1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Hania Rani: „Mam w sobie strach przed ciemnością, osamotnieniem, ale też ciekawość, dlaczego tak jest”

Hania Rani: „Mam w sobie strach przed ciemnością, osamotnieniem, ale też ciekawość, dlaczego tak jest”

Hania Rani (Fot. Martyna Galla)
Hania Rani (Fot. Martyna Galla)
Hania Rani została nagrodzona Paszportem Polityki w kategorii „muzyka popularna”. Według jurorów konkursu artystka wprowadziła szeroką publiczność w rejony, które nie kojarzyły się dotąd z masowością. W wywiadzie dla „Zwierciadła” Hania Rani mówiła o tym, że coraz bardziej świadomie używa także własnego głosu. I jego siły. Według niej do krzyku się dorasta: „do takiego wyzwalającego krzyku, dzięki któremu mogę przekroczyć swoją poukładalność, całe to moje ugładzenie, jakie mnie czasem uwiera”.

Zwykle wolę unikać takich trochę efekciarskich początków rozmowy, ale tym razem nie mogę się powstrzymać. Wierzysz w duchy?
Absolutnie wierzę. Fascynują mnie duchy w sensie spirytualistycznym – granica pomiędzy życiem a śmiercią i to, co poza tą granicą się znajduje. Ale też chodzi mi o ducha miejsc, przedmiotów, które nas otaczają. Cały ten niematerialny, ulotny świat, wszystkie sprawy i historie, które wydarzyły się przed nami. Bo przecież gdziekolwiek jesteś, ktoś był tam przed tobą.

Rozmawialiśmy niedawno z moim znajomym o łóżkach hotelowych. O tym, że wchodząc do pokoju, zastajesz, wiadomo, czystą pościel, a wokół nierzadko niemal identyczny zestaw mebli i sprzętów. To hotelowe łóżko jest więc czymś z pozoru bez tożsamości, przejściowym, niczyim. A tak naprawdę mieści tysiące ludzkich historii, nawet jeśli bardzo krótkich. To właśnie mnie fascynuje. Swoją drogą myślę, że biorąc pod uwagę to, czym się zajmuję, nie może być inaczej, bo ja, tworząc muzykę, cały czas otaczam się czymś niesamowicie efemerycznym. Właściwie można powiedzieć, że tworzę rzecz, która nie istnieje. I to mi się w temat duchów dobrze wpisuje.

Czytałam, że pomysł na twój najnowszy album „Ghosts” wyklarował się w Szwajcarii, w niezwykłym miejscu, gdzie duchy były twoimi współlokatorami.
Tak, dwa lata temu odkryłam studio w niewielkiej szwajcarskiej mieścince, od tego czasu tam wracam. To część kompleksu, w którym niegdyś mieściło się sanatorium, a dzisiaj artyści mogą wynająć pomieszczenia do pracy. Do Szwajcarii przyjechałam m.in. po to, żeby pracować nad muzyką do „I Giacometti” [film dokumentalny o słynnym rzeźbiarzu i jego równie wyjątkowej rodzinie – przyp. red.]. Myślałam, że popracuję w Zurychu, może w Bazylei. I wtedy reżyserka filmu Susanna Fanzun powiedziała mi: „Słuchaj, jest taka miejscowość, z której pochodzę, więc dobrze ją znam, blisko Stampy (gdzie urodził się Giacometti), podobna w klimacie, może to by było dla ciebie odpowiednie miejsce do pracy?”. Doszłam do wniosku, że może faktycznie to jedyna okazja w moim życiu, żeby czegoś takiego spróbować.

Wcześniej mieszkałam i pracowałam w różnych miejscach, ale nigdy w takim: otoczonym wysokimi górami, w dolinie, gdzie jest dosyć dużo mroku, cienia. W dodatku byłam tam w okresie zimowym, kiedy dni są bardzo krótkie. Kilka godzin światła, reszta dnia to idealny czas do pracy własnej.

A co z duchami po sąsiedzku, w innych studiach?
Pewnie wiesz, jak wyglądają artystyczne studia, są zazwyczaj bardzo surowe, ale tu pojawiła się jeszcze historia tego miejsca i skala samych pomieszczeń. Wszędzie wielkie puste przestrzenie. Na tyle duże, że można było całymi dniami nie spotkać nikogo z rezydujących tam artystów, nasze drogi z łatwością mogły się w ogóle nie przeciąć.

No i te powidoki – w kilku studiach zachowały się na przykład wanny, w których ludzie zażywali wodnych kuracji, takie małe wyłożone kafelkami baseny. Nigdy nie byłam w Sokołowsku, ale wszystko to bardzo kojarzyło mi się z ostatnią powieścią Olgi Tokarczuk. Niesamowity jest ten koncept XIX-wiecznego sanatorium, gdzie ludzie, którzy się wcześniej nie znali, spotykają się i żyją jakby poza czasem, mają romanse, zmagają się z własnymi ciałami, czasami nawet umierają.

To się tam czuło. Do tego dochodziły odgłosy, skrzypienie, szuranie, dźwięki natury za oknem. Przestrzeń wydawała się niemal żywa, szczególnie nocą. Zdarzało się, że pękła szyba. Ślady przeszłości, czyjaś ciągła obecność – z początku to było trochę dla mnie przerażające, a jednocześnie wspaniale było czuć się otoczoną tymi wszystkimi historiami. Zaczęłam sobie wyobrażać różne rzeczy, z różnych skrawków składać zupełnie niestworzone światy, i to właśnie był mój otwieracz do tematu, który wpłynął na muzykę. Bo u mnie proces tworzenia zawsze się tak właśnie zaczyna. Nie jestem pisarką, słowo jest dla mnie na ostatnim miejscu, zaczyna się od myśli, obrazu i przestrzeni, którą próbuję przetłumaczyć na dźwięk.

Kiedy mówiłaś o śladach przeszłości, pomyślałam o twoim utworze „Dancing with Ghosts”.
No wiesz, zatańczyć z duchami, to zaprzyjaźnić się z nimi. Podobnie jak w filmach japońskiego studia Ghibli, gdzie bóstwa, strachy i zjawy są tuż obok nas, dobre i złe, obcujemy z nimi na co dzień. Pociąga mnie ta wizja. Równie bliskie mi jest podejście Islandczyków. Podobno prawo budowlane w Islandii zakazuje budować tam, gdzie mieszkają elfy. I ta potrzeba hiperrealności, połączenia świata racjonalnego z irracjonalnym jest także moją potrzebą.

A gdyby na taniec z duchami spojrzeć jak na doświadczenie oswajania się ze swoimi lękami, to które strachy i lęki w pierwszej kolejności wybrałabyś sobie za partnerów czy partnerki do tańca?
Mam w sobie duży strach przed ciemnością, osamotnieniem, ale jednocześnie jest też we mnie wielka ciekawość, dlaczego akurat to mnie przeraża. Myślę, że mam potrzebę konfrontacji z tym, co dla mnie trudne lub niezrozumiałe. A sztuka jest takim ciekawym medium, dzięki któremu można się z tymi motywami zmierzyć czy też w ogóle o nich jakoś opowiedzieć, bo pozwala przełamywać tabu. Chociażby tabu opowiadania o chorobie, starości, śmierci. Wspaniale przełamała je Susan Sontag – pamiętam, jak ogromne wrażenie zrobiła na mnie jej książka „Choroba jako metafora”, jak bardzo mnie to poruszyło.

Moja mama, która ma na mnie niesamowity wpływ, jest lekarką. Wiele lat pracowała na intensywnej terapii, gdzie śmierć jest nieustannie obecna. Nie mam pojęcia, jak sobie z tym radziła, żeby na co dzień normalnie funkcjonować, bo mama nigdy nie była osobą, która codziennie opowiada po powrocie z pracy, co się działo i jak źle się z tym czuła. To ostoja spokoju. Ale tych kilka rzeczy, o których mi jednak opowiedziała, do dziś zostało mi w głowie. Wyłania się z tego obraz procesu, momentu równie ważnego i indywidualnego jak narodziny. Od mamy usłyszałam na przykład: „My zawsze trochę czujemy, kiedy śmierć przychodzi. Wiemy chwilę przed”.

Śmierć, odchodzenie, brak to ważne dla mnie tematy, którym z wiekiem próbuję się coraz bliżej przyjrzeć. Na pewno bardzo mocno wstrząsnął mną początek inwazji na Ukrainie, ta nieznana wcześniej bliskość wojny. Choć moja muzyka wyrażona jest w bardzo abstrakcyjny sposób, to często oscyluje wokół spraw, których nie jestem w stanie przetworzyć inaczej, w sposób logiczny.

Uważasz się za odważną osobę?
Na pewno z wiekiem zyskuję dystans. Lubię siebie bardziej niż kiedyś, co mi niewątpliwie daje jakąś większą pewność siebie. Po prostu coraz lepiej wiem, o co mi chodzi. Jednak wydaje mi się, że kiedyś było we mnie dużo młodzieńczej brawury i dzięki temu, nawet jeśli się czegoś straszliwie bałam, miałam wewnętrzną potrzebę, żeby koniecznie w to pójść.

Gdyby nie ta brawura, nie trafiłabym do miejsca, w którym jestem. Nie wiem, czy dzisiaj byłabym w stanie tak po prostu zapukać do drzwi zagranicznej wytwórni bez żadnego wsparcia, kontaktów. Pewnie długo zastanawiałabym się, czy jestem gotowa, czy na pewno mam im coś do zaoferowania.

Hania Rani (Fot. Martyna Galla) Hania Rani (Fot. Martyna Galla)

Zanim to się stało, ile razy słyszałaś, że muzyka instrumentalna to nisza, że takim graniem nie podbije się rynku?
Wiele razy. Dlatego oczywiste dla mnie było, że muszę wyjechać za granicę, gdzie dowiedziałam się, że tak w ogóle to świetnie, że gram na pianinie i że materiał, jaki przygotowałam, jest dobrym wyborem, jeśli chodzi o fonograficzny solowy debiut. Wszystko to było dla mnie, przyznam, sporym szokiem. Nie tylko nie odbiłam się od ściany, ale też moje muzyczne intuicje okazały się bardzo trafne.

Wysyłając swoje demo do słynnej wytwórni Gondwana Records, napisałaś im w mailu coś więcej poza zwyczajowym przedstawieniem siebie i swojej muzyki?
Musiałabym odszukać tamtą wiadomość, bo dokładnie nie pamiętam, ale zazwyczaj jestem dość konkretna, więc pewnie się jakoś szczególnie nie rozpisywałam. Pamiętam za to, że jak tylko dostałam pozytywną odpowiedź, natychmiast odpisałam, że przylatuję do Londynu. Taka wtedy byłam – skoro pojawia się szansa, nie mam chwili do stracenia. Zresztą dokładnie taki sam był Józek Orliński [śpiewak operowy, jeden z najsłynniejszych współczesnych kontratenorów na świecie – przyp. red.], z którym razem studiowaliśmy i do tej pory się przyjaźnimy i wspieramy. Co z tego, że nie mieliśmy pieniędzy, zawsze się jakiś najtańszy Ryanair znalazł. Ważne było, żeby spróbować.

A pamiętasz, jakie miałaś plany na przyszłość, kończąc studia muzyczne?
Myślałam, że pewnie będę uczyć, aplikowałam też o pracę w jednym z portali muzycznych. W każdym razie absolutnie nie myślałam wtedy, że będę wychodzić na scenę i wykonywać własne utwory, że będę pisać muzykę do filmów. W tamtym czasie nie miałam nawet takich marzeń. Wystarczyło mi, że mogę jakkolwiek obracać się w świecie muzycznym i tworzyć coś dla siebie po godzinach.

To jaki był moment zwrotny?
Niesamowite, jak życie może się przekręcić o 180 stopni – teraz scena jest moim drugim domem, spędzam na niej połowę roku, świetnie się na niej czuję, jestem odważna, zdarza mi się opowiadać dowcipy. A kiedy grałam muzykę klasyczną, wychodziłam na scenę przerażona. Tydzień wcześniej nie byłam w stanie jeść ani z nikim normalnie rozmawiać. Scena kojarzyła mi się ze sprawdzianem, potwornym stresem.

A potem był taki moment, kiedy dostałyśmy z Dobrawą Czocher [wiolonczelistka, w 2021 roku nagrała wspólnie z Rani album „Inner Symphonies” wydany w wytwórni Deutsche Grammophon – przyp. red.] zaproszenie, żeby stworzyć aranżacje muzyki Grzegorza Ciechowskiego [chodzi o instrumentalny projekt „Biała flaga” – przyp. red.]. Z Dobrawą znamy się jeszcze ze szkoły podstawowej, razem dorastałyśmy, jesteśmy jak siostry. I też chyba można powiedzieć, że razem się wyemancypowałyśmy. Ja już wtedy pisałam jakieś własne aranżacje, bo zawsze słuchałam też dużo muzyki popowej, elektronicznej, jazzowej, ale kiedy dostałyśmy tę konkretną propozycję i ją przyjęłyśmy, przyszedł moment, że trzeba było to, co zostało napisane, wykonać. Pierwszy raz wykonywałam na żywo własne aranżacje, wtedy chyba jeszcze z jakimiś kilkoma moimi utworami. I nagle odkryłam, że na scenie czuję się jak ryba w wodzie: gram, improwizuję, jestem swobodna. Ludziom bardzo się spodobał nasz koncert i to było naprawdę świetne, uzależniające wręcz uczucie. Iskra, choć od tamtego występu do mojego debiutu z „Esjo” minęło jeszcze parę lat.

Masz za sobą całą klasyczną edukację muzyczną. Coraz więcej osób, które przeszły taką drogę, mówi o potrzebie zmian w systemie edukacji, bo obecny sprzyja nadużyciom. Zgadzasz się?
Tak. I mówię to, mimo że jako dziecko trafiłam na wspaniałych pedagogów. Moja pani profesor od fortepianu miała niesamowitą pasję do muzyki, mnie, siedmiolatce, kiedy pracowałyśmy nad jakimś utworem, mówiła: „Zobacz, ktoś to napisał nie po to, żeby to po prostu odtworzyć. Chciał coś przez to wyrazić, zastanówmy się, co”. Otwierała przede mną nowe światy. Miałam więc szczęście, a jednak trzeba pamiętać, że w szkole muzycznej dziecko nieustannie jest w sytuacji rywalizacji, poddawane ocenie, krytyce. Agata Szymczewska, skrzypaczka, zwyciężczyni konkursu Wieniawskiego i świetna pedgagożka, napisała niedawno długi post, szeroko udostępniany. Według niej oceny z egzaminów są bezcelowe, bo jak można ocenić całoroczną pracę na podstawie jednego wykonania, które w dodatku wiąże się z ogromnym stresem? Bardzo ciekawy głos.

Długo już nie zajmowałam się muzyką klasyczną, ale ostatnio przy okazji pisania koncertu fortepianowego [premiera utworu miała miejsce w kwietniu w Muzeum Polin w ramach koncertu z orkiestrą Sinfonia Varsovia z okazji obchodów 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie – przyp. red.] wróciły do mnie różne wspomnienia. Na studiach wiele razy widziałam sytuacje, które absolutnie nie powinny się wydarzyć. Pamiętam siebie, i nie tylko siebie, płaczącą. Mam nadzieję, że ten system się jednak zmienia, że jak najszybciej dojdziemy do konkluzji, że poniżanie to nie najlepszy sposób, żeby zbudować w kimś motywację.

Zauważyłam, że w świecie muzyki klasycznej często niezbyt przychylnie patrzy się na tych, którzy go opuszczają, wybierając inne gatunki i ścieżki kariery.
Między innymi dlatego debiutowałam dopiero w wieku 29 lat. Długo bałam się oceny. Zarzutów, że nie robię rzeczy dostatecznie ambitnych. Dzisiaj wiem, że można robić ambitnie każdą muzykę.

Padło tu trochę gorzkich słów, ale niezależnie od tego, czuję ogromną wdzięczność, że trafiłam do tego świata. Dzięki temu, czego się nauczyłam, mogę się muzyką nie tylko dzielić, ale i świadomie delektować. W wieku siedmiu lat, równolegle ucząc się pisać litery, uczyłam się też pisać nuty, jestem szczęśliwa, że znam oba te języki i biegle się nimi posługuję. To za ich pomocą formułuję dzisiaj swoje myśli i emocje. Muzyka jest dla mnie językiem zupełnie dosłownie, komunikuję się za jej pomocą z innymi ludźmi. To dlatego, jeżeli „gadam” przez dwie godziny swojego koncertu, muszę potem odreagować, potrzebuję względnej ciszy. Ciszy od muzyki.

Jesteś kojarzona z utworami instrumentalnymi, tymczasem na płycie „Ghosts” śpiewasz więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Skąd ta potrzeba?
W roku 2022 miałam bardzo rozległą, intensywną trasę, podczas której mocno się „rozśpiewałam”. To był w pewnym sensie taki test sprawnościowy, bo grając na fortepianie prawie 30 lat, wiem dokładnie, kiedy jestem w formie, kiedy nie, co robić, żeby się w niej utrzymać. Głos, nigdy nietrenowany profesjonalnie, był dla mnie nowym środkiem wyrazu, nie do końca wiedziałam, jak z nim postępować, a po takim teście sprawnościowym zaczęłam go rozumieć i znać.

Ja od zawsze dużo śpiewałam dla siebie, byłam rozśpiewanym dzieckiem bez kompleksów, zanim pojawił się moment nastoletniego wstydu, kiedy nagle na hasło „zaśpiewaj coś”, zaczynasz się krępować. I teraz nagle poczułam, że chciałabym być jak dziecko, w takim sensie, że chciałabym wyzwolić się z tego wstydu, uwolnić mój głos. A przede wszystkim poczułam, że mam historię do powiedzenia.

To na scenie. A poza nią? Lubisz barwę swojego głosu i jego siłę? To, że jest taki delikatny, dziewczęcy.
Różnie to bywa. Zwróć uwagę, że w muzyce mocno przetwarzam głos, obniżam nawet o oktawę, zmieniam go w prawie androgeniczny. Mam więc w sobie taką potrzebę, żeby go w jakimś stopniu odczarować. Bo o ile na fortepianie mogę zrobić wszystko – mam wystarczająco dużo siły, energii i techniki – o tyle mój głos jest taki, jaki jest.

To znaczy?
Nie mówi o mnie wszystkiego. Wykonuję bardzo ciężką pracę, jestem liderką, nagrywam, produkuję, mam własną firmę, a w męskim świecie, w którym nadal żyjemy, nawet jeśli dokonują się w nim zmiany, nadal liczy się niski, mocny głos. Oczywiście to głupie, wystarczy pomyśleć o Kate Bush, o jej superwysokim głosie, a jednocześnie o jej energii i wizjonerstwie, żeby zupełnie inaczej podejść do tematu. A jednak, jeśli pytasz mnie o moje własne doświadczenie, nie zawsze czuję się ze swoim głosem komfortowo.

Mieliśmy kiedyś w „Zwierciadle” cykl poświęcony krzykowi. Prosiliśmy różne osoby, żeby opowiedziały o momentach w życiu, kiedy krzyk okazał się dla nich ważny, w jakiś sposób przełomowy.
Myślę, że do krzyku się dorasta. Do takiego wyzwalającego, terapeutycznego krzyku, dzięki któremu mogę przekroczyć swoją poukładalność, całe to moje ugładzenie, jakie mnie czasem uwiera. U mnie to jest bardzo powolny proces, tym bardziej że działam w środowisku, w którym absolutna większość menedżerów, wysoko postawionych agentów, agentów koncertowych, superwizorów to mężczyźni. A ja jestem nadal młodą dziewczyną, a moim pierwszym językiem – co także ma znaczenie – nie jest angielski. Bardzo często muszę coś udowadniać, dbać o to, aby mnie respektowano, brano pod uwagę.

Wiadomo, że spotykam też mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy mnie szanują, ale to się również musiało zbudować. Ci ludzie się przekonali, że ta dziewczyna ma coś do powiedzenia, wie, co robi, można jej zaufać, bo jej pomysły się sprawdzają. Jakkolwiek by to brzmiało, taki jest wielki biznes muzyczny, w który inwestuje się wielkie pieniądze. Stąd jest we mnie trochę może nie kompleksów, ale takich zgrzytów osobistych. Często czuję, że muszę dużo bardziej się starać ze względu na to, kim i skąd jestem.

A jak ci jest z ciągłym byciem w drodze? Od pewnego czasu nieustannie się przemieszczasz, koncertujesz właściwie na całym świecie.
Chciałabym się bardziej ustatkować, choć z różnych względów decyzja, gdzie ma być to miejsce na dłużej, może na zawsze, jest dla mnie trudna. Rozważam kilka miejsc. Takich, w którym czułabym się szczęśliwa.

Kiedy mówisz o szczęściu, co masz na myśli?
Spokój, powtarzalność, znajome twarze.

Okładka płyty „Ghost” Hani Rani (Fot. materiały prasowe) Okładka płyty „Ghost” Hani Rani (Fot. materiały prasowe)

Hania Rani, właśc. Hanna Raniszewska, urodziła się 5 września 1990 w Gdańsku. Pianistka, kompozytorka i wokalistka. Laureatka siedmiu Fryderyków, w tym pierwszej w historii statuetki dla kobiety producentki. Ma też na koncie m.in. Złote Lwy za muzykę do filmu „Jak najdalej stąd”. Jej najnowsza płyta „Ghost” ukazała się 6 października.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze