Czy gdyby jakaś wróżka powiedziała ci, że może zabrać twoje emocje, te złe, „negatywne”, ale też te dobre, „pozytywne”, sprawić, być przestała doświadczać bólu, lęku, złości, ale też radości, miłości – poprosiłabyś ją o to? Psycholog Ewa Klepacka-Gryz wyjaśnia, z czego wynika nasza tęsknota za emocjonalnym resetem i czy jest w ogóle możliwa do zaspokojenia.
Człowiek sukcesu jawi nam się jako osoba spokojna, zrównoważona, potrafiąca zachować zimną krew w każdej sytuacji, opanowana, nieulegająca szantażom emocjonalnym, kierująca się w życiu rozumem, a nie emocjami, silna, odporna psychicznie, niebojąca się zmian. Przy takim kimś czujemy się bezpieczni, ba!, sami chcielibyśmy tacy być. A gdyby tak to „w środku”, tę wrażliwą, miękką część, także utwardzić albo – jeszcze lepiej – ukryć, nawet przed samym sobą?
O emocjonalnym zerostanie po raz pierwszy usłyszałam na mityngu AA, kiedy pisałam książkę o emocjach towarzyszących trzeźwieniu. „Jeśli nie chcesz wrócić do picia – przestań czuć: nie wczuwaj się w emocje innych ludzi, a swoje utrzymuj na poziomie linii prostej – nie bądź smutny, ale też zbyt wesoły”. Wtedy pomyślałam, że to jakiś terapeutyczny chwyt, stan przejściowy pomagający wyjść z najtrudniejszego stanu emocjonalnego rozchwiania. Jednak minęło kilka lat i w moim gabinecie zaczęli pojawiać się pacjenci, którzy oczekują, że zresetuję ich serca.
Po co mi te emocje?
– Kiedy odchodziłam z poprzedniej firmy, usłyszałam, że jestem zbyt emocjonalna. Merytorycznie super, ale kilka razy zdarzyło mi się chlipać w łazience albo wybiec z gabinetu prezesa bez słowa. Czy możemy coś z tym zrobić? – żali się Marta.
– Co chciałaby pani z tym zrobić? – pytam.
– No nie wiem, chyba żebym tak się wszystkim nie przejmowała.
Kamila ma na terapii swój rytuał: przychodzi, siada w fotelu i płacze.
– No widzi pani, znowu. Dlaczego ja jestem taką beksą? Przecież wcale nie chcę płakać. Ta terapia wcale mi nie pomaga – chlipie.
Kiedy tłumaczę jej, że to dobry znak, że czuje się u mnie bezpiecznie, że płacząc, obniża nagromadzone napięcie emocjonalne, nie chce mi uwierzyć. Jest wściekła na mnie, na siebie i dopytuje, ile jeszcze potrwa to jej „rozmemłanie”.
Bywa, że pacjenci już na pierwszej wizycie ostrzegają, że nie chcą zajmować się emocjami. Jak pewna 30-latka.
– Ostatnia terapeutka kazała mi mówić o dzieciństwie, a kiedy opowiadałam o jakichś trudnych wydarzeniach, komentowała: „Nie czuje pani smutku, pani emocje są z głowy, proszę poczuć to, o czym pani mówi”. Dlatego teraz chcę rozmawiać o swoich problemach, a nie o emocjach – powiedziała
Trafiają do mnie ludzie, którzy starają się „trzymać w ryzach”, raz w tygodniu siadają przede mną i beznamiętnym głosem opowiadają o tym, co im się przydarzyło, i wierzą, że sam akt uczestniczenia w terapii pomoże uleczyć ich cierpienie. Szanując ich opór, nie pytam, co czują, przynajmniej na początku, ale sama staram się być bardziej żywa i spontaniczna niż zwykle.
– Kiedy przychodzę, pani mnie zawsze wita uśmiechem, czy pani nigdy się nie smuci? – pytają wtedy.
– Jasne, że bywa mi smutno, przykro, źle, tak jak każdemu, ale tutaj zajmujemy się tym, co w pani – tłumaczę.
Czasami po takim dialogu następuje przełom, pacjent zaczyna mi ufać. Ale bywa, że więcej się nie pojawia albo próbuje „skontrolować” swoje cierpienie na przykład antydepresantem. Ta „pigułka szczęścia” bywa bardzo pomocna, czasami człowiek nie jest w stanie bez niej funkcjonować. Jednak często zaczyna z lekami zbyt wcześnie.
Edyta przeżyła bolesne rozstanie. Na pierwszej sesji trzymała się z całych sił, żeby się nie rozpłakać.
– Jestem bardzo silna i dzielna – przekonywała, nie wiem, czy mnie, czy bardziej siebie.
Kolejny raz pojawiła się dopiero po miesiącu, kiedy leki zapisane przez psychiatrę zaczęły działać. Ale wcale nie była silna, raczej zamrożona, zdezorientowana, zatrzymana.
– Nie mogę się rozkleić ani załamać – tłumaczyła. – Nie mnie jedną zostawił facet. Inni ludzie przeżyli większe tragedie i wcale po nich tego nie widać.
To smutne, bardzo smutne, że dziś oczekujemy od siebie nie tylko kontrolowania zachowań (nieujawniania uczuć), ale też nieczucia. Wielu z nas spokój, opanowanie czy radzenie sobie ze stresem kojarzy z zamrożeniem emocjonalnym, brakiem czucia, otępieniem, obojętnością. Emocje wydają nam się niepotrzebne, a wręcz niepożądane. Wiadomo, że świat jest, jaki jest. Grunt to nie reagować, nie przejmować się. Dajemy sobie prawo do przeżywania emocji jedynie w kontrolowanych warunkach, na przykład w kinie.
Naprzeżywać się na zapas
– Jestem po trzech rytuałach ayahuaski, jestem czysta emocjonalnie, jak biała kartka, teraz chcę się dalej rozwijać – poinformowała mnie na pierwszej sesji Beata. – Wie pani, to było jak zejście do najczarniejszych podziemi podświadomości. Przeżyłam to, teraz czuję jedynie spokój.
Coraz częściej przychodzą do mnie pacjenci, którzy za pomocą roślinnych psychodelików leczą swoje cierpienie. Najmodniejsza z nich to ayahuaska, zawierająca psychoaktywną substancję DMT i MAOI, która wywołuje intensywne efekty wizualne, euforię i halucynacje. Mniej znana jest iboga –
wywołująca najpierw wizje podobne do marzeń sennych, a potem introspekcje: podniesienie nastroju, uspokojenie, zrelaksowanie, jasność psychologiczną. Obydwie rośliny podobno nie uzależniają. Zażywane są w trakcie uroczystego ceremoniału, pod okiem kapłana – szamana, uzdrowiciela. Przez niektórych owe ceremonie nazywane są przyspieszoną terapią. „Załaduj wszechświat do działa. Wyceluj w mózg i strzelaj” – takie podobno jest działanie roślinnych psychodelików. Za jedyne 400 do 800 zł za sesję możesz mieć odlot, w trakcie którego spotkasz się z samą sobą, poczujesz wszystkimi swoimi zmysłami, skonfrontujesz z własnym cieniem, zrozumiesz sens życia i wyjdziesz poza kontrolę.
Po co? Po to, by wrócić do swojego pancerza ze stali, odcięta od czucia, czujna w głowie, gotowa na wszystko, co ci się przydarzy, z miną pokerzysty w każdej sytuacji.Czy da się poprzeżywać na zapas? Raz na kwartał, w doborowym towarzystwie, bez lęku z powodu braku kontroli, bez wstydu (jednym ze skutków zażywania ayahuaski są silne wymioty)? No cóż, raczej nie.
Emocje pojawiły się w rozwoju filogenetycznym bardzo wcześnie, co świadczy o ich szczególnej roli dla człowieka. Pełnią funkcję identyfikatora relacji pomiędzy nami i otoczeniem. Dzięki nim albo za ich pomocą oceniamy wszystko, co nam się przydarza, a także nasze szanse uporania się z tym. Emocje pozwalają nam zachować życie, ustrzec się przed tym, co niebezpieczne, w odpowiednim momencie, adekwatnie do sytuacji uruchomić pierwotny mechanizm: walcz albo uciekaj. Są przez nas nie tylko przeżywane, ale także zapamiętywane i odtwarzane, nierzadko jako niespodziewane i niepożądane doznanie typu nagły lęk bez wyraźnego powodu.
W procesie doświadczania i zapamiętywania emocji biorą udział dwie struktury w mózgu: hipokamp – odpowiadający za pamięć deklaratywną, tzn. zapis przebiegu emocjonalnego zdarzenia, i ciało migdałowate, które przechowuje ukrytą pamięć emocjonalną, tzn. doznanie emocjonalne doświadczane w sytuacji danego wydarzenia. Wiele naszych lęków (zwłaszcza tych bez powodu) ma swoje korzenie w doświadczeniach z wczesnego dzieciństwa, kiedy hipokamp jeszcze nie
funkcjonował, ale ciało migdałowate zarejestrowało doświadczane wtedy emocje. Jeśli dodać do tego ostatnie doniesienia naukowców, że w komórkach dziedziczymy pamięć emocjonalną naszych przodków… osiągnięcie zerostanu emocjonalnego jest raczej niemożliwe. Możemy kontrolować swoje emocje na poziomie działań, jednak w sferze doświadczania emocji – nie. Choć wielu z nas próbuje.
Efekt? Coraz mocniejszy pancerz mięśniowy i paniczny lęk przed rozluźnieniem, pomimo bólu i napięcia w ciele. Pacjenci przychodzący na sesje łączone, które prowadzę razem z terapeutą manualnym, coraz częściej boją się położyć na stole do masażu, a ci którzy się kładą, w trakcie sesji rozluźniającej czują zawroty głowy albo sztywność, w momencie kiedy napięcie puszcza. W rozluźnionym ciele z napięć uwalniają się zamrożone emocje, a to dla wielu jest przerażające. Pacjenci z dwojga złego wolą rozmawiać o emocjach, aniżeli je czuć.
Wróć do siebie w swoim własnym tempie
Szanując obawy pacjentów i rozumiejąc ich lęki, uważam, że powrót do czucia każdy z nas ma prawo odbywać we własnym tempie i nawet w zaciszu swojego mieszkania, jeśli taka jest jego wola. Z całym przekonaniem twierdzę, że wiele warsztatów, na których jest obowiązek spektakularnego przeżywania i uwalniania emocji, czy sesji terapii manualnych, w trakcie których terapeuta jest ekspertem, a pacjent narzędziem w jego rękach – bardziej szkodzi niż pomaga. Bo każdy z nas, jeśli tylko chce, może stać się najlepszym terapeutą dla samego siebie. Wystarczy poznać odpowiednie metody i wybrać te najlepsze dla siebie.