1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Przywróćmy kobiecość wypartą ze sztuki – apeluje Sonia Kisza, autorka książki „Histeria sztuki”

Przywróćmy kobiecość wypartą ze sztuki – apeluje Sonia Kisza, autorka książki „Histeria sztuki”

Sonia Kisza autorka książki \
Sonia Kisza autorka książki "Histeria sztuki" wyd. Znak (Fot. Małgorzata Zadroga)
„Czy można o sztuce pisać nowocześnie, mądrze i zrozumiałym językiem? Tak!" pisze w recenzji tej książki Karolina Korwin-Piotrowska. Autorka książki „Histeria sztuki. Niemy krzyk obrazów” Sonia Kisza pomaga w przystępny sposób dotrzeć do ukrytych znaczeń sztuki europejskiej. Sztuki związanej z kobietami, z zapomnianym światem naszych przodkiń. Warto zwrócić uwagę na ten niecodzienny przewodnik po sztuce.

Fragment książki „Histeria sztuki. Niemy krzyk obrazów” Sonia Kisza, wyd. Znak

Słowo „histeria” ma bardzo dziwną i ciekawą historię. Zarówno w medycynie starożytnej, jak i później używano go na określenie dolegliwości kobiecych, objawiających się wybuchami emocji, bólami lub zawrotami głowy, omdleniami, przyśpieszonym biciem serca czy dusznościami. Zdaniem dawnych uczonych było to związane z nieprawidłowym funkcjonowaniem macicy. A grecka hystera oznacza właśnie macicę. Według starożytnych Egipcjan objawy histerii świadczyły o „wędrującej macicy”. Wierzono, że organ ten ma swego rodzaju autonomię i czasem przemieszcza się w górne części ciała, na przykład w okolice serca, co miało tłumaczyć duszności i ucisk w klatce piersiowej. Tę przykrą dolegliwość leczono w sposób bardzo dosłowny – by obniżyć macicę, przytykano kobietom do nosa rzeczy o nieprzyjemnym zapachu, do krocza zaś kwiaty. To powinno zachęcić kłopotliwy narząd do zejścia w dół, prawda?

Zdaniem Hippokratesa, greckiego lekarza żyjącego na przełomie V i IV wieku przed Chrystusem, wędrowność macicy miała zależeć od liczby i regularności stosunków płciowych. Penis rzekomo zapewniał macicy niezbędną „wilgoć”. Brak seksu był zresztą uważany za źródło szaleństwa przez największych greckich mędrców: Hippokratesa, Platona i Arystotelesa. Ich zdaniem współżycie i orgazm stanowiły lekarstwo na ten stan. Do dziś kobiecą frustrację interpretuje się jako wynik ubogiego życia seksualnego, czego dowodem jest choćby powiedzenie: „Baba bez bolca dostaje pierdolca”. Hippokrates i jego następcy rozpatrywali histerię także w kontekście patologii humoralnej, zakładającej istnienie czterech płynów w ciele człowieka (krwi, żółci, czarnej żółci i flegmy). Jej objawy miały świadczyć o zachwianiu równowagi tychże płynów.

Z kolei wedle Platona macica była siedliskiem duszy zwierzęcej i dlatego oczywiście zamieszkiwała ona tylko ciała kobiet. Wewnętrzne zwierzątko stanowiło jeden z powodów, dla których kobieta nie mogła dorównać mężczyźnie. Zobaczcie, od jak dawna funkcjonuje przekonanie o dzikości kobiet: było i jest ono tak powszechne, że do tej pory wpływa na postrzeganie naszej płci na całym świecie. Trochę inne podejście do histerii miał Soranus z Efezu, lekarz urodzony w I wieku naszej ery, prekursor położnictwa i ginekologii. Jako lek na tę dolegliwość zalecał abstynencję seksualną, gorące kąpiele, masaże i gimnastykę! W następnych wiekach podejście do histerii nieco się zmieniło. Po upadku cesarstwa zachodniorzymskiego w 476 roku i w czasie późniejszego rozkwitu Bizancjum nastąpił skokowy rozwój medycyny. Lekarze obojga płci praktykujący na Bliskim Wschodzie – choćby Awicenna – uznawali histerię za chorobę i leczyli ją ziołami, muzykoterapią, kąpielami, a nawet swego rodzaju psychoterapią: metodą opartą na rozmowie.

Przypadłością tą zajmowały się także dwie europejskie uczone żyjące w XI i XII wieku: Trotula z Salerno oraz Hildegarda z Bingen. Obie podzielały opinie starożytnych. Trotula łączyła histerię z pożądaniem seksualnym, a Hildegarda podtrzymywała teorie Hippokratesa o humorach i wskazywała ich źródło w grzechu pierworodnym Adama i Ewy . Nieco później, mniej więcej w XIII wieku, pojawił się inny pogląd: że histeria może być skutkiem współżycia kobiet z diabłem… Macica po takim akcie stawała się siedliskiem szatana i źródłem grzesznych myśli. Jak je wypędzano? Oczywiście za pomocą egzorcyzmów. Propagowanie tej teorii wynikało z pobudek czysto politycznych: chodziło o osłabienie rosnącej pozycji kobiet, w tym mistyczek. Histerię łączono z czarowstwem. Rzekome czarownice często padały ofiarą spisków i uprzedzeń. Ludzie widzieli w nich zagrożenie, o czym przeczytać można na przykład w traktacie Młot na czarownice, napisanym przez dwóch inkwizytorów: Heinricha Kramera i Jacoba Sprengera. Tę ponurą rozprawę z instrukcjami polowania na kobiety wydano w 1487 roku. Choć dziś to wszystko brzmi absurdalnie, trzeba pamiętać, że wiele kobiet straciło życie w trakcie tortur mających wyrwać je z piekielnych mocy lub sprawić, by przyznały się do paktowania z siłą nieczystą. Od średniowiecza do oświecenia w podejściu do histerii współistniały dwa silne, konkurencyjne nurty – jeden medyczny, traktujący ją jako chorobę, którą można leczyć, drugi religijny, łączący tę przypadłość z diabelskimi siłami, czyli opętaniem.

Chciałabym móc powiedzieć, że ten drugi zanikł, ale niestety nadal część osób z chorobami lub zaburzeniami psychicznymi najpierw poddawana jest egzorcyzmom, a dopiero potem właściwemu leczeniu. W XIX wieku pojawili się lekarze proponujący leczenie histerii poprzez obrzezanie. Barbarzyńskie zabiegi klitoridektomii wykonywano w Londynie i w Nowym Jorku jeszcze do lat 60. XIX wieku. Miało to być remedium nie tylko na histerię, lecz także na inne zachowania kobiet uważane za nieprzystające damie – takie jak niechęć do zamążpójścia lub współżycia czy czynny udział w seksie, agresja, a nawet „pyskowanie”. Jak można się spodziewać, efekty satysfakcjonowały mężów i rodziców: straumatyzowane młode kobiety wracały do domu kompletnie odmienione – okaleczone, a zatem uległe, potulne i posłuszne, z zachwianą aktywnością neurobiologiczną. Co ciekawe i – trzeba przyznać – przewrotne, w XIX wieku histerię leczono również masażami krocza, a wynalezienie wibratora zawdzięczamy właśnie psychiatrom próbującym zwalczyć objawy choroby przez doprowadzenie pacjentek do orgazmu. Oczywiście odbywało się to pod lekarską – a więc ówcześnie w przeważającej większości męską – kontrolą.

Upowszechnienie diagnozy histerii dziwnym trafem zbiegło się z początkami emancypacji kobiet… W ten sposób próbowano zdyskredytować pierwsze sufrażystki. Ich dążenie do zwiększenia roli kobiet w życiu publicznym określano właśnie mianem histerii. Żądania dostępu do szkolnictwa, prawa do uczestniczenia w życiu społecznym i politycznym, do posiadania majątku i dysponowania nim, dążenia do uzyskania praw reprodukcyjnych i wszelkich podstawowych praw człowieka, które biali mężczyźni mają od setek lat – uznawano za objaw szaleństwa. Sufrażystkom nie tylko przypisywano chorobę, ale także ośmieszano je, malowano ich karykatury, opowiadano o nich potworne historie. Wszystko po to, by obrzydzić działania równościowe i zatrzymać kobiety w domu. Do końca epoki wiktoriańskiej wierzono, że to macica jest przyczyną histerii. Inne zdanie miał Zygmunt Freud. Według ojca psychoanalizy główną przyczyną choroby były urazy podświadomości, traumy, fiksacje. Ale mimo wielu trafnych wniosków każdą nerwicę i jej objawy sprowadzał do kompleksu braku penisa…

Dziś widać jak na dłoni, że to fascynacje erotyczne i uprzedzenia psychoanalityka projektowane na pacjentki stały się prawdziwym źródłem takiej diagnozy. Freud uważał, że kobiety są i czują się ułomne względem mężczyzn: histeria była więc dla niego powszechnym defektem tożsamości seksualnej kobiety. Brak penisa – i krwawiącą po nim ranę (!) – kobiety mogły sobie zrekompensować albo urodzeniem dziecka (do czego ponoć histeryczka nie była zdolna), albo negacją własnej kobiecości i kształtowaniem siebie jako mężczyzny. O tej hipotezie warto pamiętać podczas czytania rozdziału o świętych dziewicach. Trzeba też zaznaczyć, że traktowanie kobiet jako niepełnych mężczyzn to spadek po średniowieczu. Choć część teorii Freuda można włożyć między bajki (by wymienić tu tylko podział orgazmów na dojrzałe pochwowe i dziewczęce łechtaczkowe), jego arcyważnym osiągnięciem jest połączenie histerii z nerwicą lękową i diagnozowanie jej wśród mężczyzn (dostrzegł ją także u siebie). Mniej więcej w tym czasie kobieca seksualność wreszcie doszła do głosu w kulturze i popkulturze. Modernistki i moderniści pisali o niej z większą swobodą niż ich poprzedniczki i poprzednicy. W późniejszych latach pojawiła się w poezji, tekstach piosenek bluesowych, przeniknęła do rock’n’rolla i hip-hopu. Kolejnymi przełomami były rewolucja seksualna i wynalezienie pigułki antykoncepcyjnej w latach sześćdziesiątych. Pojawiły się wówczas także pierwsze badania na temat seksualności kobiet.

Ciekawe stanowisko wobec histerii znajdziemy u Luce Irigaray, francuskiej myślicielki i aktywistki feministycznej. Według niej histeria to język kobiet, których seksualność była represjonowana przez patriarchat. Jest reakcją na ucisk wywoływany przez przedmiotowe traktowanie i buntem wobec tego ucisku. Zdaniem Irigaray kultura wypiera kobiece szaleństwo – histerię – i nie nadaje jej rangi należnej męskiemu szaleństwu, które nazywa pasją. Dla Michela Foucaulta, francuskiego filozofa, „histeryzacja” kobiecego ciała stanowi jedno z czterech narzędzi (kategorii) tłumienia seksualności w systemie społecznym kształtującym się w postwiktoriańskim świecie.

Choć histerię można traktować po prostu jako śmieszny temat, wymyśloną chorobę, która w 1980 roku została wykreślona z klasyfikacji zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, to jednak warto uświadomić sobie założenia, jakie za nią stały. Cały system patriarchalny został oparty na wierze, że mężczyzna jest jednostką racjonalną, a zdrowa kobieta – spokojną, ułożoną, podporządkowaną. Kobiety niespełniającej tych kryteriów – zbyt głośnej, śmiałej, nerwowej – nie można uznać za zdrową. Określa się ją więc jako nieatrakcyjną histeryczkę. Jest ofiarą swojej biologii, dlatego silniejszy i bardziej rozumny mężczyzna musi ją kontrolować. Takie postrzeganie kobiet sięga korzeniami czasów starożytności i mimo rozwoju cywilizacji ma się ono dobrze do dzisiaj, utrudniając nam życie w wielu aspektach. Wystarczy wymienić pozbawianie nas praw reprodukcyjnych przez delegalizację aborcji lub (w drugą stronę) przymusową sterylizację. W patriarchalnym świecie emocjonalność zrównuje się z brakiem profesjonalizmu, a opanowanie – nawet udawane – to pożądana postawa. Wartościowanie ludzi i ich zawstydzanie, gdy okazują emocje, stosuje się od dziecka. Chyba każdy z nas kiedyś usłyszał: „Nie becz” lub „Czego płaczesz, przecież nic się nie stało”. A przecież nasze ciała poprzez reakcje emocjonalne – płacz, krzyk, śmiech – regulują poziom stresu. Obsesyjna chęć kontroli, niechęć i lęk wobec emocjonalności (histeryczności?) to jedne z symptomów mizoginii i przyczyn diagnoz histerii, stawianych od setek lat. Tłumienie kobiecych reakcji, nazywanie ich chorobą nawet wtedy, gdy są zasadną odpowiedzią na przemoc czy niesprawiedliwość, to nic innego jak systemowy gaslighting.

Na szczęście coraz więcej badaczek i badaczy dowodzi, że większość naszych zachowań nie wynika z naszej płci (ang. sex), lecz z płci społeczno-kulturowej (ang. gender). Jesteśmy postrzegani przez role, które narzuca nam społeczeństwo – praktycznie od chwili określenia w badaniu USG organów płciowych. Warto się nad tym pochylić i zastanowić, dlaczego właściwie pytamy o płeć płodu, jak reagujemy na informację „to dziewczynka”, a jak na informację „to chłopiec” – i dlaczego jeszcze przed narodzinami dziecka projektujemy na nie swoją wizję jego przyszłych zachowań. Na histerię możemy patrzeć jak na ogólną odpowiedź na opresyjny świat patriarchatu, język uciśnionych kobiet, które – uciszane – wybuchały i nadal wybuchają. Jej symptomy często były związane po prostu z nieakceptowaną przez mężczyzn emocjonalnością stawianiem granic, a niekiedy z rzeczywistymi zaburzeniami, które dopiero teraz zaczynają być przedmiotem badań: endometriozą, zespołem policystycznych jajników (PCOS), tężyczką, chorobą Hashimoto, ADHD i tysiącem innych. Histeria stanowiła zagadnienie o tyle trudne, że związana była z psyche i somą, pokazywała nierozłączność tych dwóch elementów ludzkiej natury. Represjonowana seksualność, wielostronna dyskryminacja, systemowa przemoc, przymusowe małżeństwa, gwałty, brak możliwości uczestniczenia w życiu publicznym, narzucanie określonych ról: córki, matki, żony – wszystkie te czynniki pokazują, jak ograniczone życie wiodły kobiety przez wieki. Histeria była więc symptomem zniewolonych ciała i umysłu. Stała się krzykiem o wolność. Możemy jednak spróbować potraktować histerię jako siłę napędzającą świat do zmian. Histeryczka niech zatem będzie w naszym języku tą odważną, nieposkromioną, pewną siebie kobietą, która wreszcie decyduje się mówić, śpiewać, płakać, śmiać się, tańczyć i żyć bez skrępowania i strachu przed swoimi uczuciami. Niech będzie to ta, która świadomie panuje nad swoimi zachowaniami, ale nigdy nie tłumi emocji, tylko czerpie z nich siłę.

Histeria sztuki

Sztuka umożliwia nam poznanie prawdy o przeszłości. Nie do końca chodzi tu o prawdę w sensie historycznym, bo oczywiście sztukę od tysięcy lat wykorzystuje się jako narzędzie propagandy i w jej wytworach można znaleźć całą masę przekłamań. Obnaża ona jednak jakąś prawdę o człowieku. Zarówno o twórcy i jego czasach, jak i o odbiorcy i jego czasach. Uprawianie sztuki, zachwycanie się nią, przeżywanie jej to jedne z tych rzeczy, które zapewniają nam przewagę nad sztuczną inteligencją. Dzięki temu w epoce digitalizacji i automatyzacji pozostajemy ludźmi. Potrzebę obcowania z materialną, namacalną sztuką udowadnia nam fiasko wirtualnych dzieł sztuki. Sztuka pełni setki funkcji: upamiętniającą, gloryfikującą, edukacyjną, moralizatorską, estetyczną, dekoracyjną, reprezentującą, a nawet inwestycyjną. Może być wyrazem duchowych przeżyć. Towarzyszy człowiekowi od samego początku istnienia świadomości. Jest wręcz częścią tożsamości Homo sapiens związaną z wierzeniami i rytuałami, stanowi swego rodzaju dokumentację ludzkiej duchowości. To też źródło informacji na temat epoki, świadek czasów. Artyści i artystki są częścią społeczeństwa, a to, co tworzą, stanowi ich reakcję na rzeczywistość – zewnętrzną i wewnętrzną. Do elementów zewnętrznej należą: wynalazki, literatura, moda, wojny, epidemie, działania polityczne, okresy głodu, nieurodzaj i mnóstwo innych rzeczy.

Historia buduje sztukę, a sztuka buduje historię. Obie pozostają ze sobą w ścisłej relacji. Poprzez sztukę ukazywane są procesy, których doświadczamy jako ludzie, manifestują się przemiany w myśleniu i sposobie życia. Rzeczywistość wewnętrzna to życie umysłowe i duchowe konkretnej osoby, jej myśli oraz emocje. Uchwycona jest ona w dziele artysty z wszystkimi okruchami jego osobowości, które zawarł w sztuce świadomie lub nieświadomie. Zawsze wkłada on w nią kawałek siebie, nawet jeśli korzysta ze wzorników. Wbrew temu, co może się wydawać, historia sztuki korzysta z rozbudowanego zaplecza intelektualnego – dziesiątek metodologii, które zmieniają się wraz z najnowszymi badaniami czy tendencjami społecznymi. Nowa historia sztuki jest ściśle powiązana ze studiami nad kulturą. Co więcej, bada kulturę nie tylko elit, lecz także całego społeczeństwa. Jej metody zakładają analizę ludzkiej twórczości pod kątem ekonomicznym, antropologicznym i socjologicznym. Historycy i historyczki sztuki przyglądają się zmianom zachodzącym w podejściu do płci, kobiet, osób LGBTQIA+ czy mniejszości. Sztukę możemy więc badać z perspektywy feminizmu, rasizmu, marksizmu, studiów gender albo kolonializmu. Często odzwierciedla walkę o dominację. Tak samo jak historia sztuki, która jeszcze do niedawna praktykowana była na uniwersytetach tylko przez białych mężczyzn. Sztukę przepełniają symbole i zagadki. Osoby zajmujące się nią zawodowo nie ustają w próbach ich odszyfrowania i umiejscowienia na jakimś szerszym tle (na przykład epoki). Wykorzystują do tego ikonologię, semiotykę, hermeneutykę.

Sposobów na odczytywanie dzieł sztuki jest wiele. Historia sztuki nie ogranicza się do badania konkretnych dzieł. Analizuje także ich relacje z odbiorczyniami i odbiorcami. Nasza recepcja dzieła (tak samo jak odbiór rzeczywistości) zależy od tysięcy czynników: nastroju, otoczenia, dotychczasowych doświadczeń, otwartości, uważności, ale także znajomości danej kultury i znaków, którymi się ona posługuje – swoistego „słownika” symboli. Mieke Bal, holenderska krytyczka i teoretyczka kultury, twierdzi, że dzieło sztuki to wydarzenie, które odbywa się za każdym razem, gdy jest odbierane przez widza. Gdy spacerujemy po muzeum, możemy więc czuć się jak artystki i artyści, ponieważ tworzymy wraz z nimi wiecznie trwający spektakl. To my dopełniamy obrazy. W ciągu ostatnich dwóch tysiącleci wielokrotnie wieszczono koniec sztuki. Przełomowych momentów w historii świata, po których człowiek miał przestać tworzyć „prawdziwą sztukę”, było całe mnóstwo: upadek cesarstwa zachodniorzymskiego (476 rok), pierwsza (lata 726–787) lub druga (lata 813–843) odsłona ikonoklazmu w Bizancjum, upadek Bizancjum (1453 rok), pojawienie się ikonoklazmu protestanckiego (XVI wiek). Niektórzy za taki moment uważali też narodziny fotografii, I wojnę światową, II wojnę światową, początek kapitalizmu, narodziny fotografii cyfrowej, potem smartfonów, a dziś…

A dziś nadal mamy potrzebę obcowania ze sztuką – mimo tych wszystkich wydarzeń. Oczywiście wraz z nimi szły ogromne zmiany w sztuce, jej funkcji, formie, odbiorze. Niegdyś dzieło było emanacją bóstwa – ikoną, częścią sacrum. Niektórzy wykorzystywali sztukę do przejęcia władzy, inni sprowadzali ją do inwestycji. Ale dla części osób stanowiła sens życia. Sztukę można traktować jak ozdobę, a można jak religię. Może być portalem do innego świata albo inspiracją na łazienkowe kafelki. Szkoły i uczelnie wyższe narzucają często jedną interpretację i w dużej mierze uczą nas odbierać dzieła sztuki jedynie pod względem intelektualnym – widzieć w nich źródła informacji i nośniki treści. Dlatego ważne jest, by zrozumieć, że sztukę można po prostu odbierać tak, jak ma się na to w danej chwili ochotę. Warto spróbować patrzeć na nią w taki sposób, jak robią to dzieci – zanim na zajęciach z plastyki wmówi się im, że kwiatek zawsze ma pięć płatków i zieloną łodyżkę i że obrazki muszą być ładne. Zachęcam, żeby czasami odłożyć na bok przyzwyczajenia do kategoryzowania rzeczywistości według kryteriów „ładny” vs „brzydki” czy „podoba mi się” vs „nie podoba mi się” i pozwolić, by emocje i uczucia same przychodziły i odchodziły – by obserwować je z wrażliwością histeryczek.

Fot. materiały prasowe Fot. materiały prasowe

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze