1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Jeśli ktoś mi mówi, że ja lubię ciuchy, to odpowiadam, że nie, ja lubię ludzi”. Rozmowa z kostiumografką Dorotą Roqueplo

„Jeśli ktoś mi mówi, że ja lubię ciuchy, to odpowiadam, że nie, ja lubię ludzi”. Rozmowa z kostiumografką Dorotą Roqueplo

Dorota Roqueplo (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT ivy)
Dorota Roqueplo (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT ivy)
Dorota Roqueplo Polka, Francuzka jedna z najbardziej cenionych kostiumografek w naszym kraju. Odpowiada za stroje do około setki produkcji, w tym do filmu „Kos”, który można aktualnie oglądać w kinach.

Ile jesteś w stanie wyczytać z czyjegoś stroju? To pierwsza rzecz, na którą zwracasz uwagę, kiedy na przykład mijasz kogoś na ulicy?
Zdaję sobie sprawę, że ubranie jest swego rodzaju kodem, z którego można wyczytać wiele rzeczy – bez tej świadomości nikogo bym przecież w filmie nie ubrała. Na pewno zwracam więc uwagę na to, co ktoś ma na sobie, ale poza planem filmowym raczej nie analizuję ludzi po ubiorze. Pewnie to dziwnie zabrzmi, ale filmów też z reguły nie oglądam pod kątem kostiumów. No chyba że ewidentnie jest z nimi coś nie tak, coś się nie zgadza, rzuca się w oczy. Zabawne jest to, że różne osoby przychodzą do mnie i mówią: „A widziałaś to i to? Co sądzisz o kostiumach?”. I ja często nie potrafię odpowiedzieć, bo na przykład film mnie tak zachwycił, że dałam się tej historii ponieść. Dopiero kiedy oglądam go po raz drugi, skupiam się na warstwie wizualnej.

A wracając do ulicy, bardzo lubię sytuacje, kiedy właśnie trudno mi kogoś rozszyfrować, kiedy jestem trochę zdezorientowana. Dlatego film współczesny czasami trudniej się robi od historycznego. W historycznym, żeby widz uwierzył w jakąś postać, wystarczy trzymać się konkretnych ram czasowych, są źródła, wskazówki, podpowiedzi.

Wiem, że sama nie masz ani dużej ilości ubrań, ani niczego nie wyrzucasz, najwyżej przekazujesz dalej. Wbrew naszym czasom, kiedy to rzeczy, także te, które na siebie zakładamy, mają strasznie krótkie życie.
Mówię moim studentom, że brak nam szacunku dla ubioru. Dawniej, jak się miało jedną parę butów, to się je glancowało, bez względu na to, czy się było z klasy średniej, wyższej czy ludowej. Buty były czymś bardzo ważnym, wkładało się je na prawidła, żeby nie traciły fasonu. Wypastowane buty znaczyły – porządny człowiek, który dba o to, co posiada. Dzisiaj nawet z pastowaniem bywa różnie, a jak się buty trochę podniszczą, to nie chce nam się ich zanieść do szewca, tylko się je wyrzuca i kupuje nowe. Ja mam z tym jednak problem. Uważam, że dziurawy płaszcz da się zacerować, guzik przyszyć.

Ten mój szacunek do rzeczy wynika z tego, że ja w ogóle czujnie podchodzę do mody, która jest przecież czymś, co szybko przemija, czymś wykreowanym. I dopiero kiedy trafia pod strzechy, kiedy ktoś tę modę pokazywaną w gazetach wkłada na siebie, robi się naprawdę ciekawie. Dla mnie to jest magiczny moment, gdy stroje przestają być modą, a stają się kostiumami. Czyli zyskują jakiś osobisty wymiar, zaczynają współtworzyć czyjąś historię.

Jak wcześnie wiedziałaś, czym się w życiu będziesz zajmować? Było w tobie coś, co zapowiadało ten rodzaj wrażliwości?
Mam takie wspomnienie: mieszkaliśmy jeszcze wtedy w Paryżu, były lata 70., a ja w drodze do szkoły mijałam sklep, w którym sprzedawano długie, bardzo piękne hinduskie suknie wiązane z tyłu. Marzyłam, że będę tam pracować, i byłam potwornie rozczarowana, kiedy właściciel sklepu się nie zgodził – musiałabym mieć skończone 16 lat. Tak, już wtedy miałam jakiś rodzaj wyobraźni, wyczulenia, może nawet przeczulenia na detal, kolor, fakturę.

Albo inny obrazek: idę w wakacje ulicą w Jastrzębiej Górze i mam na sobie spodnie dzwony w paski w kolorze fuksji, fioletu, bieli, czerni, żółci, takie paski różnej szerokości, no szał. Do tego pomarańczowa bluzka. I ja tak idę, a wszyscy się za mną odwracają. Absolutnie wszyscy. Nie z powodu tego, że idzie superatrakcyjna dziewczyna, bo miałam zaledwie 13 lat, tylko dlatego, że byłam ubrana tak fluorescencyjnie, nie do przeoczenia. A już szczególnie na polskiej ulicy, która była wtedy potwornie szara. Jeśli ktoś wspomina lata 70. w Polsce jako kolorowe, to ja bym się jednak z tym nie zgodziła. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżaliśmy tu jako dzieci na wakacje, przeżywałam ten sam szok, że wkoło jest tak szaroburo.

Miałaś 16 lat, kiedy przeprowadziliście się z Francji do peerelowskiej Polski. To też był rodzaj szoku? Odczułaś tę zmianę jako opresję?
Mama zdecydowała, że przyjeżdżamy tu na rok, tylko potem wszystko się troszkę inaczej ułożyło. Jak to w życiu. Po przyjeździe pod różnymi względami nie było mi łatwo. Przeszłam z francuskiej szkoły do polskiej, więc przede wszystkim: język, pisownia. Do tej pory lepiej mówię, niż piszę po polsku. Pamiętam, jak moja cudowna nauczycielka, pani profesor Luftowa z liceum, mówiła mi, żebym sobie darowała „Pana Tadeusza”, bo się przy nim będę strasznie męczyć, lepiej, żebym się nauczyła czytać normalnie, na Norwidzie [śmiech]. I to było świetna rada, dzięki której weszłam – tak troszkę bokiem – w literaturę polską. Z drugiej strony w Polsce mogło być szaro i ponuro, mógł być taki, a nie inny ustrój polityczny, widziałam, jak jest, ale nie odczuwałam opresji. Z najprostszej przyczyny: miałam francuski paszport, nie byłam tu uwięziona. Chciałam studiować w Paryżu, to studiowałam. Byłam zakochana i chciałam tu być, bo zostałam w Polsce przede wszystkim ze względu na miłość. To jest ta swoboda wyboru, która zmienia wszystko. Prawo do swobodnego poruszania się uważam za jedną z największych wartości, która należy się człowiekowi.

Kiedy ludzie pytają, czy jesteś bardziej Polką czy Francuzką, co zwykle odpowiadasz?
Słucham francuskich wiadomości, liczę po francusku. Śni mi się raz tak, raz tak. A po tym, jak zauważyłam, że w Polsce bisous [buziaki, chodzi o francuski zwyczaj całowania się w oba policzki na powitanie – przyp. red.] niektórych wprowadzają w stan zaskoczenia i dygotu, nauczyłam się, że trzeba z tym uważać, więc w wielu sytuacjach podaję rękę. Obcałowuję, jak już kogoś znam [śmiech].

A imię? Jesteś Dorotą czy Dorothée?
W swojej głowie jestem jednak Dorothée. No i w papierach, we wszystkich dokumentach. Natomiast nawet ze strony francuskiej bardzo wiele osób nazywa mnie Dorotą. To się ze mną mocno zrosło.

Skończyłaś Szkołę Projektowania i Kostiumu w Paryżu. Masz poczucie, że nauczono cię rzemiosła czy zawsze traktowałaś ten zawód w kategorii sztuki?
Wyniosłam z domu pewne wzorce – przez mamę, jej witraże i malarstwo, przez tatę architekta i też malarza. Siłą rzeczy dorastaliśmy z siostrą i bratem otoczeni sztuką, ale też nigdy nie byliśmy popychani przez rodziców w jakąkolwiek stronę artystyczną. Powiedziałabym wręcz, że rodzicom było obojętne, czy w ogóle skończymy studia. Ta ich swoista nonszalancja wynikała z ducha tamtych czasów, to była spuścizna roku 1968: „Niech robią, co chcą, byleby czuli się wolni i szczęśliwi”.

Bardzo szybko, już w wieku 18 lat, zaczęłam robić swoje pierwsze projekty, bo jako młoda dziewczyna właściwie cały czas kręciłam się wokół teatru. Takich miałam znajomych, w takim obracałam się środowisku. Skończyłam szkołę w Paryżu, ale też zdawałam tu na Akademię Sztuk Pięknych – na malarstwo, innym razem na grafikę, na scenografię. Upierałam się przy skończeniu Akademii, bo czułam, że potrzeba mi czegoś więcej. Paryska szkoła nauczyła mnie paru ważnych rzeczy – dzięki niej umiem skroić sukienkę czy błyskawicznie naszkicować postać – ale uważam, że była za bardzo nastawiona na modę. A mnie moda, jak już trochę wspominałam, najmniej w tym wszystkim pociąga. Kto mnie zna, wie, że godzinami potrafię gadać o jednym materiale, jakiejś jednej tkaninie, o kołnierzyku, o sprzączce. Natomiast jeśli ktoś mi mówi, że ja lubię ciuchy, to odpowiadam, że nie, ja lubię ludzi. Interesuje mnie człowiek: skąd przyszedł, dokąd idzie. Kto mu to, co ma na sobie, zrobił, jak i z czego. I dlaczego właśnie tak. A także jak ten człowiek się w tym czuje, porusza, stoi, siada et cetera. Kiedy byłam młodsza, wydawało mi się, że praca nad kostiumami będzie polegała głównie na tym, że ja sobie to wyrysuję, wymyślę. A to zaczyna się dużo wcześniej, od siedzenia nad źródłami, oglądania, czytania. Gdybym już wtedy, jako młoda dziewczyna, miała świadomość całego tego procesu, zamiast próbować na ASP, poszłabym od razu na etnografię, a tak poszłam na nią w wieku 40 lat.

Ostatnio działam ze szkołą School of Form przy jednym takim fantastycznym projekcie: wspólnie z grupą archeologów pracujemy nad „ożywieniem” fresków z katedry w Faras. Mam nadzieję, że bazując na wiedzy archeologicznej i moim doświadczeniu, uda nam się odtworzyć z fresków wczesnochrześcijańskie stroje, część z nich będzie tkana i farbowana autentycznymi technikami sprzed dwóch tysięcy lat. Przy okazji: kiedy rozmawiałam z jedną archeolog z naszego zespołu, dotarło do mnie z całą siłą, że tkanie jest najstarszą formą rzemiosła, która się do naszych czasów właściwie nie zmieniła. Bo jeśli chodzi o tkactwo, to nieważne, czy chodzi o maszynę elektryczną czy ręcznie poruszane krosna, nadal mamy splot nici, wątków, który tworzy tkaninę. Zobacz, oczy mi zaczynają błyszczeć, jak tylko zaczynam o tym mówić…

Jesteś niekwestionowanym autorytetem w zakresie kostiumów, ale też rzeczniczką waszego zawodu, kimś, kto uświadamia nam, na czym polega ta praca, jaka jest ważna.
Tak, nigdy nie odmawiam wywiadów, wiem, że niektórzy z naszego środowiska zastanawiają się, po co tyle gadać o kostiumach, niech robota mówi sama za siebie. A ja właśnie uważam, że trzeba gadać – o kostiumach, o charakteryzacji. To są tak zwane zawody pokory – po drugiej stronie kamery – ale bez nich nie byłoby postaci, byliby co najwyżej aktorzy, którzy przyszli na plan.

Warto mówić na przykład o tym, co jeszcze przetrwało z dorobku wielkich polskich kostiumografów, czego jeszcze nie przerobiono na inne kostiumy, co po drodze nie zaginęło lub nie zostało zniszczone. I jak to chronić. Chwała Bogu, że są takie inicjatywy, jak ta tegorocznej laureatki nagrody na festiwalu w Gdyni Weroniki Orlińskiej, która z grupą kilku innych kostiumografek gromadzi i wypożycza rzeczy do filmów.

Nigdy nie zrozumiem, dlaczego w czasach transformacji i we wczesnych latach dwutysięcznych, kiedy sukcesywnie likwidowano i redukowano największe i najważniejsze magazyny kostiumów w tym kraju, odbywało się to bez refleksji. Dlaczego zamiast wystawić zbiory magazynowe na sprzedaż, wyrzucano je, a nawet palono, jak to miało miejsce w łódzkiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych. Dlaczego przy selekcji i decyzjach, czego się pozbyć, a co zostawić, nie proszono o konsultacje takich sław kostiumografii jak Magda Tesławska, Magda Biedrzycka czy Wiesia Starska? To wielka strata dla polskiej kinematografii.

Realia bardzo się zmieniły od momentu, kiedy stawiałaś w zawodzie pierwsze kroki?
Zaczynałam w czasach niedoborów, co oznaczało, że brakowało wszystkiego. Magazyny magazynami, ale był taki zwyczaj, że aktorowi daje się na plan nawet skarpetki. Tylko że skarpetek w sklepach nie było, trzeba było bez przerwy kombinować.
Pamiętam, jak w 1988 roku kręciliśmy „Ostatni prom” w Świnoujściu. Akurat szykowałam kostiumy dla statystów, kiedy wpadła do mnie śp. Balbina Barańska, fantastyczna scenografka, z którą uwielbiałam pracować. Wpadła i mówi: „Dodo, musisz pojechać promem na drugą stronę Świnoujścia! Rzucili majtki we wszystkich kolorach!”. Popatrzyłam na nią i powiedziałam: „Ale przecież w tym filmie nie ma sceny w majtkach…”. A ona: „To dla nas te majtki, dla ekipy!” [śmiech].

Do „Ostatniego promu” załatwiałam też ręczniki, bo tam jest scena na niemieckim kutrze. A skoro niemiecki, to miało być kolorowo, luksusowo. Załatwili mi wizytę w fabryce w Zduńskiej Woli, wpuszczono mnie do skrzydła, gdzie produkowano wyłącznie na eksport. Wchodzę – tęcza kolorów. Wybrałam, co chciałam, ale wracając, mijaliśmy też normalną produkcję krajową. Dla współobywateli był tylko jeden wzór i jeden zestaw kolorystyczny: oliwka z brązem i bielą.

Co radzisz, jeśli ktoś myśli o pracy z kostiumami, ale nie wie, czy się do tego nadaje?
Bardzo szybko widzę, kto z nami zostanie, złapie filmowego bakcyla. Bo ta praca jest za ciężka i zbyt czasochłonna, żeby ją wykonywać bez pasji. No i przede wszystkim to jest praca zespołowa, cały nasz pion wie, że możemy na sobie polegać w stu procentach. Ja ich wszystkich traktuję jak rodzinę, jestem trochę taką mamą kwoką, zamartwiam się, jak mają problemy.

Choroby zawodowe?
Może wystarczy, jak powiem, że w tym roku przeszłam operację na przepuklinę.
Chyba mało kto zdaje sobie sprawę, że praca kostiumografa to jest ciężkie zajęcie fizyczne. Do tego bez przerwy się przemieszczasz. W ciągu ostatnich pięciu miesięcy pokonałam ponad 13 tysięcy kilometrów.

Nasza rozmowa ukazuje się w numerze „Zwierciadła”, którego okładkową bohaterką jest Agnieszka Grochowska. To ty zaprojektowałaś kostiumy dla niej i reszty obsady filmu „Kos”.
Tak, jak tylko Agnieszka włożyła kostium, od razu widziałam, że już jest postacią. Uparłam się, zwykle tak robię w przypadku głównych postaci, żeby Agnieszka nawet bieliznę miała historyczną. Bo skoro mówimy, że rolą kostiumografa jest dać aktorowi narzędzie, to ja to dosłownie tak rozumiem. Głównym argumentem nie jest to, czy coś widać na ekranie. Dla mnie aktor może w tych jedwabnych gatkach trzymać telefon i chodzić tak po planie, ale wiem, że w odpowiednim momencie, kiedy zaczynamy kręcić scenę, starczy sekunda, a ciało samo się inaczej układa: głowa, ramiona, cała sylwetka.

Można powiedzieć, że udział w „Kosie” miał dla ciebie dodatkowy aspekt osobisty – Ludwika Sosnowska, czyli w linii prostej twoja prapraprababcia, była ukochaną Kościuszki.
Jej związek z nim nie był dobrze widziany, no bo niby kto to ten Kościuszko, jakiś mało znaczący szlachciura! Dlatego, żeby być razem, uciekli z domu. Ojciec Ludwiki, hetman Józef Sosnowski, oburzył się, zarządził poszukiwania i odnalazł córkę, po czym wydał ją za mąż za Lubomirskiego. I tak Ludwika została księżną, a biedny Tadeusz został ze złamanym sercem. Na sercu nosił zresztą aż do śmierci pukiel jej włosów, nigdy przecież się nie ożenił. Pamiętam, jak mój dziadunio mawiał z rozbawieniem, że to dzięki naszej rodzinie Kościuszko został bohaterem, że bez nas nie byłoby West Point [słynny fort zaprojektowany przez Kościuszkę na zamówienie Waszyngtona – przyp. red.] i mostu Kościuszki. No bo gdyby nie wielka miłość i rozstanie, nie miałby impetu do działania, za to z rozpaczy był gotów na wielkie czyny [śmiech]. Zawsze mnie te opowieści strasznie bawiły.

Propozycja pracy przy filmie „Kos” miała z tą historią coś wspólnego?
Nie, zupełnie nie. Ta sprawa wypłynęła dużo później, jak już kręciliśmy, i to też w wąskim gronie. To Mikołaj Trzaska pierwszy powiedział mi, kiedy byliśmy razem w jury na festiwalu w Gdyni, że będzie robił muzykę do superfilmu, takiego trochę westernu o Kościuszce. Pomyślałam sobie: „Boże, ale to byłby numer, gdybym mogła przy czymś takim pracować!”. Aż tu niespodziewanie po miesiącu czy dwóch dostałam telefon w tej sprawie.

Co dla ciebie oznaczają arystokratyczne korzenie? Czujesz się arystokratką?
To nie jest łatwe pytanie, nie wiem, czy kiedykolwiek je dla siebie tak formułowałam. Do tego dochodzi jeszcze kontekst filmu, gdzie kasta szlachecka nie jest pokazana zbyt przychylnie. Wydaje mi się, że jeśli myśli się o swoich przodkach, jeśli ma się jakieś wzorce ludzi z przeszłości z pięknymi życiorysami, to jest przede wszystkim jakiś rodzaj odpowiedzialności. Człowiek nie chce zawieść, bo byłoby mu wobec nich wstyd.

Wyniosłaś z domu wzorzec poświęcenia dla pracy i pasji? Pytam, wiedząc, że twoja mama przypłaciła pracę twórczą ołowicą, latami tworząc witraże.
Tak, mama bardzo kochała to, co robiła, i w pewnym momencie zaczęło ją to zżerać, dosłownie. Żałuję, że w odpowiednim momencie nie wróciła do malarstwa. Na pewno był w domu taki przekaz – nie tylko od mamy – że w pracy można się realizować, można się jej poświęcić, że jest ważna. Co nie zmienia faktu, że ja z natury jestem potwornie leniwa. Wiem, że gdybym nie robiła czegoś, co tak kocham, leniłabym się przepotwornie.

A czy praca coś ci odebrała?
Zawsze jest jakiś koszt. Może gdyby nie filmy, to dzisiaj miałabym na przykład wnuki, może właśnie traktowałabym pracę jak pracę, wychodziłabym z niej nie tylko fizycznie, ale i głową, a nie myślała o niej non stop. Czy byłoby mi z tym lepiej, to już osobna historia. Wiem na pewno, że dopiero po pięćdziesiątce zaczęłam myśleć o swoich potrzebach.

Dlaczego akurat po pięćdziesiątce?
Wtedy odeszły moja siostra i mama, w krótkim odstępie czasu.

To był moment, kiedy pomyślałaś, że życie jest krótkie, że przemija, że trzeba je lepiej wykorzystać?
O śmierci zawsze myślałam, że jest prezentem, który dostajemy w dniu narodzin. Dobrze jest go przyjąć, a nie bez przerwy bać się, że jest tuż obok. Nie mam problemu z tym, żeby żyć na sto procent. Po prostu mam przekonanie, że właśnie taką miałam rolę, żeby się do tej pięćdziesiątki zajmować innymi. A potem przyszedł czas, żeby zająć się sobą, jeździć, oglądać. Ostatnio Wojtek Wieteska [fotograf, operator – przyp. red.] powiedział mi, że nigdy nie nosiłam się tak kolorowo jak teraz. Zawsze lubiłam kolor, ale właśnie po odejściu mamy i siostry to wybuchło, pojawiła się taka energia.

Zrobiłam mały research. Ludzie, którzy cię znają, którym jesteś bliska, mówią, że się o nich troszczysz, przejmujesz się ich sprawami. I że jesteś jedną z najbardziej radosnych osób, jakie znają. Pierwsza rzecz, która przychodzi ci do głowy na hasło „szczęście”?
Pytasz akurat w momencie, kiedy mam pewne sprawy do udźwignięcia, ale może to dobrze, bo szczęście to nie znaczy, że co dnia jest super. To mieć zawód, który się kocha, i wspaniałych ludzi wokół siebie; nie cierpię samotności. Mieć swoje miejsce. Zwierzęta. Mam teraz hopla, zrobiłam sikorkom parę karmników przy balkonach, uwielbiam patrzeć, jak przylatują. No i moje dwa koty. Ten tu dziesięć lat temu wskoczył mi na stacji benzynowej do torby. Wyjęłam go, a on za mną, miauczał jak opętany. Zapytałam pana na stacji, co to za kotek. „Wyrzucili go z tira”. Boże święty! Listopad, za chwilę pierwszy śnieg, myślę sobie: „O nie, nie ma się co zastanawiać, trzeba działać”. Ja w ogóle nie bardzo się znałam na kotach, wolałam psy, ale w pierwszej chwili wmawiałam sobie, że dam go najwyżej mojej kuzynce. Aha, oczywiście… Wystarczyło, że popatrzył tymi swoimi oczami i wyłożył się na plecy, cztery łapki do góry i już byłam stracona. Zobacz, jak tu spogląda, czy to nie szczęście? 

Dorota Roqueplo (właśc. Dorothée) kostiumografka, laureatka pięciu nagród indywidualnych za kostiumy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, a także pięciu Orłów. Jest członkinią Polskiej Akademii Filmowej, Europejskiej Akademii Filmowej i Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. W 1987 roku ukończyła Szkołę Projektowania i Kostiumu w Paryżu.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze