1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Joanna Kulig: „Chcę opowiadać kobiece historie”

„Pitbull. Niebezpieczne kobiety” czy „Kler”, a także seriali „The Eddy” czy „O mnie się nie martw”. Prywatnie żona reżysera Macieja Bochniaka, mama czteroletniego Jasia, siostra aktorki Justyny Schneider. (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
„Pitbull. Niebezpieczne kobiety” czy „Kler”, a także seriali „The Eddy” czy „O mnie się nie martw”. Prywatnie żona reżysera Macieja Bochniaka, mama czteroletniego Jasia, siostra aktorki Justyny Schneider. (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
W sierpniu można ją było zobaczyć w „Każdy wie lepiej” Michała Rogalskiego. We wrześniu – w filmie „Kompromat” Jérôme’a Salle’a. Później w „She Came to Me” Rebekki Miller. Joanna Kulig nie musi już czekać na role. I nie chce. W rozmowie z Grażyną Torbicką zdradza, że coraz bardziej pociąga ją tworzenie projektów, w których sama chciałaby zagrać.

Spotkałyśmy się w Cannes, na 75. urodzinach tego wspaniałego festiwalu. Tym razem pojawiłaś się tam jako jurorka sekcji Un Certain Regard (Inne spojrzenie). To ogromne wyróżnienie. Byłam z Ciebie bardzo dumna.
Dla mnie to też było duże przeżycie. Pierwszy raz przyjechałam tu jako 18-latka z wycieczką szkolną, autokarem, podczas klasycznej objazdówki. Jeden dzień był przeznaczony na zwiedzanie Cannes. Pamiętam, z jakim zachwytem patrzyłam na odciski dłoni gwiazd na bulwarze Croisette wokół pałacu festiwalowego. Zrobiłam wtedy zdjęcie dłoni Andrzeja Wajdy i nigdy bym nie przypuszczała, że ja sama tam kiedyś…

Odciśniesz swoją dłoń.
Właśnie! Bardzo ważny był dla mnie rok 2018, kiedy przyjechaliśmy do Cannes z „Zimną wojną”. Film był wtedy w konkursie głównym. Został niesamowicie przyjęty, miał bardzo dobre recenzje, a my – mnóstwo wywiadów. Tamta edycja festiwalu otworzyła przede mną całą serię podróży, nowych projektów, kontaktów, możliwości. A teraz dostałam zaproszenie do jury i wróciłam już w zupełnie innej roli. Jest w tym jakaś metafizyka.

Jak wygląda życie festiwalowe z perspektywy jurorki?
Bardzo ciekawie, a jednocześnie zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy zasiadałam w jury festiwalu w Gdyni. W międzynarodowym towarzystwie, oglądając filmy z różnych zakątków świata, w różnych językach, zdałam sobie sprawę, że jak coś jest dobre – tak jak zwycięski „Les Pires” o grupie nastolatków, którzy zostają wybrani, by zagrać w filmie – łapie za serce i działa na widza niezależnie od tego, z jakiego kręgu kulturowego się wywodzi.

To, co było dla mnie wyjątkowe i niespotykane na innych festiwalach, to fakt, że jako jurorzy nie byliśmy odizolowani od twórców filmowych. Jadaliśmy wspólne obiady, podczas których toczyliśmy bardzo ciekawe rozmowy, choćby o nowych projektach. Organizatorom bardzo zależało na tym, by ludzie filmu z różnych krajów nawiązywali kontakty, by nie zamykali się w wąskich kręgach. Dzięki temu poznałam bliżej Anne Hathaway, z którą grałam w filmie w Stanach, ale na planie nie miałyśmy czasu na dłuższą rozmowę. Innego dnia siedziałam obok Rooney Mary i rozmawiałyśmy o naszych doświadczeniach z planu. Okazało się, że mamy podobne przemyślenia co do współpracy na linii aktorka – agent, a właściwie: aktorka – agent menedżer. Z Tomkiem [Kolarskim – przyp. red.], który stale ze mną podróżuje i pilnuje moich międzynarodowych grafików, staramy się budować nowy model współpracy i spotkania w Cannes bardzo dużo nam w tej kwestii uświadomiły.

Zawsze podkreślam, że Cannes jest wspaniałym festiwalem, bo tam przywiązuje się ogromną wagę do tego, żeby i twórcy, i dziennikarze czuli, że są rodziną.
Tak, jedną wielką filmową rodziną. Czuję się wyróżniona tym, że zostałam do niej zaproszona.

Podczas tegorocznego Festiwalu Filnowego w Cannes Joanna Kulig zasiadała w jury sekcji Un Certain Regard. (Fot. Tomek Kolarski) Podczas tegorocznego Festiwalu Filnowego w Cannes Joanna Kulig zasiadała w jury sekcji Un Certain Regard. (Fot. Tomek Kolarski)

Wymiana międzykulturowa jest bardzo istotna. Ale my jako Polacy jeszcze się tego uczymy, nie jesteśmy zbyt otwarci.
To prawda, ja też początkowo miałam obawy, ale potem powiedziałam sobie: „Przecież to wszędzie podobnie funkcjonuje”. Kiedy masz możliwość wymiany swoich myśli i spotykasz się z bardzo pozytywnym odbiorem i podobnym podejściem – otwierają się nowe ścieżki; nabierasz ochoty, by wyjść ze swojej strefy komfortu. Niedawno zastanawiałam się: No dobrze, jestem aktorką, mam 40 lat, co tu dalej robić? W Cannes zobaczyłam, że aktorzy też wchodzą w produkcje, piszą scenariusze, kreatywnie pracują z reżyserami. To mi dodało skrzydeł.

Przyjechałaś do Cannes ze Stanów, gdzie kończyłaś zdjęcia?
Tak, tym razem pracowałam z Rebeccą Miller, córką Arthura Millera. To było nieprawdopodobne spotkanie. Widziała „Zimną wojnę” i zaprosiła mnie do siebie do domu na próby przed rozpoczęciem zdjęć do filmu „She Came to Me”. Spędziłyśmy ze sobą dużo czasu. Ona wywodzi się z kina artystycznego, arthouse’owego, co w Ameryce nie jest wcale takim częstym zjawiskiem. Jest osobą niezwykle kreatywną, także malarką, przyzwyczajoną do tego, że proces tworzenia dzieła jest długi. To przypomniało mi, jak pracowaliśmy w Teatrze Starym w Krakowie. Długie rozmowy na temat tego, jak zbudować daną postać, z jakich emocji, gestów, jaki powinna mieć kostium i dlaczego. Taka wymiana jest bardzo ważna, pozwala nam się bliżej poznać, zaufać sobie nawzajem. To, że miałyśmy czas, żeby pójść razem na kolację, porozmawiać czy choćby pobyć razem w domu, zbudowało między nami bliską relację i na pewno będziemy ją dalej podtrzymywać. W pewnym momencie Rebecca powiedziała: „Joaśka, muszę napisać coś specjalnie dla ciebie”. Dzięki temu spotkaniu zdjęcia na planie w Nowym Jorku były dla mnie znacznie mniej stresującym przeżyciem.
Powoli oswajam Amerykę, we Francji czuję się znacznie pewniej. Tu grałam w „Kobiecie z piątej dzielnicy” Pawła Pawlikowskiego czy „Sponsoringu” Małgorzaty Szumowskiej.

Los Angeles, Nowy Jork, Paryż, spotkania na planie z Anne Hathaway, Kristin Scott Thomas, Ethanem Hawkiem czy Juliette Binoche – to powoli budowało Twoją pozycję w świecie filmu. Jak patrzysz na to z perspektywy czasu?
Teraz już ze spokojem, ale potrzebowałam chwili, żeby tę sytuację oswoić. Mam za sobą długą drogę. Nie wiem, czy byłam przygotowana na taki sukces. Bardzo dużo się dzieje. Propozycje, wyjazdy, różne plany filmowe, a jednocześnie małe dziecko, mąż, rodzina. Jak to wszystko połączyć? Jak się rozwijać? Jestem zapraszana na wiele castingów, a to oznacza, że do każdego muszę przygotować kilka stron tekstu, nagrać to i jeszcze odpowiednio zaaranżować.
Na przykład byliśmy niedawno na wakacjach i pojawiło się zaproszenie od Darrena Aronofskiego. Musiałam szybko zdecydować, czy biorę udział w castingu, czy nie. Szkoda mi było odmówić, co znaczyło jednak, że musiałam się na jakiś czas odizolować od bliskich, przygotować, nagrać materiał, w dodatku nie po polsku, i go wysłać. A potem z powrotem przełączyć się na tryb wakacyjny. Bardzo pomagają mi w tym spotkania z moją mentorką, a właściwie coachem aktorskim, Magdą Jaracz. Chodzi o cały proces budowania roli, wyrażania w naturalny sposób swoich emocji, ale też określania granic postaci, w którą mam się wcielić. Czyli jak daleko mogę się posunąć, wykorzystując swoją psychikę, by nie ucierpiała.
Dochodziłam do tego etapami, były chwile zwątpienia. Miałam też swój mały kryzys co do tego, czy w ogóle powinnam uprawiać ten zawód, dlatego wypracowanie modelu, dzięki któremu odseparowuję postać, którą gram, od swojego życia, było kluczowe. I to działa, niezależnie od języka, w jakim gram.

Jakie etapy na Twojej drodze artystycznej uważasz za ważne?
Pierwszym ważnym momentem było dla mnie odejście z Teatru Starego w Krakowie. Drugim – film Gosi Szumowskiej „Sponsoring” i praca we Francji, trzecim – „ Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego, która otworzyła mnie na świat. A czwartym jest powrót do Polski, w sensie kulturowym, powrót do korzeni. Zrozumiałam, jak ważne były dla mnie doświadczenia wyniesione z pracy w Krakowie – one w jakiś sposób we mnie odżyły. Ale samo odejście z teatru było o tyle dobre, że pomogło mi zrozumieć, że po prostu lepiej funkcjonuję w kinie. Łatwiej też gra mi się w filmie niż w serialach. Krótsza forma fabularna jest bliższa strukturze spektaklu i pozwala mi się „domknąć” emocjonalnie.

A widzisz, na przykładzie swoich doświadczeń, że zmienia się stosunek do kobiet na planie filmowym?
Duży wpływ miała akcja #MeToo. Od jej rozpoczęcia na planie jest większa uważność i jest dyscyplina, trochę podszyte lękiem o to, by nie być źle zrozumianym. Ludzie z ekipy filmowej pilnują tego, jak się wobec ciebie zachowują. Na przykład operator, kiedy chce cię przestawić, pyta, czy poszczególne osoby mogą cię dotknąć.

Ale to Twoim zdaniem ma sens?
Stawianie granic na planie zawsze ma sens. Na przykład relacja aktorka – reżyser musi być od początku jasno nakreślona. Jest bardzo dużo sytuacji stresogennych, masa ludzi dookoła – zasady porządkują i uspokajają pracę. Dopiero niedawno na planach filmowych pojawili się koordynatorzy intymności. Miałam taką koordynatorkę na planie serialu w Londynie. Czuwała nad tym, żebym podczas kręcenia sceny erotycznej miała komfort i poczucie bezpieczeństwa. Koordynatorka cały czas jest z tobą. Najpierw sama ustalasz z nią, jak chcesz, żeby ta scena była nakręcona, gdzie stawiasz granice co do pokazywania swojego ciała. Potem to ona rozmawia o tym z reżyserem, nie ty. Nie musisz się martwić, jak dobrać słowa, nie musisz się tłumaczyć. To ona jest pośrednikiem, a czasem katalizatorem emocji. Bo kiedy wizja reżysera jest zupełnie inna, jest ogromny stres, bo przecież to ty się rozbierasz. Relacja reżysera z aktorką na planie powinna być czysto zawodowa – nie ma prawa traktować ciebie jak narzędzia do realizacji swoich wizji. Zawsze zresztą denerwował mnie model: reżyser jako władca, aktorka jako podwładna. To powinna być relacja partnerska. Nie może być tak, że ktoś się nad tobą znęca, żeby wydobyć z ciebie jakieś uczucia.
Reżyser powinien mieć odpowiednie podejście psychologiczne. Jak mu czegoś brakuje w tej kwestii, to nie wiem, niech idzie na kurs komunikacji interpersonalnej. Aktorka to nie jest rekwizyt na planie. Jeśli reżyser potrafi się komunikować spokojnie, z poszanowaniem drugiej osoby, to w końcu wydobędzie z niej odpowiednie emocje. Reżyserowanie nie polega na manipulowaniu, używaniu drugiego człowieka.

Joanna Kulig: „W Cannes zrozumiałam, że nie muszę czekać na wymarzoną rolę, mogę wyjść jej naprzeciw. Mieć pomysł, uwierzyć w niego i poszukać ludzi, którzy też w niego uwierzą”. (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films) Joanna Kulig: „W Cannes zrozumiałam, że nie muszę czekać na wymarzoną rolę, mogę wyjść jej naprzeciw. Mieć pomysł, uwierzyć w niego i poszukać ludzi, którzy też w niego uwierzą”. (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)

A jak pracuje Ci się z kobietami – reżyserkami, scenarzystkami?
Bohaterki filmowe tworzone przez kobiety są zupełnie inaczej skonstruowane. Mnie się bardzo dobrze pracuje z reżyserkami. Te relacje są bardziej partnerskie, szybciej się dogadujemy, jest też między nami pewna intelektualna bliskość.
Sądzisz, że pozycja kobiet (nie tylko aktorek) w filmowym, zdominowanym przez mężczyzn świecie jest inna niż dziesięć lat temu?
Myślę, że się powoli zmienia. Gdy rozmawiam z agentkami, aktorkami czy reżyserkami, widzę, że są znacznie bardziej odważne, pewne siebie. To również mnie daje siłę, bo wzajemnie się motywujemy do tego, by mówić własnym głosem, opowiadać swoje historie, nie bać się wyrażać swoich fantazji. Nasza kobieca wyobraźnia jest inna niż męska i to bardzo wzbogaca współczesne kino, w którym coraz więcej kobiet pisze scenariusze i reżyseruje. Konkurs Un Certain Regard, w którym byłam jurorką i gdzie połowa filmów była zrobiona przez kobiety, dobitnie to pokazuje. Kino potrzebuje różnorodności. Dziś coraz częściej aktorki są także współproducentkami, to one proponują historie do opowiedzenia w filmach.

Czy czujesz się na tyle samostanowiąca o sobie, jako kobieta i aktorka, że po prostu razem ze swoim agentem szukacie ciekawych ról, historii? Nie czekając, aż coś do Was przyślą?
W Cannes zrozumiałam, że nie muszę czekać na wymarzoną rolę, mogę wyjść jej naprzeciw. Mieć pomysł, uwierzyć w niego i poszukać ludzi, którzy też w niego uwierzą. Taka praca zespołowa. Mnie zawsze było blisko do grupy. Jak masz ludzi, którzy cię wspierają, tak jak w teatrze, gdzie na sukces spektaklu pracuje cały zespół, to można osiągać świetne efekty. Tyle że jako freelancer to ty musisz tych ludzi znaleźć, skupić wokół siebie, przekonać do swojego pomysłu.
Moje spojrzenie na świat, na różne jego aspekty, ewidentnie kieruje mnie w stronę współprodukowania filmów, w których biorę udział. Rozmawiałam z Valerią Golino, przewodniczącą naszego jury. Zaczynała jako aktorka, a dziś realizuje własne projekty. Nie wiem, na ile mi się uda to samo, ale chcę spróbować.

Twoje życie zawodowe to teraz ciągłe podróże. Jak godzisz to z życiem prywatnym, z rodziną? Już trochę ten temat poruszyłaś…
Trudne to jest, bardzo. Miałam wiele momentów kryzysowych, tym bardziej że wspólnie z mężem [Maciej Bochniak – przyp. red.] jednak staramy się nie rezygnować ze swoich karier.

Bo też nie ma powodu. Fajnie robić to, co się lubi, a oboje pasjonujecie się tym, co robicie. Ty – aktorstwem, on – reżyserią.
Zgadza się. Myślę, że najważniejszy w życiu jest balans pomiędzy realizowaniem się w jednym i drugim życiu: artystycznym i rodzinnym. I im więcej obserwuję kobiety, które pracują w filmie, tworząc wspaniałe historie – a mają nie jednego synka, jak ja, ale dwójkę, trójkę dzieci – tym lepiej widzę, że to jest możliwe.
Ciekawa była dla mnie zwłaszcza obserwacja Francuzek, które nie uznają biernego macierzyństwa, czyli modelu, w którym matka rezygnuje z wszystkiego na rzecz wychowania dziecka. Uważają, że znacznie lepiej jest jednocześnie pracować, spełniać się zawodowo, bo szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko. Mnie trochę czasu zajęło, żeby nie mieć tak wielkiego poczucia winy z powodu tego, że gdzieś jadę na zdjęcia, że jestem na planie, a nie cały czas z synkiem. Mąż mnie zawsze w tym wspierał. Dla niego to, że ja cały czas pracowałam, rozwijałam się, było czymś naturalnym. Mówił: „Ale to jest twoja pasja, nic złego nie robisz”. To dla mnie bardzo ważne, że Maciek nie uznaje klasycznego podziału: kobieta ma gotować, a mężczyzna pracować. W tym sensie jest bardzo nowoczesnym mężczyzną, feministą. A dzisiaj nie jest to wcale takie oczywiste.

Zresztą już same filmy, które Maciek zrobił, świadczą o tym, jak szanuje kobiety i jaki ma do nich stosunek, nawet jeśli przybiera to formę komedii, jak w wypadku „Magnezji”. W tym filmie to kobiety rządzą.
Mamy też dużą rodzinę, na którą możemy liczyć w sytuacjach, gdy oboje pracujemy. Maćka rodzice, moja mama z partnerem i moja siostra z dziećmi, gdy są sytuacje awaryjne, zawsze są blisko. Ale Jasiu też bardzo dużo z nami podróżuje. Mieszka trochę w Polsce, trochę w Stanach. Widzę, jak bardzo go to rozwija. Na przykład przez jakiś czas chodził do przedszkola w Santa Monica, bardzo się denerwowałam, jak się tam odnajdzie, a on siedział spokojnie przy stoliku z dziećmi pochodzenia azjatyckiego, arabskiego czy żydowskiego, przyswajał bardzo szybko języki obce i czuł się świetnie. To było piękne, że on się uczy tej wielokulturowości w sposób naturalny, poprzez podróże z mamą i tatą. Dla niego nie ma znaczenia kolor skóry koleżanki czy kolegi.

A czego Ty się uczysz dzięki tym podróżom?
Pokonywania bariery językowej. Naukę języków obcych zaczęłam późno, gdy miałam 24 lata. Mój międzynarodowy sukces przyszedł też relatywnie późno. Gdy spotykam na planie młodszych ode mnie aktorów i aktorki z innych krajów, widzę, że mówienie po angielsku nie sprawia im żadnych problemów. I ja z czasem osiągnęłam tę swobodę, właśnie dzięki częstym podróżom. Mój debiut amerykański w filmie „ She Came to Me” jest dla mnie ważny w dużej mierze z powodu poznania Rebekki Miller. Jej mężem jest aktor Daniel Day-Lewis, oboje bardzo intensywnie pracują, mają dwóch synów i są razem ponad 25 lat. Można?
Cieszę się też, że moje doświadczenia mogę wykorzystać, ucząc w szkole teatralnej w Krakowie. Chciałabym to kontynuować, bo widzę, jakie zainteresowanie budzą moje spotkania z młodymi ludźmi, którym mogę powiedzieć, jak wygląda praca na międzynarodowym planie filmowym. Jak ważne jest, by rozwijać swoją osobowość na wielu płaszczyznach, być kreatywnym, a nie biernym. Widzę, że potrzebują wsparcia, żeby uwierzyć w siebie. A nie powinni mieć żadnych kompleksów – bo wrażliwość i kreatywność nie znają granic. I tego też nauczyłam się podczas moich podróży.

Powrócę na zakończenie do festiwalu w Cannes. Uważasz, że filmy, które tam oglądałyśmy, mogą zmieniać ludzi, a tym samym zmieniać świat?
Absolutnie tak. Tegoroczne Cannes dodało mi dużo odwagi, żeby opowiadać kobiece historie. Poprzez sztukę można wyrazić bardzo trudne emocje, oczyścić się i pójść dalej, i dotyczy to w równym stopniu twórców, jak i widzów.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze