Czy postawić na minimalizm w życiu? Od urodzenia mamy zakodowane, że musimy mieć swój dom i samochód, swoją żonę, swoje dzieci i przekonania. Brakuje nam natomiast odruchu szczodrości i hojności – mówi Grégoire Delacourt, autor powieści „Lista moich zachcianek”.
Samoograniczanie się to jest to, czego nam dzisiaj potrzeba?
Myślę, że najważniejsze jest to, żeby nie zagarniać jak najwięcej, tylko sięgać do sedna, w głąb. Żeby ograniczać to, co negatywne, co nas zatruwa, co nam szkodzi. Bo wydaje mi się, że mądrość czy szczęście zaczynają się wtedy, gdy człowiek już nie czuje pragnienia, nie pożąda.
To w ogóle możliwe? Może w mocno dojrzałym wieku.
Tak, to możliwe w pewnym momencie życia. Zdajemy sobie wtedy sprawę, że już nie chcemy emocji, które nas zatruwają, więc je od siebie odsuwamy i przyglądamy się, co zostaje, co sprawia, że czujemy się szczęśliwi. I sądzę, że tak właśnie postępuje bohaterka mojej książki, Jocelyne.
A młodzi ludzie? Czy muszą przejść tę samą drogę co my, czyli zabiegać, walczyć, zdobywać, żeby w końcu się dowiedzieć, że mniej znaczy więcej? Czy można ich tego jakoś nauczyć?
Napisałem tę książkę między innymi dlatego, żeby pokazać młodym ludziom, do czego takie życie w kulcie posiadania prowadzi. Przekaz na temat materializmu chyba do nich dotarł, książka dostała bowiem we Francji nagrodę przyznawaną właśnie przez młodych. Jednak antymaterialistycznego podejścia do życia uczą przede wszystkim rodzice, zaświadczając to swoją postawą. Córka bohaterki, Nadine, związana silnie z matką, traktująca ją jako wzór do naśladowania, bardzo wcześnie pojęła, że rzeczy nie mają dużego znaczenia. Dlatego jest oszczędna, nawet słowa traktuje z pewną powściągliwością. Natomiast syn, dla którego wzorem był ojciec, jest rozrzutny i pochopny. Warto przypominać słowa świętego Tomasza z Akwinu: „Szczęście polega na tym, by wciąż pożądać tego, co się ma”.
Trudno jednak tę maksymę zastosować w codziennym życiu. Także dlatego, że zdobywanie nowych dóbr to podstawowy imperatyw działania człowieka.
W modelu zachodniego życia, także w polityce, religii, stosunkach społecznych, silnie zakodowane jest poczucie własności, co znajduje odzwierciedlenie nawet w języku francuskim, w którym aż roi się od zaimków dzierżawczych. Człowiek od urodzenia ma zakodowane, że musi mieć swój dom, swój samochód, swoją żonę, swoje dzieci, swoje przekonania, swoich kolegów. To z powodu silnie zakorzenionego w nas instynktu posiadania porażkę poniosły kolektywne koncepcje takie jak marksizm. W naszym życiu brakuje natomiast miejsca na pojęcie szczodrości czy hojności.
Możemy zastąpić czymś ten pęd do posiadania?
Owszem, pojawiają się alternatywy, które wymusza na nas kryzys ekonomiczny. Na przykład handel wymienny: ludzie wymieniają się mieszkaniami, usługami. Jadę gdzieś samochodem, mam trzy wolne miejsca, więc szukam kogoś, kto pojedzie ze mną, dołoży się do benzyny. W Paryżu, jeżeli ktoś nie korzysta w ciągu dnia ze swojego parkingu, udostępnia go za odpłatą komuś innemu. Ale te działania nie są związane z prawdziwym samoograniczaniem się, tylko z poczuciem lęku przed pustką. Nie wynikają z altruizmu, tylko z oszczędności, czyli nawet w czasach kryzysu siłą napędową życia jest pieniądz traktowany jak Bóg.
Można to zmienić?
Myślę, że tak. Kluczowe w tym względzie będą losy następnego pokolenia, najbliższe 25 lat. Moja córka Faustine (ma 28 lat) wyprowadziła się z Paryża na prowincję, ponieważ nie chciała brać udziału w całym tym paryskim wyścigu, w tym maniakalnym zabieganiu o zdobycie mieszkania. Stwierdziła, że chce innego życia, chce zarabiać na siebie w inny sposób. W tego typu postawie widać pokrewieństwo z ruchem hipisowskim lat 60., ale nie do końca. Wówczas chodziło o niezgodę na panujący porządek społeczny i obyczajowy, dzisiaj takie zachowania wiążą się z niemożliwością przystosowania się do tego, jakimi prawami rządzi się społeczeństwo. Jak można pomóc młodym? Poprzez zachęcanie ich, żeby podążali niematerialistyczną drogą. Ich już zresztą nie trzeba zachęcać, oni to wiedzą. Tak więc nie grozi nam totalny konsumpcjonizm, jestem optymistą.
A w relacjach? Wydaje mi się, że samoograniczanie się to dobry postulat także w tej sferze. Bo dzisiaj ludzie kolekcjonują związki, zamiast nad nimi pracować.
Problemy w związkach istniały zawsze. Tym, co nowe mniej więcej od pół wieku, jest natomiast względna równość kobiety i mężczyzny, co zasadniczo zmienia sytuację par. W XIX-wiecznej (i wcześniejszej) literaturze, jeżeli mężczyzna zdradzał żonę, to ona wyjeżdżała, żeby umrzeć w sanatorium w Szwajcarii. Dziś kobieta nie musi umierać z miłości, ma takie prawo. Mężczyzna z kolei może umrzeć z miłości. I o tym chciałem powiedzieć w „Liście moich zachcianek”. Dotychczas wierzyliśmy, że miłości zawsze trzeba mówić „tak”. A to nieprawda. Jeżeli pozostajemy w toksycznym, złym związku, trzeba powiedzieć mu „nie”, bo tylko w ten sposób się uratujemy. W mojej ostatniej książce napisałem, że czasem w związku trzeba się zagubić, żeby móc się potem odnaleźć w drugim. Bo to nie jest tak, że miłość trwa wiecznie. Uczucie między kobietą a mężczyzną jest zbyt silne, totalnie pożera, pochłania. Istotą trwałości związku jest nie to, żeby mówić „kocham cię”, bo te słowa zamieniają się czasem w skamielinę, ale żeby naprawdę kogoś pragnąć, pożądać. Pragnienie bycia z drugą osobą, czynienia dla niej dobra – to wydaje mi się w związkach kluczowe.
Jak uczyć samoograniczania się w sferze relacji? Jak przekonać młodych, że skakanie z kwiatka na kwiatek niekoniecznie prowadzi do szczęścia?
To, oczywiście, nie jest proste. Muszę powiedzieć, że przeraża mnie – jako ojca, obywatela, pisarza – obecność pornografii we współczesnym świecie. Już 11-letnie dzieciaki oglądają na swoich iPhone’ach filmy pornograficzne i wyobrażają sobie, że tak właśnie wygląda intymność z dziewczyną. Dziewczyny natomiast próbują upodabniać się do bohaterek tych filmów, żeby mieć pewność, że będą pożądane. Więc kiedy chodzę na spotkania z licealistami, grzmię przeciwko temu, ponieważ uważam, że to coś obrzydliwego i szkodliwego, co w dodatku zagraża wszystkim zdobyczom obyczajowym wywalczonym przez nasze matki.
Myślę, że powinniśmy uczyć, że nie wszystko trzeba mieć od razu, natychmiast; że kochać – to znaczy pragnąć dobra dla drugiej osoby; no i to, co Pani słusznie zauważyła – że nad związkiem trzeba pracować. Ale też należałoby pozbawiać młodych złudzeń, że miłość trwa do grobowej deski.
Artykuł archiwalny