1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Zawsze lubiłem wyzwania”. Rozmowa z Leszkiem Lichotą, który wcielił się w rolę doktora Wilczura w nowej ekranizacji „Znachora”

„Zawsze lubiłem wyzwania”. Rozmowa z Leszkiem Lichotą, który wcielił się w rolę doktora Wilczura w nowej ekranizacji „Znachora”

Leszek Lichota (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters)
Leszek Lichota (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters)
Kiedy ogłoszono, że gra główną rolę w nowej ekranizacji „Znachora”, na którym wychowało się kilka pokoleń Polaków, zrobiło się zamieszanie. Swoją drogą, kto miał zagrać Doktora Wilczura, jeśli nie on, aktor powszechnie lubiany, zjednujący sobie publiczność? Ale też człowiek, któremu do życia niezbędne są wyzwania, jak mówi o sobie Leszek Lichota.

Pamiętasz, jak w dzieciństwie obejrzałeś w telewizji „Znachora” po raz pierwszy?
Nie, bardziej pamiętam już moje świadome oglądanie, bo im byłem starszy, tym bardziej do mnie ta historia trafiała. Już jako dorosły człowiek oglądałem główną rolę Jerzego Bińczyckiego – w wersji „Znachora” z 1981 roku – z ogromnym podziwem. To jest najwyższej próby aktorstwo, taki rodzaj warsztatu, w którym praktycznie nie dostrzega się tak zwanych szwów. Bińczycki po prostu był Antonim Kosibą, człowiekiem bez przeszłości, takim niemal świętym, który ma moc leczenia ludzi i kumuluje w sobie wszystkie najlepsze cechy.

A z dzieciństwa zapamiętałem może tyle, że zawsze, kiedy „Znachora” puszczali i ktoś z domowników włączył akurat telewizor, to nieważne, czy film leciał od połowy, nagle robiło się wokół cicho. Rozmowy przy stole milkły i wszyscy skupiali się na tym, co dzieje się na ekranie.

Nie wahałeś się, czy przyjąć rolę doktora Wilczura vel Antoniego Kosiby? Nie miałeś poczucia, że kręcąc nową wersję ekranizacji powieści, porywacie się na pewną świętość?
Na szczęście jestem osobą świecką, a tu chodzi o popkulturę. Show-biznes, w którym nie ma profanacji, jest tylko nowe spojrzenie. Choć oczywiście wiem, o czym mówisz – kiedy gruchnęła wieść, że powstaje kolejna adaptacja „Znachora”, od razu pojawiły się głosy oburzenia. Co jest o tyle niezrozumiałe, że przecież nie jest tak, że skoro zrobiliśmy tę wersję, to tamte ktoś schowa do szafy czy wyrzuci do kosza, każdy będzie mógł wracać do swojej ulubionej. A skoro nikt raczej nie ma problemu z tym, że powstaje enta ekranizacja „Trzech muszkieterów” czy „Romea i Julii”, dlaczego ze „Znachorem” miałoby być inaczej?

Kiedy przygotowywałem się do tej roli, przeczytałem książkę, a potem przypomniałem sobie ekranizacje – i tę z Bińczyckim w roli głównej, i tę z roku 1937 z Junoszą-Stępowskim. Prześledziłem, jak do tej pory podchodzono do adaptacji powieści, zobaczyłem, jak bardzo różnią się tamte ekranizacje od pierwowzoru, i to też dało mi taki spokój, że tę historię można opowiedzieć na wiele sposobów. Zwłaszcza że znaleźliśmy na to i odpowiedni język, i powody, dla których warto było znowu wejść na plan.

Dla mnie jednym z takich powodów jest Zośka. Uwielbiam tę graną przez Annę Szymańczyk postać – wygadaną, zaradną, która umie zawalczyć o miłość, o siebie i jest w tym konsekwentna. Nadaje też wiarygodności decyzjom głównego bohatera.
Tak, Zośka jest połączeniem kilku postaci, które były w poprzednich ekranizacjach i w powieści. Dzięki niej mój bohater jest, mam wrażenie, bardziej z krwi i kości. Ma cechy bardziej ludzkie i męskie również. Że to już nie jest opowieść o człowieku, który stracił pamięć i teraz błąka się po świecie, czyniąc dobro. Mamy możliwość spojrzenia na historię faceta, który został dotknięty jakąś tragedią, ale próbuje ułożyć sobie życie, tu i teraz. Co jednak jakoś bardziej pasuje do współczesnej perspektywy, bo dzisiaj jesteśmy coraz bardziej otwarci na to, że zdarzają się rozstania, śmierci, rozwody i nie potępiamy tych, którzy mimo tych tragedii próbują o siebie jeszcze zawalczyć.
Zośka jest fantastyczna, kawał mocnej kobiety, świetnie się z Kosibą uzupełniają, ale także córka zaginionego doktora Wilczura Marysia zyskała u nas podmiotowość. Ona też bierze życie w swoje ręce. Jest osieroconą dziewczyną z tak zwanego dobrego domu, która musi przetrwać na wsi, próbuje stanąć samodzielnie na nogi, ma plany na przyszłość. A zakazana miłość, mezalians z młodym hrabią Czyńskim zyskują dzięki temu głębszy sens, bo to naprawdę jest dziewczyna, dla której można stracić głowę.

„Znachor” to oczywiście kino gatunkowe, pełnokrwisty melodramat, a nie publicystyka, ale dzięki temu, że są tu takie postaci jak Zośka – sprawcze, pełne godności – oddajecie sprawiedliwość wielu kobietom podobnym do niej, wielu naszym przodkiniom. W twojej rodzinie też krążą opowieści o superdzielnych praprababkach?
Powiem więcej – wszystkie pokolenia kobiet z mojej rodziny, które miałem szansę poznać, to bardzo silne charaktery. Bo to de facto kobiety zarządzały całą naszą rodziną. Moja matka musiała wychować trzech synów i dopiero od kiedy sam jestem ojcem dwójki dzieci, rozumiem, przez co przechodziła, jakie to było trudne, bo jako chłopak się nad tym oczywiście nie zastanawiałem, uważałem, że pewne rzeczy mi się należą.

Do tego dochodziły realia czasów, mama i ciotki wiecznie musiały załatwiać coś w drugim obiegu, było wieczne kombinowanie. Mówię tu o tym, że wielu rzeczy nie mogły zrobić czy powiedzieć wprost, normalnie, bo były „tylko” kobietami. Wynajdowały sposób, żeby i tak coś uzyskać, załatwić, popchnąć do przodu. Taki klasyk. W końcu kobiety zawsze musiały być od nas sprytniejsze, bo my mieliśmy podane na tacy, dostęp do wszystkich zabawek świata, a im rzekomo czegoś nie wypadało, czegoś nie mogły. Obserwuję, jak zbliżamy się do czasów, kiedy przejmiecie zarządzanie tym całym naszym bałaganem.

Nie wyglądasz na szczególnie zmartwionego tą perspektywą.
I nie jestem, wręcz przeciwnie, myślę, że w takim układzie byłoby sprawiedliwiej i praktyczniej, że zbliżyłoby nas to do modelu skandynawskiego. Czyli mniej szlacheckiego i fantazyjnego, a więcej prostszego, bardziej poukładanego. Taką mam nadzieję.

Wychowałeś się w Wałbrzychu, zostałeś nawet ambasadorem miasta, tak jak między innymi Olga Tokarczuk, która swoją drogą była, jeśli się nie mylę, twoją sąsiadką?
Tak, mieszkaliśmy na jednej ulicy, w jednym bloku, w jednej klatce, na jednym piętrze, drzwi w drzwi przez wiele, wiele lat. Korzystaliśmy czasem z Olgi uprzejmości sąsiedzkiej, z jej telefonu, bo u nas telefonu nie było. Czasami pożyczało się też szklankę cukru.

Jaki był Wałbrzych, w którym dorastałeś?
Wychowałem się w poniemieckim mieście robotniczym, w którym wszędzie były ślady przeszłości, ślady po dawnych mieszkańcach. W miejscu, gdzie niemal na wyciągnięcie ręki jest zamek Książ. Pamiętam z dzieciństwa opowieści o tym, jak po wojnie palono tamtejsze księgozbiory oraz mity o złotych pociągach, ukrytych skarbach, bursztynowych komnatach. W tym wyrastałem, nasiąkałem tym przez pierwszych 19 lat życia. Jestem też z miasta, gdzie wszystko toczyło się wokół kopalni, bo nawet jak ktoś w niej nie pracował, to pracował na przykład w zakładach, które robiły dla kopalni maszyny, albo miał kogoś bliskiego, kto z kopalni żył.

Miałeś aktorów w rodzinie?
Nie.

A kiedy narodził się plan, żeby zostać aktorem?
Zawsze lubiłem wyzwania, do tej pory lubię zabierać się do rzeczy teoretycznie niemożliwych albo trudnych do zrealizowania. Śmiałem się, kiedy tylko ktoś mówił mi, żebym czegoś nie próbował, bo się nie uda. Siedź tu, bo tu wygodnie – nie cierpiałem takiego podejścia. Jak miałem wybrać szkołę średnią, to wybrałem szkołę hotelarską: nową, pierwszą taką w Wałbrzychu wtedy, w latach 90. Nikt nie wiedział, co to w ogóle jest. I ja też nie wiedziałem, ale pachniało mi to przygodą, oferowali w programie języki obce, basen, zajęcia z tenisa.

Rozumiem, że kopalnia nie wchodziła w grę jako plan na życie?
W grę nie wchodziła żadna z utartych ścieżek, które proponował wtedy Wałbrzych młodemu chłopakowi. Odpadała szkoła górnicza, były też oczywiście licea ogólnokształcące, tylko jak słyszę, że coś jest ogólne, to już od razu nie jestem zainteresowany. Po szkole hotelarskiej miałem różne pomysły, nie wiedziałem, co chcę tak naprawdę robić, bo też, prawdę powiedziawszy, wyborów przeważnie dokonuję na zasadzie negatywnej selekcji, czyli wiem, czego nie chcę, i dopiero to mnie prowadzi w różne ciekawe, nieoczywiste strony.
Jak się pojawił pomysł szkoły aktorskiej, to kompletnie nie wiedziałem, że się trzeba przygotować, jak to trzeba zrobić. Po prostu pojechałem do Wrocławia i poszedłem na egzamin, gdzie oczywiście od razu powiedzieli mi: „Pan nic nie wie, pan jest nieprzygotowany”. I mieli absolutnie rację. Przypadkiem trafiłem na ulotkę szkoły LART, krakowskiej szkoły przygotowawczej, czy może ktoś tam był, kto tę szkołę skończył i mi ją polecił, już nie pamiętam, w każdym razie uznałem, że to całkiem dobry plan. A że nie miałem na nią pieniędzy, wyjechałem do Anglii, żeby je zarobić. Aż w końcu faktycznie się na studia wreszcie dostałem, zdałem na akademię w Warszawie.

Jesteś aktorem o dużym zaufaniu społecznym, inaczej mówiąc aktorem bardzo lubianym. Jeszcze zanim stałeś się rozpoznawalny, miałeś w sobie to coś – szybko zjednywałeś sobie ludzi? Mam przeczucie, że mogłeś być dzieciakiem, któremu wiele rzeczy uchodziło na sucho, bo od razu wzbudzałeś sympatię.
Dużo rzeczy uchodziło mi na sucho dlatego, że byłem najmłodszy w rodzinie. Wiadomo, że na najmłodszego się chucha i dmucha, a jednocześnie podpatrywałem starszych braci, znałem ich znajomych, przez co przebywałem głównie z ludźmi średnio o pięć lat ode mnie starszymi, a kiedy się ma te 13-14 lat, to jest przepaść. Czułem się tak, jakbym był kilka kroków do przodu przed rówieśnikami. Zbierałem oczywiście od braci baty, ale to też była niezła nauka.

Do tego dochodziła silna reprezentacja kobiet, o której wspominałem. Siostra mojej mamy była od niej starsza aż o 20 lat, więc dla nas była jak babcia, a jej córki, a moje kuzynki, były jak ciocie. To one rządziły, to one nas, chłopaków, kształtowały.

Myślisz, że dzięki temu lepiej rozumiałeś kobiety?
Do dziś ich nie rozumiem. I dobrze, bo ja akurat lubię to, że się różnimy.

Twoim zdaniem która rola dała ci największą rozpoznawalność?
Rola w serialu „Na Wspólnej”, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Największą i pierwszą, bo przed tym serialem nie byłem popularnym aktorem. „Na Wspólnej” oglądało cztery miliony widzów dziennie, tak więc statystycznie rzecz biorąc w 38-milionowym państwie, kiedy szedłem ulicą, rozpoznawała mnie co dziesiąta osoba.

A dlaczego z tego zrezygnowałeś?
Żeby się dalej rozwijać, dać sobie szansę na coś innego. Kiedy przyszedłem do serialu, miałem z tej pracy dużo radości, teksty pisała nam między innymi Maria Czubaszek, to była duża frajda, ale po dwóch, zdaje się, latach uznałem, że jeżeli widzowie dalej będą mnie utożsamiać z jedną postacią, to stracę szansę, żeby wsiąść do pędzącego pociągu, który mnie poniesie w nieznane strony. Nigdy nie żałowałem tej decyzji, nawet kiedy telefon miesiącami nie dzwonił.

Dużo podróżujesz, często na dłużej. Do czego są ci potrzebne te podróże?
Na pewno liczy się chęć zobaczenia tego, co za górką. Sprawdzenia, czy gdzieś indziej trawa jest bardziej zielona. Chcę to też pokazać swoim dzieciom, bo ja w ich wieku nie miałem takich możliwości. Nam wspólne rodzinne podróżowanie daje jeszcze co innego, możliwość scalenia się, bo jeśli wyjeżdżaliśmy z dziećmi na pół roku, to byliśmy ze sobą non stop, 24 godziny na dobę. I już wiemy, że dajemy radę, że sprawdzamy się w różnych sytuacjach. Kiedy na przykład jedziemy wynajętym samochodem, łapiemy gumę, stając pośrodku niczego, i musimy się dogadać w obcym języku z miejscowymi, jakoś z tego wybrnąć. Umiemy być ze sobą razem. Nam lockdowny niestraszne, zwłaszcza że moje dzieciaki są na edukacji domowej, więc tak naprawdę pandemia prawie nic u nas w domu nie zmieniła.

Dlaczego zdecydowaliście się na edukację domową?
Powodów znalazłoby się wiele, u nas był jeden prozaiczny – zabraliśmy dzieci w kilkumiesięczną podróż i nie chcieliśmy, żeby traciły rok szkolny, umówiliśmy się więc z nauczycielami, że będziemy się uczyć w drodze, a kiedy wrócimy, dzieci zdadzą egzaminy. Przy okazji mieliśmy okazję się przekonać, jak to uczenie się poza szkołą wygląda. I że dzieciaki nie tylko przestały się stresować, ale i przestały chorować. One zyskały więcej czasu dla siebie i my też zyskaliśmy, bo jak lekcje zostały już zrobione, to przecież nie było zadań domowych, nad którymi trzeba było wcześniej z dzieciakami siedzieć, żeby im pomóc. Zobaczyliśmy, że tak można funkcjonować, wszystkim nam się to spodobało, tak więc postanowiliśmy, że będziemy tak żyć. I to działa do dzisiaj, także po podstawówce. Po drodze były jakieś próby, żeby spróbować nauki w szkole średniej, ale wnioski znów były te same: stres, kierat, strata czasu.

A budowanie więzi społecznych? Nie boisz się, że córka i syn będą zbyt dużymi indywidualistami?
A co w tym złego? A może właśnie nauczą się wcześniej tego, czego my uczymy się dopiero w dorosłym życiu – asertywności, samodzielnych wyborów. Może później łatwiej będzie im dążyć do wyznaczonych sobie celów. To, że oni muszą teraz zdobywać wiedzę na własną rękę, że sami siedzą w książkach, a nie w klasie, słuchając czy nie słuchając nauczycieli, daje im pewnego rodzaju zaradność. A więzi społeczne? Tak, to jest eksperyment na żywym organizmie, po latach dowiemy się, czy było warto, ale mam przeczucie, że całkiem dobrze sobie te moje dzieciaki poradzą.

Wyjaśnisz, co to jest glamping?
To pewna forma obcowania z naturą, luksusowy kemping. Bliskość przyrody, piękne widoki plus komfortowo wyposażone namioty.
Dlaczego w ogóle zająłeś się glampingiem? Skąd pomysł akurat na taki biznes?

Czy wspominałem, że lubię wyzwania?

A miejsce? Dlaczego wybrałeś te rejony Polski?
Praca przy serialu „Wataha” natchnęła mnie, żeby coś zrobić w Bieszczadach, nie wiedziałem wtedy jeszcze, czy pensjonat, hotel lub jakiś inny ośrodek i gdzie dokładnie. A potem kręciliśmy film „Boże Ciało” z Jankiem Komasą w Beskidzie Niskim, w Jaśliskach. Zobaczyłem to wszystko, co jest wokół, te widoki, tereny, zieleń – i decyzja zapadła. No a teraz koło się domknęło, bo drugi glamping jest w Polańczyku, czyli z kolei w okolicach „Watahy”, nad samym brzegiem Jeziora Solińskiego.

W Jaśliskach wszystko tworzyło się od zera, od pomysłu, kartki, ołówka i linijki – projektowałem każdy element. To było fascynujące, ale czasochłonne. Po takim doświadczeniu projekt w Polańczyku był jak wyjście po bułki, wiedzieliśmy już, co i gdzie ma być, jak to ma wyglądać. Ale oba te miejsca to przede wszystkim ludzie, miałem wielkie szczęście, że ich poznałem i że z nimi pracuję. Z ludźmi, z którymi podobnie myślimy, czujemy, którzy prowadzą to razem z nami i bardziej tam są oni niż my, goście wracają bardziej do nich niż do nas. I to jest świetne. Przyjeżdżam tam, kiedy mogę, ale też wiem, że nawet kiedy mnie nie ma, wszystko jest, jak należy.

Taki glamping działa przez cały rok?
Mamy w Polańczyku jeden domek całoroczny, ale cała reszta działa pełną parą od maja do października.

Czyli zaraz koniec sezonu. Lubisz jesień?
Mnie w ogóle do życia potrzebna jest przyroda. To jest coś, co mam jeszcze z Wałbrzycha, genialnie zielonego, ja się wychowałem w sąsiedztwie Sudetów. Tak, bardzo lubię wczesną złotą jesień. Uwielbiam patrzeć na zmieniające się kolory liści, łatwo wtedy zapomnieć, że czeka nas ten bardziej błotnisty i deszczowy ciąg dalszy, a potem, co gorsza, mroczna zima.

Leszek Lichota, rocznik 1977. Aktor filmowy i teatralny. Ogromną popularność przyniosły mu role w serialach „Na Wspólnej”, „Prawo Agaty” i „Wataha”. Ma na koncie także wystąpienia w takich filmach, jak: „Lincz”, „Boże Ciało”, „Bo we mnie jest seks”, gdzie zagrał Stanisława Dygata. Prywatnie jest partnerem aktorki Ilony Wrońskiej, mają dwoje nastoletnich dzieci: córkę i syna. „Znachora” można oglądać na platformie Netflix.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze