1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Może to, co o sobie myślę, to tylko jedna z wersji. Może czas stworzyć inną?

Może to, co o sobie myślę, to tylko jedna z wersji. Może czas stworzyć inną?

Joanna Flis (Fot. Dawid Żuchowicz) 
Joanna Flis (Fot. Dawid Żuchowicz) 
Z miliona przeżytych chwil zwykle przypisujemy znaczenie zaledwie kilku wydarzeniom, wokół których budujemy opowieść o sobie. A spośród wielu cech, jakie mamy, wybieramy jedną czy dwie, które nas definiują. W ciągu całego życia słyszymy mnóstwo rzeczy na swój temat, a jednak najlepiej pamiętamy te nieprzyjemne. Niestety, nasze opowieści o sobie nie zawsze nam służą. Często wręcz przeciwnie: ograniczają nas i ciągną w dół.

Fragment książki „To samo, ale inaczej. Opowiedz siebie na nowo”, Joanna Flis, wyd. Agora

Michael White, jeden z twórców terapii narracyjnej, podkreślał, że choć mamy w sobie wiele opowieści, w trudnych momentach najczęściej idziemy w te, które najmocniej rezonują z naszymi aktualnymi przekonaniami. Na przykład, że jesteśmy bezradni, albo przeciwnie – że mamy wpływ. Przekonaniami – pomyślałam wtedy. Jasne, że tak. Z uporem robimy wszystko, by potwierdzić to, co już wiemy. I nie chodzi tylko o narracje na nasz własny temat, ale o wszystkie obszary życia.

Przyjrzyjmy się temu. Kochamy porządek. Przynajmniej w teorii, bo w domach różnie to bywa. Lubimy struktury. Nasze mózgi pracują na skróty, szukają wzorców, które pozwalają nam szybciej podejmować decyzje i mniej się męczyć. Nasz umysł to skąpiec – nie znosi zużywać energii na rzeczy, które wydają mu się zbędne. Niestety, czasem zbędne wydaje mu się refleksyjne i krytyczne myślenie. I właśnie dlatego zmiana tego, co już wiemy, naszych przekonań czy założeń, jest dla nas… no cóż, męcząca. Czasochłonna. Niewygodna. Dlatego tak bardzo nie lubimy zmieniać zdania. A jeśli już musimy, to często robimy to z oporem albo z lękiem, że coś utracimy – na przykład poczucie spójności.

Czytaj także: Jaką psychoterapię wybrać? Krótki przewodnik po najpopularniejszych metodach

Psycholog Daniel Kahneman, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, tłumaczył to poprzez teorię dwóch systemów myślenia: szybkiego (intuicyjnego, automatycznego, oszczędzającego energię) i wolnego (refleksyjnego, wymagającego wysiłku). Nasz mózg z natury faworyzuje ten pierwszy – bo działa błyskawicznie, daje gotowe odpowiedzi i pozwala funkcjonować bez ciągłego analizowania wszystkiego od nowa. To dlatego tak trudno nam jest przyjąć nową perspektywę, która wymagałaby uruchomienia systemu drugiego: bardziej wymagającego, wolniejszego i energetycznie kosztownego.

Spójność i przewidywalność, jaką dają nawet sztywne przekonania, to coś, czego potrzebujemy jak powietrza. Dzięki nim świat wydaje się bardziej oswojony, bezpieczny, dający się ogarnąć. Mamy poczucie, że znamy zasady gry. Wiemy, czego – i po kim – możemy się spodziewać, a to przynosi ulgę. Bo niepewność męczy. W relacjach potrzebujemy stabilności, ram, w które możemy się wpasować. Każda nagła zmiana wywołuje w nas niepokój. Gdy ktoś z naszego otoczenia zaczyna zachowywać się inaczej niż zwykle, mówi coś, co nie pasuje do wcześniejszego obrazu, reagujemy gwałtownie. Coś się rozszczelnia. Zwłaszcza gdy chodzi o osobę bliską albo taką, od której w jakimś stopniu zależymy. No bo jak to? On się zmienił? Tak po prostu? No, no, no… zobaczymy, na jak długo.

Czytaj także: Emocjonalny posag – życie w cieniu rodzinnych przekonań

Zresztą przyznaj: ile razy patrzyłeś/aś z ukosa na kogoś, kto raz mówi jedno, a innym razem coś zupełnie innego? Lubimy takich ludzi nazywać chorągiewkami. Nie ufamy im. Krytykujemy za brak spójności, jakby bycie niekonsekwentnym było grzechem przeciwko stabilności świata. Oczekujemy od innych trwałości i powtarzalności, bo to daje nam punkt odniesienia. A przecież życie – nasze i cudze – jest płynne, dynamiczne, czasem pełne zwrotów akcji. Robią nam to nasze umysły, które lubią wiedzieć, z kim mamy do czynienia. Wygodnie jest mieć kogoś „rozpracowanego”. To dlatego kiedy raz już przypiszemy komuś etykietę – lękowy, arogancki, nieodpowiedzialny – trudno nam zobaczyć coś innego. Mówimy, że każdy ma prawo się zmienić, ale w praktyce często nie zauważamy, że ktoś tuż obok nas właśnie to robi. Nadal widzimy w nim przeszłość, nie teraźniejszość. A przecież nie jesteśmy tym, kim byliśmy dziesięć lat temu. Ba – czasem nawet nie jesteśmy tacy jak tydzień temu.

W psychologii potrzebę utwierdzania się w tym, co już wiemy, nazywamy efektem potwierdzeniaconfirmation bias. Pod wpływem tego mechanizmu z łatwością przyjmujemy informacje, które pasują do naszych przekonań, a te, które im przeczą, cóż, najczęściej ignorujemy albo pomniejszamy ich znaczenie. Bo mózg kocha wygodę.

To zjawisko ma ogromny wpływ na kształtowanie naszych osobistych schematów poznawczych – czyli takich „okularów”, przez które patrzymy na świat. Jeśli nosisz w sobie schemat „nie jestem wystarczająco dobra”, to nawet gdy usłyszysz pochwałę, Twój umysł może ją zbagatelizować. Za to krytyka? Och, ta natychmiast przyklei się do Twojej historii, wzmacniając to, co i tak już myślisz o sobie.

To wiele tłumaczy. Mogłoby się bowiem okazać, że ta cała „spójność” naszych opowieści jest po prostu mechanizmem, któremu podlegamy, trochę jak prawom fizyki. Kiedy zaczynamy o sobie myśleć w jakiś konkretny sposób, odruchowo częściej zwracamy uwagę na te wydarzenia – z dziś i z przeszłości – które potwierdzają naszą wersję. Przecedzamy swoją biografię przez durszlak o bardzo dużych oczkach, żeby zostało w nim tylko tyle, ile potrzebujemy, by się upewnić, że jesteśmy… no właśnie: brzydcy albo piękni, wartościowi albo bezwartościowi, sprytni albo leniwi, od-ważni albo pokrzywdzeni, kochani albo przez całe życie odrzucani.

Pamiętam jedno z moich pierwszych odkryć jako psychoterapeutki, które zupełnie zmieniło moje podejście do pracy z klientami. Pracując w ośrodku uzależnień, nieustannie spotykałam ludzi, którzy snuli o sobie dramatyczne opowieści. Mówili, że są bezwartościowi, że nie mają siły woli, że ich samokontrola leży i kwiczy. Twierdzili, że nigdy nie byli dobrzy w wyznaczaniu sobie celów ani w ich osiąganiu. Czasem słyszałam, że są najgorszymi ludźmi na świecie, niezdolnymi do miłości, budowania relacji, bycia z innymi.

Zaczęłam wtedy – na początku bardzo intuicyjnie – zwracać uwagę na wszystko, co tej narracji przeczyło. Patrzyłam na nich podczas ich ośmiotygodniowego pobytu w ośrodku i notowałam: wszyscy wstawali o siódmej rano, codziennie, bez wyjątku. Regularnie uczestniczyli w grupach terapeutycznych, w większości stosowali się do zasad ośrodka, wykazywali się empatią – często zaskakująco dużą, dotrzymywali słowa, a ta abstynencja, której tak się bali, była dla nich realna i osiągalna.

Podkreślałam to na każdym kroku. Zwracałam uwagę na drobiazgi, zmieniając raz po raz dominującą narrację moich klientów. I ku mojemu zdziwieniu to działało. Ludzie, którzy słyszeli, że mają w sobie empatię, nagle zaczynali ją dostrzegać w swoim życiu – i odkrywali mnóstwo historii, które to potwierdzały. A potem zaczynali kierować się tą empatią w codzienności. Ci, którzy – dzięki konkretnym doświadczeniom – odkryli, że ich samokontrola jednak istnieje, wychodzili z ośrodka z nowym przekonaniem: że są w stanie utrzymać trzeźwość, bo już to zrobili. Ci, którym mówiłam „jesteś godny zaufania, bo to i to zrobiłeś”, zaczynali nie tylko wierzyć w tę etykietę, ale też świadomie budować swoją codzienność tak, żeby tę cechę pielęgnować.

Dokładnie to samo widziałam, kiedy pracowałam z osobami współuzależnionymi. One najczęściej mówiły o sobie: „jestem słaba”, „nie mam siły się postawić”, „ciągle wracam do tego samego”. Ale gdy zaczynały odkrywać, że ta rzekoma „słabość” jest w rzeczywistości ich największą siłą, że dźwigają na swoich barkach całą rodzinę, utrzymują porządek, ogarniają chaos – nagle coś w nich się zmieniało. Zaczynały widzieć siebie inaczej. Nie jako ofiary losu, ale jako osoby, które mają w sobie niewiarygodne pokłady wytrzymałości. I choć ta siła czasem prowadziła je na skraj wyczerpania, to jednak była siłą. Czymś, co mogły zacząć wykorzystywać świadomie, a nie tylko nieść jak przekleństwo.

Czytaj także: „Niech tylko przestanie pić, to wszystko się ułoży”. Dlaczego tak trudno wyjść ze współuzależnienia?

Pewnie znasz to uczucie: ktoś w rozmowie rzuca jedno zdanie o Tobie, o Twoim sposobie bycia, o czymś, czego sam nigdy nie nazywałeś/aś, i nagle wszystko zaczyna klikać. Coś, co wcześniej było dla Ciebie niewidzialne albo trudne do uchwycenia, nabiera kształtu. Tak było ze mną, gdy przyjaciółka powiedziała mi: „Ty zawsze wszystko bierzesz na siebie, jakby od ciebie zależało całe dobro tego świata”. Chociaż gdzieś w środku sama to czułam, dopiero wtedy usłyszałam to naprawdę. Wyobraź sobie, że ktoś mówi: „Ale przecież świetnie sobie z tym poradziłaś” – i dopiero wtedy uświadamiasz sobie, że faktycznie tak było, choć skupiałaś się tylko na swoich potknięciach.

Takie momenty potrafią przewrócić nasze myślenie o sobie do góry nogami. Nagle widzisz coś, co wcześniej było poza zasięgiem, i nie możesz już tego odzobaczyć. To wtedy zaczyna się prawdziwa zmiana – gdy nazywamy coś, co dotąd było tylko przeczuciem albo mglistym wrażeniem.

Jeszcze jedno. W psychologii społecznej mówi się o tzw. efekcie utrwalenia (belief perseverance). To zjawisko polega na tym, że jeśli nawet dostaniemy twardy dowód na to, że nasze przekonanie jest fałszywe, to i tak często kurczowo się go trzymamy. Bo tak już mamy, że łatwiej nam trzymać się starej opowieści, niż napisać nową. Dlatego właśnie bywamy ślepi na wyjątki od reguł, które sobie w swoim życiu stworzyliśmy i uznaliśmy za jedynie słuszne.

Gdy ktoś uparcie twierdzi, że ma niskie poczucie własnej wartości, potrafi przytoczyć na ten temat tysiące opowieści. Historie o porażkach, odrzuceniach, błędach – każda z nich potwierdzi teorię „jestem do niczego”. Postawiłabym każde pieniądze świata na tezę, że w życiu tej osoby da się wyłuskać równie wiele wyjątków od tej reguły. Pięknych momentów, sukcesów, sytuacji, w których ten ktoś był ważny, potrzebny, wartościowy. Ale one często znikają z pola widzenia. Nie pasują do opowieści, więc zostają odrzucone jak niechciane puzzle z innego obrazka. Widzę to bardzo wyraźnie, pracując z osobami z syndromem DDA. Często opowiadają swoje historie w taki sposób, że cała biografia zawęża się do doświadczeń, które ich poraniły. Do trudnego dzieciństwa, do braku wsparcia, do poczucia krzywdy. Znika wszystko to, co mogło być dobre. Znikają momenty radości, bezpieczeństwa, dumy. Tak jakby życie składało się tylko z ran, a reszta była niewidzialna.

Tu pojawia się niebezpieczeństwo: stajemy się wtedy ofiarami własnej narracji. Wpadamy w pułapkę historii, którą sami sobie opowiadamy, i tracimy dostęp do zasobów, które mogłyby nam pomóc. Do siły, którą przecież gdzieś w sobie mamy. Do wspomnień, które mogłyby być dla nas źródłem poczucia wartości. Do chwil, które mogłyby przypomnieć nam, że jesteśmy kimś więcej niż tylko „dzieckiem z rodziny alkoholowej”.

A to oznacza jedno – żeby naprawdę coś zmienić, nie wystarczy chcieć zmiany. Trzeba mieć odwagę zatrzymać się przy swojej historii i powiedzieć: Może to, co o sobie myślę, to tylko jedna z wersji. Może czas stworzyć inną. I może właśnie ta nowa opowieść pozwoli mi w końcu zobaczyć siebie w pełni – ze wszystkim, co trudne, ale i ze wszystkim, co dobre.

Bo te nasze zawężone perspektywy nie tylko zubożają naszą tożsamość i przeszłość. One zamykają nas także na pełne doświadczanie teraźniejszości. Skoro wierzę, że „nie zasługuję na miłość”, to nawet jeśli dziś ktoś obdarza mnie miłością, nie umiem tego przyjąć. Skoro powtarzam sobie, że „nigdy nie dam rady”, to nawet jeśli dziś robię coś wartościowego, nie umiem tego zobaczyć ani się tym nacieszyć. Stara historia, którą niesiemy, wciąż wtrąca się do nowych rozdziałów naszego życia. Dopóki jej nie poszerzymy, dopóty teraźniejszość będzie jak film, którego nie oglądamy do końca – bo wydaje nam się, że już znamy zakończenie.

Fot. materiały prasowe Fot. materiały prasowe

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE