1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Wchodzę w skórę moich prababek…” Skąd moda na szukanie swoich chłopskich korzeni? Rozmowa z pisarką Anną Fryczkowską

„Wchodzę w skórę moich prababek…” Skąd moda na szukanie swoich chłopskich korzeni? Rozmowa z pisarką Anną Fryczkowską

Anna Fryczkowska (Fot. materiały prasowe)
Anna Fryczkowska (Fot. materiały prasowe)
„Jakoś nigdy nie naparła mnie chęć, by poszperać w księgach metrykalnych i poszukać, jakie nosił imię mój prapradziadek” – tak zaczyna się pamiętnik. Spisana przez dziadka rodzinna historia zainspirowała pisarkę Annę Fryczkowską. Właśnie ukazał się pierwszy tom jej „Sagi o ludziach ziemi” – „Wpatrzeni w niebo”. To obraz świata całkiem innego niż ten ze szlacheckich dworków. Obraz fascynujący.

W ostatnich latach nastąpiła moda na powrót do chłopskich korzeni. Chłopomania nam się po Wyspiańskim odrodziła.
Nie wiem, czy to jest chłopomania, to raczej chłopogeneza – wtedy lubili się z chłopkami żenić, a teraz my lubimy odkrywać chłopskie korzenie.

Nie wstydzimy się już wioski, nawet ją trochę lubimy. Poddałaś się modzie czy jest tu jakaś inna przyczyna?
Czytałam wszystko, co wychodziło na temat historii chłopów: i książki Michała Rauszera, i Kacpra Pobłockiego, i „Ludową historię Polski” Adama Leszczyńskiego. Ale temat interesował mnie siłą rzeczy – w mojej rodzinie legendy o chłopskich przodkach krążyły od zawsze – fajne, barwne i pełne anegdot. Krążył też pamiętnik dziadka. Dziadek miał pajęcze pismo, trudno je było odczytać, pamiętnik był więc trochę jak kukułcze jajo podrzucany to jednemu, to drugiemu. „Ja w wolnej chwili przepiszę”, mówił stryj. „Jak tylko będę miał czas, to się za to wezmę”, mówił mój ojciec. W końcu się wściekłam – miałam akurat przerwę między książkami, wzięłam pamiętnik i zaczęłam go z lupką odcyfrowywać. Udało mi się prawie wszystko odczytać.

Jak daleko sięgał ten pamiętnik w przeszłość?
Do roku 1816.

Mówisz, że to pamiętnik dziadka. Ale przecież dziadek roku 1816 nie pamiętał.
Dziadek spisywał rodzinne przekazy, przez kilka pokoleń podawane z ust do ust. Jako pierwszy w rodzinie, ze względu na wykształcenie, był w stanie je utrwalić, ale te opowieści były żywe, znałam je z rodzinnych spotkań, od ciotki, ojca czy stryja. Często zapiski w chłopskich pamiętnikach wyglądają tak: „Rozbudowałem dom, kupiłem krowę i trzydzieści niosek”. U dziadka jest inaczej. Pisał barwnym, pięknym językiem, bohaterowie są bardzo wyraźni, a historie nieoczywiste. Bo na przykład taka anegdota: przyszedł sąsiad w czasie burzy, zapukał w okno i udręczonym głosem spytał: „Czy jest Bóg, sąsiedzie?”. Albo opowieści o tak zwanych żolkach, czyli grobach megalitycznych, których na Kujawach było w swoim czasie bardzo dużo. Chłopi chodzili pod te żolki i marzyli, żeby i po nich zostało coś tak wielkiego i trwałego. Większość żolków później zresztą Niemcy rozebrali, budując linię kolejową, która miała wozić buraki do cukrowni.

Stwierdziłam, że chcę to ocalić i przekazać dalej, zwłaszcza że widziałam tu walor uniwersalny, bo to nie jest tylko historia naszej rodziny, to jest historia stopniowego wyzwalania się chłopów. Nie chcę, żeby to zabrzmiało pompatycznie, ale jednak – wyzwalali się, bo wierzyli w edukację. Wierzyli, że wiedza daje siłę, moc i wolność.

A jak powstaje wiara w edukację w trudnych warunkach pańszczyzny, pracy bez końca, świata zhierarchizowanego, kiedy właściwie o podmiotowości chłopa trudno było mówić?
Tego właśnie próbuję w książce dociec. Ta droga kilku pokoleń zakończyła się tym, że mój dziadek był pierwszą osobą z powiatu włocławskiego, która ukończyła studia. Poszedł na uniwersytet w latach 20. ubiegłego wieku, ale posłali go tam rodzice, którzy jako jedyni we wsi prenumerowali gazety. A oni te gazety prenumerowali, bo wcześniejsze pokolenie skończyło zimową szkółkę – dzieci, a właściwie chłopcy, mogły do takiej szkoły chodzić wtedy, kiedy nie było prac w polu, czyli od października do marca. Wiele się tam nie nauczyli: czytanie, pisanie i rachowanie to już było dużo. Ale jednak ich rodzice uważali, że warto synów do takiej szkółki posłać, a nie zatrudniać ich zimą na przykład do plecenia koszyków w gospodarstwie.

W „Chłopkach” Joanny Kuciel-Frydryszak, które opisują czasy o sto lat późniejsze, czytamy o podobnych historiach. Niby są na wsi szkoły, ale jest mało rodzin, dla których edukacja jest ważna, które chcą tam dzieci posyłać. Zimą ciężko, bo nie ma butów, wiosną i latem jest pasionka, czyli praca – i tyle. To, że w Twojej rodzinie temat edukacji był ważny, jest imponujące.
Też tak uważam. Oczywiście nie jest do końca gładko i pięknie, są też historie o wykluczeniu. Dziadek miał starszą siostrę Rozalię, która jego zdaniem był dużo od niego zdolniejsza, ale kiedy rodzice musieli wybrać, które z dzieci kształcić, wybrali chłopca. Dziadek do końca życia czuł dług w stosunku do siostry.

Jak się zaczynają pamiętniki?
Pierwsze zdanie brzmi tak: „Jakoś nigdy nie naparła mnie chęć, by poszperać w księgach metrykalnych i poszukać, jakie nosił imię mój prapradziadek”. I dalej jest o tym pradziadku, którego imię się nie przechowało, ale jego historia tak.

Imieniem prababki się nie zajmował?
Nie, żadna z żon, córek, sióstr nie ma ani imienia, ani historii.

Trudno mieć pretensje do dziadka, bo to całe pokolenia nie przekazywały imion kobiet, nikt się tym nie zajmował.
Dziadek przekazał te historie, którymi się z nim dzielili ojciec i stryjowie, widać losy kobiet nie wydawały im się istotne.

Mój tata zachęcony sukcesem pamiętników dziadka zaczął spisywać to, czego on się z kolei podowiadywał. Przeczytałam, poszłam do niego: „Tata, fajnie, ale gdzie tu są kobiety?”. A on na to: „Ale o co ci chodzi?”. Dobrze, przeglądamy razem i czytamy: „Michał miał czternaścioro dzieci, z których wiek dorosły osiągnęło dwanaścioro, czterech synów i osiem córek”. Synowie dokładnie opisani, wymienieni z imion, jeden pojechał do Stanów, drugi został na rodzinnej gospodarce, pozostali zamieszkali tu i tu, robili to i to. A córki? „Powychodziły w okolicy za mąż za rolników lub rzemieślników”, i tyle. I tak ojciec w wieku lat osiemdziesięciu paru przeżył olśnienie, że w rodzinnej historii, i tej spisanej w pamiętnikach, i tej obecnej w ustnym przekazie, kobiety się nie pojawiają. Pierwszą, która ma imię, nazwisko panieńskie i historię jest jego babka.

Nadrobiłaś ten brak.
Mam nadzieję, bardzo się starałam. Poczułam, że to moja misja: przywrócić im głos i życie, zrekonstruować ich historie ze wzmianek takich jak „Michał ożenił się z panną zza płota”. Musiałam tę pannę zza płota stworzyć na nowo. To poczucie misji niosło mnie przez dwa tomy. Czytał to mój ojciec i mówił: „Nie wiem, czy to prawda, ale to jest bardzo prawdopodobne”. Dziadek niestety nie może już przeczytać sagi.

W Twojej książce kobiety nie tylko są obecne. One są ważne. Dzięki nim dokonują się zmiany. Kiedy się zastanawiałam nad kobiecym wątkiem w Twojej książce i czytałam równolegle „Chłopki”, zauważyłam podobną prawidłowość: jeśli w rodzinie dokonywały się zmiany, to kobiety były ich inicjatorkami. Choć jednocześnie rozumiały, że mąż ma prawo je bić, że muszą być posłuszne. Nie buntowały się, a jednocześnie robiły swoje.
Mam w historii rodzinnej takie dwie opowieści. Mój tata powiedział mi kiedyś, że w odróżnieniu od jego ojca, silnego i zdeterminowanego, jego mama była słabą kobietą, wspierającą się na mężu. I przytaczał taki przykład. Po wojnie dziadek dostał dobrą pracę w Warszawie, został redaktorem w „Chłopskiej Drodze”, a babcia została z czwórką dzieci na wsi pod Izbicą Kujawską. Tata wrócił kiedyś z liceum w Izbicy do domu na weekend, mamy nie ma w domu, mleko kipi, najmłodszy, Marcinek, niepilnowany. Szuka matki, aż widzi, że mama siedzi w polu i płacze bezradnie. Na tej podstawie wysnuł wniosek, że była słabą kobietą. A ja sobie myślę, że chyba nie było silniejszej. Boksowała się z życiem sama na wsi, z czwórką dzieci, z gospodarką na głowie, a dziadek siedział w mieście i przesyłał jej kawałek pensji, czasem przyjechał, częściej nie, bo koszty. Na chwilę pękła, mój ojciec zauważył tylko płacz i uznał go za dowód słabości. Ja widzę siłę.

No i poszła płakać na pole, żeby dzieci nie widziały…
Wypłakała się, wróciła i znowu była dzielna. Potem zresztą dziadek sprowadził ich wszystkich do Warszawy.

A druga historia jest o moim pradziadku. Ożenił się późno, bo po trzydziestce, z kobietą starszą od siebie, wdową, i właśnie od tego ślubu w rodzinie zaczęły zachodzić zmiany. Np. pradziadkowie zaprenumerowali jedną gazetę, potem drugą, a to już był naprawdę duży zbytek. Tradycja rodzinna przypisuje te zmiany pradziadkowi, a ja myślę, że motorem była prababka, pyskata, głośna i zdeterminowana. Mój detektywistyczny umysł dopatruje się tu zupełnie innych historii, niż zostały w tradycji przekazane.

Przepisywałaś pamiętniki i w trakcie tej pracy narodził się pomysł, żeby to przetworzyć, zrobić z tego powieść? A właściwie sagę?
Podzieliłam się z tatą myślą, że to jest bardzo fajny materiał na książkę, ojciec się zapalił, stwierdził, że sam napisze, ale jakoś nie wyszło. Zaczął więc spisywać dla mnie różne relacje, naprawdę znalazł mi dużo rzeczy, a potem czytał, co pisałam, kawałek po kawałku, sprawdzał, bo ja w zakresie upraw na przykład byłam dosyć marna. Od razu jednak zapowiedziałam, że to ja jestem autorką i ja podejmuję ostateczne decyzje. Stwierdził, że odzywa się we mnie duch prababki!

Jak dużo czasu spędziłaś na etapie wstępnym, czyli na badaniach?
Historie z pamiętnika tak mnie wciągnęły, że zaczęłam w nie wchodzić; za każdym niemal zdaniem kryła się fascynująca opowieść. A równolegle już pisałam. Pisząc, zatrzymywałam się bardzo często, bo musiałam się wszystkiego dowiadywać. Co oni jedli na śniadanie? W czym gotowali? Jak często się myli? Skąd brali wodę? We wsi przecież wtedy nikt nie miał studni. Jakie buty nosili? To były albo drewniaki, albo łapcie plecione ze słomy czy łyka. W co się ubierali zimą? Co robili wieczorami? Jak się bawiły dzieci? Młodzież? Mnóstwa odkryć dokonywałam po drodze, więc ostatecznie napisanie dwóch tomów zajęło mi trzy lata.

A jednocześnie odkryłaś dla siebie fascynujący świat, o którym jeszcze niedawno niewiele wiedzieliśmy, bo nikt się nad tym światem specjalnie nie zastanawiał.
Pierwsza połowa XIX wieku to ziemia dla nas naprawdę nieznana, siłą rzeczy nie ma źródeł pisanych przez chłopów, którzy praktycznie wszyscy byli wtedy niepiśmienni, czasem tylko ksiądz z chłopskiej rodziny, który się wykształcił, napisał pamiętniki. Większość relacji o życiu chłopów w tym czasie pochodzi od szlachty.

A jednocześnie to niezwykły przecież czas dla historii Polski, tylko my tę historię Polski widzimy wyłącznie z perspektywy dworku, powstaje wspaniała literatura, która mówi o cienkiej warstwie społeczeństwa. Problemy, którymi żyli romantycy, w jakikolwiek sposób dotyczyły Józwiaków?
Absolutnie nie. Na przykład popatrz, jak mój ojciec na podstawie rodzinnych opowieści opisuje przełomowy dla szlachty moment historyczny: „Chłopi z Naczachowa niemal nie zauważyli powstania styczniowego. Ot, toczyły się w sąsiednich gminach jakieś walki i ginęli ludzie z obu stron. Oni jednak musieli harować, bo zbliżał się termin, kiedy mieli zacząć płacić czynsz…”.

A my mamy w głowach, że „matki, żony w mrocznych izbach wyszywały na sztandarach hasła honor i ojczyzna”…
Pewnie wyszywały, ale akurat nie te żony i matki. A powstania listopadowego chłopi w większości w ogóle nie zauważyli, bo to był inteligencko-szlachecki zryw. Ostatnie powstanie, które żyło w wiejskiej legendzie, to insurekcja kościuszkowska, bo Kościuszko wpadł na genialny pomysł, żeby zmobilizować i dowartościować chłopstwo. Kolejne powstania próbowały rzecz powtórzyć, ale nie wyszło. Opisuję w sadze scenę, kiedy we wsi pojawiają się szlacheccy agitatorzy, żeby namówić chłopów do walki, ale ci przepędzają ich ze wsi.

Tu też pojawia się pytanie o narodowość – w tych naszych powstaniach walczono o polskość, tymczasem chłopi nie mieli poczucia przynależności narodowej, nawet w większości nie wiedzieli, że mówią po polsku. Mówili „po naszemu”, we wsi żyli „nasi”, czasem przyjeżdżali sprowadzani przez dziedzica „obcy”, czyli Holendrzy czy Niemcy. Byli jeszcze Żydzi, też „nie nasi”, ale bardziej oswojeni. Polskość była dla chłopów terminem abstrakcyjnym, kojarzyli ją głównie ze szlachtą.

Z opresją?
Też. I z czymś, co ich totalnie nie dotyczy. O carze myśleli jak o dobrym ojcu mieszkającym gdzieś daleko, który nie bardzo wie, jaka im się dzieje krzywda. Kiedy została zniesiona pańszczyzna w Rosji, Królestwo Polskie miało swoją legislaturę i nie od razu się temu podporządkowało. Ale do polskich chłopów dotarła wieść, że panowie ukrywają przed nimi zniesienie pańszczyzny. W Królestwie Polskim zaczęły buntować się kolejne wsie, chłopi przestawali wychodzić do pracy na pańskie pola, w szczytowym momencie tych zbuntowanych wsi było ponad dwadzieścia dwa tysiące, to przecież mnóstwo ludzi. Nierzadko szlachta nasyłała na zbuntowanych chłopów rosyjskie wojsko. A my wcale się o tym nie uczymy w szkołach…

To też zmienia nasze patrzenie na historię.
Mam duży żal do szkoły, że historia, której nas uczyli i uczą, nadal jest historią szlacheckich zrywów, szlacheckich problemów i szlacheckiej codzienności. Nawet w PRL-u tak było, choć wtedy przecież w teorii chłopów się dowartościowywało. Ale my nadal nic nie wiemy o codzienności chłopskiej. Nie wiemy na przykład, że specyfiką kurnych chat było, że ich mieszkańcy strasznie się garbili, bo dym szedł do góry, więc żeby mogli oddychać, chodzili zgięci w pół. A że do tego dochodziła praca ponad siły, każdy trzydziestolatek narzekał na bóle w krzyżu, a wielu pięćdziesięciolatków nie było w stanie się wyprostować. Albo zastanawiałam się w trakcie pisania, czym oni oświetlali swoje izby. Świece? Akurat. Świece były za drogie, wosk się raczej sprzedawało, niż zużywało do oświetlania. Świecili łuczywami, czyli specjalnie przygotowanymi drewnianymi szczapami. A często zimą siedzieli po prostu przy poblasku ognia z paleniska, bo taniej. I bezpieczniej, bo pożary były prawdziwą plagą.

Wiemy, czym oświetlali domy starożytni Grecy, Egipcjanie, Rzymianie, nie wiemy, co się działo w polskich chatach.
No właśnie, to przedziwne. Więcej też wiemy o mitologii greckiej niż słowiańskiej, która się pięknie na wsi przechowała, jak w kapsule czasu. Czytanie o tym, szperanie to była superprzygoda.

A co teraz będzie z Józwiakami?
Drugi tom ma wyjść we wrześniu. Doprowadzam akcję do magicznego momentu zniesienia pańszczyzny przez cara w 1864 roku. Chłopi w podzięce stawiają carowi we wsi pomnik, co musiało być bardzo bolesne dla dziedzica. Takie pomniki stały w całej Polsce, dopiero po 1918 zostały w większości zburzone. A przecież miały być memento dla dziedziców: żeby patrząc na nie, pamiętali, że chłopi są już wolni i tak ma zostać.

Co Cię najbardziej zaskoczyło, kiedy przygotowywałaś się do pisania?
Obieg informacji. Nagle sobie uświadomiłam, w jaki sposób do wsi musiały przychodzić wieści – tylko z człowiekiem. Chłopi żyli daleko od wszystkiego, świat pędził swoją drogą, a oni postępowali tak jak ich rodzice i dziadkowie, bo skąd mogli wiedzieć, że można inaczej? Szkółki zimowe, jak już mówiłam, uczyły tylko czytania, pisania i rachowania.

Ktoś musiał przyjść i opowiedzieć.
Ale kto? Chłop na ogół rodził się i umierał w tym samym majątku, poruszał się w promieniu jakichś piętnastu kilometrów, chodząc do kościoła czy jeżdżąc na jarmarki, to wszystko. Dużo bardziej mobilni byli starcy, którzy przestawali już być produktywni w gospodarstwie. I jeśli nie było ono na tyle zamożne, żeby starca żywić, to albo wyganiano go na żebry, albo sam odchodził, zostając dziadem czy babą wędrowną.

Jaki mieli status?
Ludzie się z nimi dzielili, czym mieli, ale w powszechnej biedzie różnie z tym bywało. Na ogół ruszali w drogę na wiosnę, wracali późną jesienią, zimowali u kogoś, czasem w rodzinnym domu, i na wiosnę znowu ruszali. Siedzieli głównie pod kościołami, ale też zachodzili do gospodarstw we wsi – kto mógł, to ich karmił. Często to oni byli krzewicielami nowych idei, bo w drodze coś zobaczyli czy usłyszeli. A druga droga, którą nowe pomysły mogły wejść do wsi, to mężczyźni, którzy odsłużyli carskie wojsko. Wracali po 25 latach służby, jeśli udało im się przeżyć, w domu dzielili się tym, co widzieli w wielkim świecie i podczas wędrówki z powrotem.

Dwa tomy już napisane, a trzeci?
Pisze się. Właśnie wchodzę w skórę mojej pyskatej prababki.

(Fot. materiały prasowe) (Fot. materiały prasowe)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze