1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Ja się wstydziłem, a moja depresja się pogłębiała”. Z okazji Międzynarodowego Dnia Walki z Depresją rozmawiamy z dziennikarzem Piotrem Maślakiem

„Ja się wstydziłem, a moja depresja się pogłębiała”. Z okazji Międzynarodowego Dnia Walki z Depresją rozmawiamy z dziennikarzem Piotrem Maślakiem

Piotr Maślak (Fot. Anatol Chomicz/Forum)
Piotr Maślak (Fot. Anatol Chomicz/Forum)
Profesjonalny, serdeczny i pogodny. Przez kilkanaście lat towarzyszył słuchaczom Tok FM od 5.05 rano, zawsze z uśmiechem. Z tym samym uśmiechem witał gości i widzów w telewizyjnym studiu. A czego nie słyszeliśmy i nie widzieliśmy? Depresji, z którą zmagał się przez lata. Depresji, którą – nie bez wysiłku – ukrywał. Piotr Maślak, dziennikarz, od niedawna szef Agencji Kreacji Publicystyki, Dokumentu i Audycji Społecznych TVP opowiada o swojej chorobie, bo chce przyczynić się do zdjęcia z depresji wstydu, który wciąż jej towarzyszy.

Jaka jest Twoja pierwsza myśl, kiedy pada pytanie, czy mężczyzna może być słaby, czy mężczyzna ma prawo do słabości?
Oczywiście, że ma prawo.

Ale nie zawsze tak czułeś, prawda? Był czas, kiedy sobie takiego prawa nie dawałeś.
Wiesz, to nie było tak, że ja sam sobie tego prawa nie dawałem, że czułem, że nie mogę być słaby. Dawałem sobie prawo, na własny użytek, ale ze względów kulturowych, ze względu na powszechne podejście do męskiej słabości, czułem, że tego, w jakiej jestem formie, nie mogę pokazywać na zewnątrz, bo nie wypada…

Nie wypada, ale chyba też – tak myślę – mężczyźni mają większy niż kobiety problem z tym, że okazanie słabości odbije się na ich życiu zawodowym – no bo kto zatrudni mężczyznę z depresją…
Na pewno w tym, co mówisz, jest trochę prawdy. Ale tu według mnie są dwie pułapki, dwie skrajności. Każdy człowiek ma prawo do chorowania. Przecież choroby zwykle się nie wybiera, prawda? To oczywiste. Ale mam przekonanie, że nie zawsze, nie wszędzie, nie we wszystkich okolicznościach, i to niezależnie od płci, człowiek powinien swoją słabość okazywać. I nie chcę być źle zrozumiany: nie oceniam samego stanu takiej osoby, samej słabości, tylko takie demonstracyjne zachowanie, którym jednocześnie ingerujemy już w życie innych ludzi – mam się źle i teraz wszyscy się mną zajmujcie, opiekujcie.

I jest też druga skrajność – ukrywanie depresji. Absolutnie toksyczny, niezdrowy jest taki przymus odnoszący się do mężczyzn, że musisz cały czas udawać twardziela. To jest toksyczne, bo rodzi toksyczne relacje z innymi, z otoczeniem, w pracy, w domu. Przecież te emocje, które ma w sobie człowiek z depresją, same się nie rozpłyną – one zostają i sieją spustoszenie.

Depresja – choć to się trochę zmienia, bo na szczęście mówimy o niej coraz więcej – wciąż owiana jest taką dziwną mgiełką.

Masz zapalenie płuc – OK, to jest choroba, masz anginę – OK, to też choroba, ale depresja? No może bez przesady, żeby „dołek” nazywać chorobą. No nie, podkreślam na każdym kroku i wszędzie, gdzie mogę, że to jest choroba. Gram w zespole punkowym. I mamy nawet w naszym repertuarze kawałek jej poświęcony. Napisał go mój przyjaciel, basista i wokalista, 30 lat temu! Wtedy nie mówiło się jeszcze o depresji, dlatego ta piosenka nosi tytuł „Melancholia”. I zawsze, kiedy ją gramy, mówię otwarcie – to jest choroba jak każda inna. I należy w końcu zdjąć to tabu z depresji.

Sam kiedyś myślałem: „Depresja? E, tam – fanaberia, temat zastępczy. Jestem po prosty zmęczony, ale przecież trzeba zarabiać na rodzinę, mam dom, żonę, dzieci, jestem odpowiedzialnym facetem”.

I mocno swoją depresję „przechodziłeś”.
Nie chciałbym się tu z nikim porównywać, skalować tego, bo jest taka pokusa. Ale na pewno przy tym pierwszym epizodzie depresyjnym zdecydowanie za późno sam przed sobą przyznałem, że to jest depresja. Ja się wstydziłem, a moja choroba się pogłębiała.

Nie miałem tych najbardziej charakterystycznych objawów, które znamy z książek, artykułów czy opowieści, z YouTube'a. Nie miałem myśli samobójczych, nie miałem poczucia beznadziei, braku wiary w swoją przyszłość. Długo nie miałem takiego załamania, kryzysu – ten przyszedł bardzo późno.

Co było wcześniej?
Rozmaite dolegliwości psychosomatyczne. Ja wstawałem o 3.30 rano, do radia, potem z radia pędziłem do telewizji, do domu wracałem o 22, a czasami o 23. I w takim stanie niedospania, przepracowania i permanentnego przemęczenia żyłem całe lata. Pamiętam, jak pewien profesor, który był u mnie w programie regularnym gościem, zapytał mnie kiedyś poza anteną: „Jak pan sobie radzi z depresją?”. Obruszyłem się: „Ja nie mam depresji!”. Odpowiedział: „Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale przy takim trybie życia to jest kwestia czasu”.

Nie zrobiło to na Tobie wrażenia, jak rozumiem…
Zbagatelizowałem to, obróciłem w żart. A potem wyparłem.

W pewnym momencie zauważyłem, że nie mam energii. Totalnie i na nic. Działam jak zombie – pobudka, prysznic, samochód, kawa, radio, samochód, telewizja, praca, materiał, samochód, dom, spanie, pobudka i tak dalej. Nic nie sprawiało mi przyjemności. Praca już nie dawała frajdy, a ja ją z pracy naprawdę miałem, zawsze powtarzałem, że kocham mój zawód, że nie chodzę do pracy, tylko codziennie spotykam fascynujących ludzi i w zasadzie to spędzam życie na nieustannym poszerzaniu hobby, a tu nagle poczułem, że się skończyło, że nie ma już zabawy, nie ma radości.

Jest zombie.
Aż w końcu ten zombie nie był w stanie dojść do pracy. Mieszkam pod Warszawą, więc wynajmowałem mieszkanie dosłownie kilkaset metrów od telewizji, żeby, wydłużyć sen, o ile się da, i nie tracić czasu na dojazdy. I pewnego dnia te kilkaset metrów, które miałem do pokonania, okazało się… nie do pokonania. Szedłem ponad 40 minut. Już nawet tej drogi nie pamiętałem, nie wiedziałem, dlaczego nie dotarłem na kolegium o odpowiedniej godzinie. Przecież wyszedłem o czasie. Spojrzałem na ludzi, wszyscy już siedzieli, rozmawiali, rzuciłem okiem na zegarek i nie wiedziałem, co się właściwie wydarzyło, dlaczego jestem tak spóźniony. Pamiętam, że to był taki pierwszy „wake-up call” dla mnie.

Byłem skrajnie wycieńczony. Od bardzo dawna, ale wiesz: „Mężczyzna musi, jesteś facetem, dasz radę” – mobilizowałem się na wszystkie możliwe sposoby. Aż przyszedł i na mnie czas, „dzień zero”, jak padłem na łóżko, to już nie w przenośni, ale dosłownie nie byłem w stanie się podnieść.

I wtedy dopiero dopadły mnie te wszystkie czarne myśli, które często towarzyszą depresji – w zasadzie jaki to wszystko ma sens, po co mam wstawać rano i pracować 18 godzin, jaki jest cel? Przestałem go widzieć.

Moja żona, która bardzo mnie wspierała, i oczywiście próbowała interweniować wcześniej, ale ja byłem nieugięty, zapisała mnie do psychoterapeutki. Było mi już wszystko jedno, więc poszedłem. Dobrze trafiłem i zostałem przekonany, że w tym momencie to nie jest już właściwy gabinet – muszę iść do psychiatry.

Dostałem diagnozę „od ręki”, usłyszałem: najpierw leki, potem psychoterapia. Miałem szczęście, bo lek był od razu trafiony, choć – jak to zwykle bywa – pierwsze dwa tygodnie były piekielne, było jeszcze gorzej niż przed rozpoczęciem leczenia, ale – jak wspomniałem – było mi już wszystko jedno, kazali łykać – łykałem. Potulnie.

Dopiero wtedy wziąłem urlop, oczywiście krótki, bo mimo mojego stanu przez głowę wciąż jeszcze przemykały hasła typu: muszę, powinienem, należy itd.

Po trzech tygodniach, kiedy leki zaczęły działać, zaczęło do mnie docierać, do czego się doprowadziłem. I że choruję na depresję.

A Twój gość, kilka lat wcześniej, miał rację…
Miałem do siebie pretensje, dlaczego tak późno dałem sobie pomóc, mogłem sobie wiele oszczędzić.

Wspomniałeś o wstydzie.
Zdecydowanie to on odegrał pierwszoplanową rolę w moim przypadku. Nie chciałem przyznać sam przed sobą, że jestem chory, bo to się wiązało z odkryciem się, ujawnieniem tego przed innymi. Nie ma innej drogi. Ale jak nią nie pójdziesz – zginiesz. Teraz to wiem, teraz łatwo mi o tym mówić, ale doskonale pamiętam, co wtedy czułem. I wiem, że są tysiące osób, które właśnie teraz to czują. Dlatego o tym mówię i do każdej z tych osób mówię: byłem tam, ale dziś jestem tu, żyję, uśmiecham się, pracuję, odczuwam radość. Z tej dziury można się wydostać. Wiem, że depresja z nami zostaje, trzeba być czujnym.

Ale nie można powiedzieć, że zmieniłeś diametralnie sposób życia – nadal pracujesz na wysokich obrotach. Nie boisz się?
Pracuję dużo, bo uwielbiam tę robotę, ale tamto doświadczenie wiele mnie nauczyło: nauczyłem się bycia uważnym na swoje własne ciało, swój organizm, i uczucia, które się pojawiają. Kiedy czuję zmęczenie – idę na urlop. Kiedy zaczynam zauważać, że unikam ludzi, a jestem z natury bardzo towarzyski, wiem, że to czerwony alarm. Kiedy spadek nastroju trawa dłużej niż tydzień, idę do lekarza. Już nie czekam. Jeśli trzeba, wracam do leków.

No i od niedawna nie pracuję już w radiu, więc nie wstaję w nocy. Śmieję się, że jestem w okresie adaptacyjnym do normalnego życia, bo nie wstaję już o 3.30 czy o 4.00, tylko o 6.10. Dopiero teraz zobaczyłem, jakie to ma kolosalne znaczenie.

A jakie znaczenie w Twojej depresyjnej historii odgrywali inni ludzie, Twoje otoczenie?
Na pewno moja żona, najbliższa mi osoba, widziała, wiedziała i starała mi się pomóc. Jasne, słyszałem wiele razy: „Piotrek, źle wyglądasz, odpocznij, weź urlop”, ale myślę, że ludzie – oczywiście nie wszyscy, nie chcę generalizować – mają w sobie jakiś rodzaj oporu, to znaczy unikają osób z depresją. Bo my to wyczuwamy, tu działa cała komunikacja niewerbalna, jest specyficzny rodzaj mimiki, wyraz oczu, pewne gesty, które dają nam taki podskórny sygnał, że ktoś cierpi na depresję. I raczej takiego kogoś, nieświadomie, unikamy. Ludzie z depresją oczywiście uciekają od świata, ale świat pomaga im w tej ucieczce. A to jeszcze potęguje wstyd…

Nie namawiam teraz ludzi masowo do szukania z lupą chorych na depresję w bliższym i dalszym otoczeniu. Nie o to chodzi, ale jakiś rodzaj wrażliwości, uważności może kogoś ośmielić, a może ocalić.

Ty wychwytujesz dziś bez problemu sygnały, że ktoś choruje?
Nie jestem lekarzem ani terapeutą, ale – tak. Swój czuje swojego. Bardzo lubię obserwować ludzi, robię to każdego dnia. Czasem jeżdżę metrem. I się przyglądam, widzę dokładnie ten wzrok, tę charakterystyczną mimiczną zmarszczkę. Nie podchodzę do obcych ludzi i nie namawiam na leczenie, ale kilku osobom, które lepiej znałem, udało mi się pomóc. I to jest ogromna satysfakcja.

Raz zdarzyło mi się też zadziałać ekstremalnie – to znaczy bliską mi osobę, która była już w bardzo złym stanie, zapakowałem do samochodu i zawiozłem na ostry dyżur psychiatryczny. Staram się być uważny na ludzi, czasami pytam, czy ktoś ma ochotę o czymś pogadać. Jeśli ją ma – rozmawiamy.

Z depresji trzeba zdjąć wreszcie tabu, bo ono wciąż jej towarzyszy.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze