Tak zwane breakup songs działają na dwóch frontach: nośnego, często zagniewanego refrenu i przeszywającego bólem tekstu.
Legenda głosi że wszyscy, którzy usłyszeli zimą 1978 roku „Wuthering Heights”, debiutancki singiel Kate Bush, pamiętają dreszcze ekscytacji towarzyszące uczuciu, że dzieje się właśnie coś wyjątkowego, na ich oczach rodzi się gwiazda. Nie mogę tego pamiętać, przyszłam na świat trzy lata później.
Znam jednak doskonale to uczucie „pierwszego razu”, gdy w radiowym odtwarzaczu premierowo rozbrzmiewa muzyka z drugiej płyty Adele i po prostu wiesz, że za kilka dni te piosenki pokocha cały świat. Gdy pierwszy raz słyszysz „Seven Nation Army” The White Stripes i czujesz siłę wielkiego rockowego hymnu, który wkrótce porwie stadiony. To nie dziennikarska intuicja. To wyjątkowość tej muzyki.
Wiosną 2021 roku poczułam jedyne w ostatnich latach nieprzyjemne ukłucie żalu, że tej piosenki już moim słuchaczom nie zaprezentuję. Było w niej coś, czego nie słyszałam w muzyce od dawna, coś trafiającego prosto w serce. Historia końca miłości, która zwiastowała początek wielkiej kariery.
Niczym nastoletnia Kate Bush, eteryczna zjawa w czasach agresywnego punka i kolorowego disco, tańcząca w lesie w czerwonej zwiewnej sukience w teledysku do „Wuthering Heights”, 18-letnia Olivia Rodrigo wyszła tego majowego wieczoru na scenę w londyńskiej Arenie O2 w czerwonej skromnej sukni, tak niepasującej do świata skąpo odzianych gwiazdek muzyki pop. Na gali wręczenia nagród Brit Awards zaprezentowała europejskiej publiczności piosenkę, o której w Ameryce mówili wszyscy. Swój debiutancki singiel „Drivers License”.
Olivia Rodrigo (Fot. materiały prasowe)
„W zeszłym tygodniu odebrałam prawo jazdy”, zaczęła snuć opowieść, za tło mając jedynie delikatne dźwięki pianina. „Zawsze o tym rozmawialiśmy. Cieszyłeś się ze mną, że wreszcie będę mogła do ciebie przyjechać”. A jednak nigdzie razem nie pojechali. Olivia jeździ po przedmieściach sama, zostawiona, wspominając ukochanego, z tęsknotą, zazdrością, żalem, emocjami tak silnymi, że ozdobionymi „fuckiem” w refrenowym wyznaniu wciąż żywej miłości. Pierwsze zdanie tekstu piosenki przepisała ze swojego pamiętnika. Kolejne wersy dopisało życie. „Powiedziałeś, że będziemy zawsze razem, a teraz przejeżdżam sama przez twoją ulicę”, kończy smutno.
Kilka tygodni przed występem Rodrigo na Brit Awards, amerykański program komediowy „Saturday Night Live” wyemitował skecz oparty na „Drivers License”. „SNL”, program z prawie 50-letnią historią, instytucja amerykańskiej kultury, wielokrotnie kreował ikoniczne zdarzenia i postaci. Wykorzystując piosenkę debiutantki, przypieczętował jej status – autorki hymnu złamanych serc całego pokolenia.
Każda generacja ma swoje „Drivers License”. Pamiętam wrażenie, jakie w 1995 roku zrobił na mnie teledysk „You Oughta Know” 20-letniej Alanis Morissette, wijącej się w pasji w żarze pustyni Mojave, wyrzucającej z siebie wściekłe „Czy myślisz o mnie, gdy ją pieprzysz?”. Piosenka zapowiadała „Jagged Little Pill”, sprzedaną w ponadtrzydziestomilionowym nakładzie płytę Alanis, w sposób, w jaki nie promowano dotąd multiplatynowych albumów.
Alanis Morissette (2012) (Fot. Shirlaine Forrest/Getty Images)
Morissette nie była ani urocza, ani czarująca. Była wkurzona, brutalna, wulgarna. Śpiewała o seksie oralnym i chęci zemsty. Tak nie zachowywały się gwiazdy muzyki pop. I właśnie dlatego Alanis w połowie lat 90. stała się największą z nich. Ponad ćwierć wieku później Rodrigo wspólnie z Morissette wykonały „You Oughta Know” na koncercie, celebrując ponadpokoleniową więź kobiecego cierpienia.
Piosenki o złamanym sercu działają na dwóch frontach: nośnego, często zagniewanego refrenu i przeszywającego bólem tekstu.
Nie zawsze dotykają przy tym drzwi sztuki, nie taka jest ich rola, są czterominutowym ujściem palących emocji. Nigdy nie zapukała do nich inna z bohaterek Olivii, Avril Lavigne. Reprezentantka wygładzonego pop punka rozśpiewała w 2002 roku miliony młodych ludzi w banalnym pytaniu „Dlaczego musi to być takie skomplikowane?”. Honor pierwszej dekady nowego milenium szczęśliwie uratowała cztery lata później Amy Winehouse.
Amy Winehouse (2008) oraz okładka jej albumu (Fot. Jack/Getty Images)
Wsparta producenckim kunsztem Marka Ronsona wydała arcydzieło swoich czasów, jedną z najbardziej poruszających, bolesnych i szczerych płyt o końcu miłości, niezapomniane „Back To Black”.
„Back to Black” Amy Winehouse (Fot. materiały prasowe)
Zaledwie pięć lat później Adele, wydając „21”, najlepiej sprzedający się album XXI wieku, przypieczętowała status królowej hymnów końca miłości, wydając całą ich kolekcję. „Złamane serce jest OK”, śpiewa Daria Zawiałow na najnowszej płycie, „Dziewczyna pop”, najlepszej w swojej dyskografii. Publiczność zdaje się nie mieć dość piosenek o źle ulokowanych uczuciach. I nikt nie wie tego lepiej niż gwiazda tych czasów – Olivia Rodrigo.
Adele (2022) (Fot. Kevin Mazur/Getty Images)
Nie przestraszyła się zaszufladkowania w dziale „nieszczęśliwa miłość”. Poświęciła jej całą debiutancką płytę „SOUR”, przeprowadzając słuchaczy przez historię swojego związku, od gniewu zdradzonej dziewczyny po spokój młodej kobiety pogodzonej z losem. „Mam nadzieję, że wszystko u ciebie w porządku”, śpiewa w zamykającej album piosence.
U Rodrigo było lepiej niż „w porządku”. Prestiżowe magazyny „Rolling Stone” i „Billboard” wybrały „SOUR” najlepszym albumem 2021 roku, odebrała trzy nagrody Grammy, wystąpiła z Billym Joelem w Madison Square Garden, sprzedała miliony płyt. Po czym… znów złamała sobie serce.
Świeże rany okazały się najlepszą inspiracją piosenek zebranych na „GUTS”, wydanym w 2023 roku drugim albumie wokalistki. „Płyta od dnia premiery klasyczna”, „arcydzieło” – to tylko niektóre z zachwytów recenzentów. W świecie brutalnego hip-hopu i plastikowego popu naturalność Olivii Rodrigo jest wciąż ożywcza, podobnie jak jej inspiracje, czerpiące garściami z lat 90., gdy szczerość sceny alternatywnej była tak ujmująca, że aż stała się głównym nurtem.
Album „GUTS” Olivia Rodrigo (Fot. materiały prasowe)
Sukces Rodrigo jest odpowiednikiem fenomenu „cichego luksusu” w modzie. Po latach ostentacji i tandety przyszedł czas na klasę. W erze udawanych emocji i sztucznej instagramowej rzeczywistości wyróżnia się ta, która czuje naprawdę. A może po prostu zawsze znajdzie się ktoś, kto potrzebuje ścieżki dźwiękowej swojego cierpienia w miłości.
Anna Gacek dziennikarka, przez dwie dekady głos radiowej Trójki, autorka, podcasterka. Jej najnowszego podcastu „Blaski i cienie. Anna Gacek i biografie najsłynniejszych” można słuchać w Audiotece.
Fleetwood Mac „Rumours” (1977)
Podczas sesji rozpadły się związki dwóch grających w zespole par. Wszystkie emocje włożono w muzykę, nie kryjąc się z zazdrością, wściekłością, tęsknotą i żalem. Od „Idź swoją drogą” po „Nie ma dla mnie powrotu”– świeże rany zainspirowały jedną z najsłynniejszych i najlepszych płyt w historii muzyki.
(Fot. materiały prasowe)
Portishead „Dummy” (1994)
Lodowate piękno muzyki elektronicznej i delikatny głos Beth Gibbons wyśpiewujący najsmutniejsze słowa dały nie tylko wybitny triphopowy album, ale i arcydzieło melancholii. To album towarzysz ciemnych dni, bo nie wpuszcza w nie światła.
(Fot. materiały prasowe)
Beck „Sea Change” (2002)
Był „przegranym” Pokolenia X, w kolejnej dekadzie stał się jej bardem. Obolały po zdradzie i końcu dziewięcioletniego związku Beck w tydzień napisał piosenki zbyt osobiste, by pokazać je światu. Przekonany przez swojego producenta zebrał je w jedną z najbardziej wysmakowanych i eleganckich płyt o najpaskudniejszym czasie w życiu.
(Fot. materiały prasowe)
Bon Iver „For Emma, Forever Ago” (2007)
Justin Vernon spędził kilka zimowych miesięcy w chacie na amerykańskim odludziu. Odcięty od cywilizacji miał rozmyślać o sensie życia i polować na sarny. A jednak napisał kilka piosenek o końcu swojego świata, w tym o miłości. Wydane kilka miesięcy później zachwyciły swoim subtelnym pięknem.
(Fot. materiały prasowe)
Lorde „Melodrama” (2017)
Pierwsze rozczarowanie miłosne 20-letniej Lorde zainspirowało „Green Light”, piosenkę, która obok przebojów Adele, Taylor Swift i „Flowers” Miley Cyrus, jest pozycją obowiązkową na każdej składance „przetrwam to”, ułożonej w ostatniej dekadzie. Ale „Melodrama” to więcej niż przeboje. Lorde stworzyła kolorowy, wielowymiarowy świat nowych, trudnych emocji, sławy i złamanego serca, świat porywający i poruszający.
(Fot. materiały prasowe)