej się narzucam.

Ale gdyby to ona poprosiła cię o numer i zaproponowała kawę, to byłabyś przeszczęśliwa, prawda? Czasem zupełnie niepotrzebnie snujemy scenariusze, domyślając się, co ktoś o nas i o sytuacji myśli. Takie rzeczy trzeba weryfikować i o nie zwyczajnie zapytać. Nie oczekiwać, że nowa inspirująca relacja w naszym życiu cudownie się wydarzy albo że zainicjuje ją ktoś inny, nie my.

Do aktywnego działania w przestrzeni relacji trzeba mieć świadomość swoich mocnych stron, poczucie, że jesteśmy dla ludzi atrakcyjni, że mamy coś do zaoferowania. Ktoś, kto czuje, że nie zasługuje na uwagę, raczej przyjmie postawę unikającą i wycofa się z relacji, zanim ta zdąży się w ogóle nawiązać. Jeśli zaś mam na siebie zgodę, to działam z otwartością na innych. Jeśli wiem, że potrafię upilnować własnych granic, nie sparaliżuje mnie i nie zniechęci lęk przed tym, że nowa relacja mnie zrani czy rozczaruje. Żeby mieć odwagę ujawniać siebie w relacjach, trzeba mieć do siebie zaufanie. Dlatego tak ważne jest, by kolejność była właściwa: najpierw buduję dobrą relację ze sobą, a potem z innymi, nie odwrotnie.

Zobacz, że w przyjaźni jest podobnie jak w miłości romantycznej. Jeśli cierpisz po rozstaniu z partnerem, każdy przytomny terapeuta odradzi ci pakowanie się w kolejny związek, bo najpewniej będziesz oczekiwać, że nowa osoba uzupełni jakieś twoje deficyty. To z pewnością nie jest dobry fundament pod dobry związek. Od przyjaciół, a zwłaszcza od nowych relacji, też nie ma sensu oczekiwać, że załatają tę dziurę, zwłaszcza jeśli masz poczucie ogromnego braku w sobie. Choć oczywiście mogą ci towarzyszyć w procesie odbudowywania siebie.

Może być też tak, że wchodzimy z entuzjazmem i nadzieją w nową znajomość, a po jakimś czasie okazuje się, że czujemy się zmęczeni, że ta osoba tylko bierze.

Tak może okazać się zawsze i właśnie w takich sytuacjach bezcennym narzędziem jest świadomość własnych granic i umiejętność ich strzeżenia. Jeśli czujemy się osaczeni, okradzeni z energii, a doładowanie od tej osoby w żadnej postaci nie nadchodzi, bo niewiele wartościowego nam daje, warto umieć relację opuścić albo choć nieco ją poluzować. Nie dać się wykorzystywać komuś, kto okazał się bluszczem. Pewnie, że może to rodzić rozterki typu: jak to zrobić, przecież będzie mu przykro. No ale tutaj dobrze zadbać o asertywność.

Gdzie można poznać przyjaciół po trzydziestce i czterdziestce?

Problem z nowymi relacjami bywa też zupełnie banalny: gdzie spotykać ludzi? Naprawdę często słyszę od ludzi, że po prostu nie mają pomysłu na to, gdzie mieliby poznawać nowych znajomych.

Wbrew pozorom jest mnóstwo możliwości nawiązywania nowych relacji, trzeba ich tylko poszukać. Wspomniałaś choćby o spacerze z psem, a to tylko jeden przykład. Nic nie stoi na przeszkodzie, by – jeśli chodzimy na treningi czy do klubu fitness – wpadać pół godziny przed rozpoczęciem zajęć i po prostu bez zobowiązań rozmawiać sobie na początek z innymi osobami z klubu. W mediach społecznościowych jest zatrzęsienie lokalnych grup sąsiedzkich. Ludzie łączą się i podejmują rozmaite inicjatywy, nie tylko pomocowe. Obserwuję to i widzę, że to prężnie działa. Umawiają się po sąsiedzku na wspólne spacery nordic walkingu czy gry planszowe. Czemu nie spróbować?

Przestrzeń online jest kopalnią możliwości i jestem zdania, że warto ją wykorzystać. Same w sobie kontakty online też nie są według mnie tylko marną namiastką kontaktu twarzą w twarz. Owszem, na pewno dla wielu osób spotkanie w kawiarni ma większą wartość niż pogawędka przez kamerkę, ale też nie demonizowałabym nowych technologii jako tych, które zdewaluowały pojęcie prawdziwych relacji, a często spotykam się z ich stygmatyzacją. Piszę o tym w swojej książce.

Jestem fanką rozwiązania, które nazwałam społecznym kapitałem hybrydowym. Polega na łączeniu zarówno relacji online, jak i offline. Z mojego doświadczenia, ale i z researchu do wspomnianej książki wynika, że relacje z Internetu wcale nie muszą być gorsze. Przede wszystkim ta forma daje nam możliwość bliskości ponad geografią. W pewnym sensie zrównuje nas też środowiskowo, bo możemy występować poza kontekstem społecznym, statusem materialnym czy wiarą. To może nas otwierać na jakiś rodzaj inności, a więc wzbogacać. Zamiast się obrażać na nowe technologie, polecam wykorzystywać je tak, by służyły naszemu dobrostanowi. Takim rozwiązaniem są choćby meet-upy. Ludzie umawiają się w ten sposób nawet na poranną praktykę jogi albo spotykają w niewielkich grupkach tylko po to, by sobie potowarzyszyć przy porannej kawie.

Wrócę do poprzeczki, która nie powinna być ustawiona zbyt wysoko. Dobrze pamiętać, że nawet drobne spotkania z ludźmi miewają ogromne znaczenie. Nawet przypadkowe, trzyminutowe spotkanie z sąsiadką, krótka wymiana refleksji, pogawędka pod blokiem, ale szczera, w której bierzemy udział, bo chcemy, a nie dlatego, że wypada – może mieć wartość. Zwyczajnie poprawić nam nastrój, dodać świeżości spojrzenia na jakąś sytuację. Nie bagatelizowałabym takich okazji i sytuacji jako powierzchownych.

Do relacji najlepiej podchodzić z lekkością, w duchu zabawy, z zaciekawieniem, a nie z oczekiwaniem. Lubię taką metaforę, że relacje są trochę jak cebula. Jest środek, centrum, najważniejsza część, ale potem następują coraz cieńsze warstwy, które też są ważne, nawet jeśli niektóre zdejmujemy, albo odpadają same. Bez nich to warzywo nie byłoby kompletne.

Nasza sieć relacji z ludźmi też wcale nie musi składać się z samych przyjaźni na lata. Nie warto się ograniczać, myśląc w ten sposób.

Agnieszka Radomska, dziennikarka, behawiorystka. Pasjonuje ją wszystko, co związane z emocjami i budowaniem dobrych relacji.

Ewa Stelmasiak, autorka książki „Lider dobrostanu”. Mentorka, trenerka, konsultantka ws. dobrostanu osobistego i organizacyjnego. Prowadzi WellCulture Institute.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze