Ostatni Festiwal w Gdyni należał do niej: odebrała statuetkę za główną rolę w „Imago”. Filmie, którego jest także współscenarzystką i który nagrodzono Srebrnymi Lwami. I pomyśleć, że nie tak dawno była w naszej branży filmowej zupełnie nową twarzą. Skąd się wzięła i dokąd zmierza Lena Góra?
Masz poczucie, że nagrodami dla ciebie i filmu „Imago” coś sobie udowodniłaś?
Przed Gdynią faktycznie zaczęłam się przyglądać temu, dlaczego robię to, co robię, jakie są moje powody i intencje. Na pewno nie wyglądało to tak, że zamknęłam oczy, zacisnęłam zęby i pięści, zawzięłam się i oto wreszcie doszłam do momentu, w którym dostałam potwierdzenie, że jestem zajebista, lepsza niż inni, że jestem najlepszą aktorką w Polsce. Gdybym kiedykolwiek tak pomyślała, to byłby koniec, kaplica, zaprzeczenie wszystkiego, w co wierzę.
A ja właśnie tuż przed festiwalem poczułam coś odwrotnego: że mam oczy szeroko otwarte, rozluźniłam szczękę i pięści, zaufałam kosmosowi i oddałam kontrolę. Ta nagroda była więc dla mnie raczej potwierdzeniem, że jeżeli jesteś oddana i zdyscyplinowana, jeśli pracujesz z przestrzeni autentyczności, miłości i odpuszczenia – wydarzają się dobre rzeczy. I że warto było robić swoje, skoro okazuje się, że tym samym mogę inspirować do tego, żeby pokazać środkowy palec strachom. I wyruszyć w drogę do wolności, czymkolwiek ona dla kogoś jest.
Dokładnie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam cię na ekranie. Oglądałam serial „Król”, pojawiłaś się w nim ty i tak mnie zaintrygowałaś, że obiecałam sobie śledzić każdy twój następny zawodowy krok. Jakkolwiek by to zabrzmiało, pierwsza moja myśl była taka, że jesteś jakaś… inna. Zdarzało ci się wcześniej słyszeć o sobie coś podobnego?
Tak. Różni ludzie różnie to formułowali, ale przekaz był mniej więcej ten sam. Fajnie, że się na tę inność otworzyłaś, że byłaś jej ciekawa, bo zdarzało się też tak, że za tym komunikatem krył się strach. O tym też mówiłam na scenie, kiedy odbierałam w Gdyni nagrodę – że często inny znaczy niebezpieczny, tak jak Ela z „Imago”, która we własnym domu była traktowana z nieufnością. Inny, czyli szalony albo obcy. Właściwie od kiedy pamiętam, przerabiałam podobny scenariusz: gdzieś się pojawiałam i już na wejściu byłam w jakiś sposób obca, nie byłam „swoja”. Jak trafiłam do Stanów, to najpierw byłam „tą z Polski”, a po latach, kiedy miałam już amerykański paszport i przyjechałam pracować tutaj, to z kolei byłam „tą z Ameryki”.
Czytaj także: Rozmowa z Leną Górą „Odcinajmy tę pępowinę, dajmy naszym rodzicom spokój”
O, albo na przykład taki obrazek z dzieciństwa: miałam osiem lat, po raz pierwszy pojawiłam się w szkole – wcześniej dużo się z rodzicami przemieszczaliśmy, od razu poszłam do drugiej klasy podstawówki – i zaraz na początku mieliśmy lekcję religii. Nie byłam ochrzczona, rodzice zawsze dawali mi wolność wyboru, postanowiłam więc, że pójdę jak reszta. No więc siedzę w klasie, słucham katechetki, a ona opowiada o grzechu pierworodnym: że się z nim rodzimy, dlatego grożą nam męki piekielne, ale na szczęście nie musimy się martwić, bo przecież ze wszystkich grzech pierworodny zmył chrzest. Byłam w szkole dopiero parę dni i już mi grożono, że będę się smażyć w piekle [śmiech].
Nie zapomnę też, jak parę lat później, kiedy chodziłam już do gimnazjum, moją mamę wezwano na dywanik, bo przychodziłam do szkoły ubrana jak Charlie Chaplin. Kupiłam sobie w Internecie melonik, nosiłam do tego za dużą marynarę i spodnie.
Lena Góra (Fot. Jacek Domański)
Mama cię broniła?
Pewnie. Kiedy ją wezwali i usłyszała, że w ten sposób wpływam negatywnie na innych uczniów, odpowiedziała, że nie wszyscy muszą wyglądać tak samo. A potem szłam wieczorem z rodzicami na wernisaż i tam opowieść o wzywaniu do szkoły za wyglądanie inaczej niż wszyscy wydawała się jakby z innego wymiaru. Dostawałam feedback, że mogę sobie chodzić ubrana, jak chcę, że to wyłącznie moja decyzja.
Ta inność bywała też dla ciebie tarczą?
Pewnie tak, chociaż nie wiem, na ile byłam tego świadoma. Mogłam się przecież wtopić w tłum, krakać jak inne wrony, byłoby prościej. A ja byłam gnojona, także przez rówieśników, kilka razy zmieniałam z tego powodu szkołę, ale trwałam przy swoim.
Byłaś harda?
Raczej bez przerwy przerażona. Wracałam do domu i płakałam, bardzo chciałam, żeby dziewczyny w szkole mnie lubiły, ale one często traktowały moją wolność jako zagrożenie i reagowały wrogo. Nie rozumiałam, dlaczego tak jest. Teraz wiem, że wpaja się nam od dzieciństwa, że dziewczyna, która ma coś do powiedzenia, jest niebezpieczna. Jeszcze jej się zachce zmieniać świat!
Utulam małą siebie z tamtych czasów, w ogóle tulę wszystkich, którzy się w tych moich doświadczeniach odnajdują. Do tej pory jestem wyczulona na sytuacje, kiedy grupa kogoś wyklucza, wyśmiewa za to, że nie kracze jak inni albo – czego wielu boi się najbardziej – ma i progresywne opinie, i fajne cycki.
Praca nad „Imago” była dla ciebie zanurzeniem w przeszłość, we własne dzieciństwo? To, jak zagrałaś Elę, bohaterkę, która powstała na podstawie młodzieńczego życiorysu twojej mamy, gwiazdy alternatywnej sceny muzycznej, robi wrażenie. Było coś dla Eli charakterystycznego, jakiś gest, który zapamiętałaś i od którego zaczęłaś budować tę rolę?
Starałam się podejść do tego „klinicznie” i po skończeniu pracy nad scenariuszem uwolnić się od własnej historii. Miałam po prostu do zagrania postać. Nie pamiętam już, jaki był ten pierwszy element, z którego sobie rolę zbudowałam, ale rzeczywiście, jeśli spojrzysz na plakat „Imago”, Maks Bereski oddał na nim coś, co jest kwintesencją Eli, którą pokazujemy w filmie. Na plakacie dokładnie widać gest, który mam mocno wryty w pamięć – wygięcie szyi, odchylona głowa, przymknięte oczy. To jest moment przeistaczania się jednej Eli w drugą.
W dzieciństwie nienawidziłam tego jej ruchu, bo często oznaczał, że z moją mamą stanie się za chwilę coś nieprzewidywalnego. Trochę jakby przez szyję, kark wchodził w nią inny byt. Stąd – z powodu tych dziwnych stanów – wzięły się u Eli podejrzenia choroby psychicznej, ale w „Imago”, tak jak i w życiu, nie było to jednoznaczne, bo Ela przeistaczała się też w niesamowite byty, na przykład kogoś, kto wychodzi na scenę i jest czystą kreacją. Wszyscy naokoło milkli, zaczynały się dziać niesamowite rzeczy. Widziałam to przejście tyle razy i tak bardzo tego procesu nie lubiłam, że paradoksalnie zapadł mi on w pamięć mięśniowo-komórkową, stał się w pewnym sensie bazą do przeistaczania się Leny w Elę.
„Imago” na pewno nie jest laurką czy hołdem, to boleśnie szczera, uczciwie opowiedziana historia, ale też nie mam poczucia, że kogoś tu rozliczasz, winisz. Dzięki tobie rozumiemy Elę, staje się nam bliska. Praca nad scenariuszem zmieniła coś w twojej relacji z mamą?
Mówiłam o budowaniu roli jako o klinicznym, higienicznym procesie, bo dla mnie takie oddzielenie jest superważne. Mogę chyba powiedzieć, że dlatego zostałam aktorką. Granie, czytaj: „scena”, „teatr”, bo od tego się zaczęło, to było dla mnie miejsce bezpieczne, osobne, gdzie mogłam się „puścić”. Nie chciałam już mieszać życia artystycznego i domowego, bo od dzieciństwa artystyczne życie wlewało mi się do chaty. Dorastałam na obrazach ojca, w kolejnych jego pracowniach, w zapachu terpentyny.
Teraz sama staram się w domu za dużo nie opowiadać o swojej pracy, na ile jest to oczywiście możliwe, i to mi daje poczucie oddechu, dystansu. Z kolei pisanie scenariusza poświęconego Eli to był już kompletnie inny, bardzo osobisty proces, który w rezultacie okazał się ogromnie uwalniający. Bo jeśli komuś poświęcasz tyle czasu, grzebiesz mu w życiorysie, przyglądasz mu się z aż tak bliska, siłą rzeczy zaczynasz go rozumieć. To się dzieje, nawet jeśli piszesz o kimś, kogo nigdy nie poznałaś, nie wiem – o postaci historycznej, o seryjnym mordercy, o wrogu.
A jeśli piszesz o własnej matce, pewne rzeczy są jak uderzenie w twarz. Myślisz nagle: Jezus Maria, ona, najmłodsza z dziewięciorga rodzeństwa, na którą nie starczało już energii i miejsca w domu, ona, Kaczka Dziwaczka, która, nie wiadomo jak i skąd, do czegokolwiek by się artystycznie wzięła – bo robiła też ponoć świetne zdjęcia i niesamowicie tańczyła – zamieniała to w coś jak z innego świata, tak mówili o tym świadkowie. Ona, która potrafiła się zatrzymać, poczuć i zobaczyć głębiej, nigdy jednocześnie się nie wywyższając, nie oceniając innych. Coś, o czym dzisiaj czytamy w książkach o świadomości, mindfulness, tantrze. Jednak nikt nie myślał: „Ela, to naprawdę super, że medytujesz”, tylko za siedzenie i gapienie się w ścianę wsadzali cię do szpitala psychiatrycznego albo mówili, że coś cię opętało. Dowiedziałam się o Eli rzeczy, o których nie miałam pojęcia, a kiedy zrozumiesz, jak działają u kogoś pewne mechanizmy, zrozumiesz ich korzenie, trudno tej osobie nie wybaczyć.
To taki rodzaj wybaczenia, który trwale wszystko zmienia?
Nie chodzi o to, że nagle masz amnezję i nic z przeszłości nie zostaje ci w głowie. Pewnie, że nie, ale ważne jest, jak już kilka razy powiedziałam przy okazji rozmów o „Imago”, żeby dać wreszcie spokój naszym rodzicom. Bo jak odetniemy pępowinę, to i nam będzie w tym układzie lżej. Ja też wcześniej czułam, że mam pewnego rodzaju obsesję na punkcie matki, wciąż wracałam do jej wątku, jaka to ona była albo nie była. Jaki ma zmarnowany potencjał i jak bardzo chciałabym jej pomóc, na siłę. Z jednej strony możemy mieć poczucie krzywdy, żalu, a z drugiej – poczucie winy, że niewystarczająco pomagamy. I to nie ma szans się skończyć, dopóki nie powiesz sobie tego, co mówiła mi Ela, tylko ja długo nie potrafiłam tego usłyszeć: „Daj mi być, nie naprawiaj mnie, nie zmieniaj, kochaj, proszę, taką, jaka jestem”.
Lena Góra (Fot. Jacek Domański)
Naprawdę łatwo jest powiedzieć, że rodzice się nie sprawdzili. Do tej pory tak się działo, że w wywiadach, kiedy byłam pytana, jak to możliwe, że w wieku 16 lat pojechałam do Londynu grać w teatrze, a po nocach musiałam pracować w barze, żeby przetrwać – to wyglądało to tak, jakbym pojechała tam zupełnie sama. Tymczasem ciąg dalszy tej historii, o którym już nikt nie wspomina, jest taki, że rodzice specjalnie przeprowadzili się do Anglii, żeby być blisko mnie, tylko nie mieli kasy, żeby mieszkać w Londynie, zamieszkali więc w Basingstoke, dwie godziny drogi od Londynu. Ojciec miał plan, żeby sprzedawać tam obrazy, mama sprzątała, próbowali się utrzymać na powierzchni.
Czytaj także: Style przywiązania – jak związek z matką wpływa na późniejsze relacje?
A skąd w twoim życiu wzięło się aktorstwo? Czytałam, że mając zaledwie 14 lat, grałaś już na scenie Teatru Wybrzeże.
Kiedy miałam z 11 czy 12 lat, poszliśmy z klasą właśnie tam, do Teatru Wybrzeże, na „Romea i Julię”. Pamiętam dokładnie, gdzie usiadłam na widowni, bo nagle stało się ze mną coś niesamowitego. Zaczął się spektakl, widziałam inne dzieciaki, jak gadają, rzucają w siebie papierkami, są zajęte byciem dzieckiem, a ja poczułam się, jakbym była w zupełnie innej strefie czasoprzestrzennej. Marzyłam, żeby nie być tam już z dzieciakami, bo one w ogóle nie szanują i nie rozumieją tego miejsca. Nie jestem fanką „Harry’ego Pottera”, ale jak go potem przeczytałam, pomyślałam, że to jest taki mój Hogwart. Że tak jak Harry nie muszę się już niczym martwić, wychodzę z tego schowka na szczotki pod schodami u mugoli, znalazłam swój świat [śmiech].
Miałam 14 lat, kiedy poszłam do Teatru Wybrzeże na warsztaty aktorskie dla dorosłych. Prowadzili je świetni ludzie, m.in. Abelard Giza i Szymon Jachimek. Przyszłam, Jachimek spojrzał na mnie i powiedział coś takiego, że to nie jest dla mnie odpowiednie miejsce, „ale już dobra, zostań na tych jednych zajęciach”. No i zostałam do końca warsztatów. Zostałam też w teatrze. W pewnym momencie zaczęłam grać w biletowanych spektaklach: w „Procesie” czy w „Romeo i Julii”, ale w innej realizacji niż ta, którą oglądałam wtedy z klasą. Nie zapomnę też współpracy właśnie z Szymonem Jachimkiem w opartym na faktach pięknym przedstawieniu „Mój Tygrysek nadal się boi”, o zakochanych w sobie chłopcu i dziewczynce, obojgu w spektrum autyzmu, których graliśmy. Powstał z tego teatr telewizji.
Ktoś ci wtedy mówił, że masz talent?
Ja przede wszystkim byłam szczęśliwa, że mnie tam wpuścili. Że mogę tam być inna i dziwna, i to jest spoko. Poza tym w teatrze było mistycznie: dym, zgaszone światła, cienie, słowo i ciało. No i byłam szczęśliwa, że zarobiłam sobie za rolę za jeden wieczór te 20 czy ileś złotych. Dopiero potem pojawiła się szansa wyjazdu do koledżu aktorskiego w Londynie.
Doświadczyłaś życia w Trójmieście, Londynie, Nowym Jorku, Los Angeles, teraz w Warszawie. Jak wiele łączy cię z Sarą, główną bohaterką „Roving Woman”, filmu drogi, którego scenariusz także współtworzyłaś?
W czasie, kiedy klarował się pomysł na „Roving Woman”, byłam trochę jak Sara… tułaczką? Można tak powiedzieć?
Mnie to słowo bardzo się podoba.
Wiesz, swoją drogą, jeżdżenie po kalifornijskich pustyniach nie jest takim znowu oryginalnym pomysłem, wystarczy oddalić się trochę od Los Angeles i już jesteś na pustyni Mojave. Ludzie w ten sposób uciekają od tego miasta i wszystkiego, co się w nim wyprawia. Podczas takich podróży można spotkać całą masę eklektycznego towarzystwa – od producentów filmowych kryjących się przed Hollywoodem w niewidzialnych domach, przez przećpanych aktorów, którym się w LA nie powiodło, po uduchowionych pustelników poszukujących ciszy.
Oczywiście robienie filmu to jest grupowa robota. Ze wszystkimi, których do niej zaprosiłam, byliśmy zgrani niemal jak drużna piłkarska. Z Chmielewskim, Chruścielewskim, Lenarczykiem i Dziedzicem, bo ich tu mam na myśli, czyli wspaniałymi: reżyserem, montażystą, dźwiękowcem i operatorem. Takiej współpracy bardzo szukam, kiedy produkuję filmy, ale sama historia, którą w filmie opowiadamy, faktycznie wykiełkowała we mnie, kiedy spędzałam czas sama, w drodze. I przyglądałam się samotności. Bo jeśli tracisz dach nad głową, jeśli cię życie zmusi do podróży w pojedynkę, to paradoksalnie możesz dużo zyskać.
Lena Góra (Fot. Jacek Domański)
Wiele kobiet po pokazach filmu mówiło albo pisało do mnie: „Tak się boję odejść od partnera i być sama” albo „Boję się pójść sama do kina, na basen”, „Boję się zostawić rodzinę, wyjechać na tydzień, bo przecież będę przez to złą matką”. Cieszę się, że pojawiły się takie głosy, bo ja świetnie rozumiem te wszystkie „boję się”. Sama się bałam, przez lata się przyklejałam do innych, nie umiałam znaleźć w sobie odwagi na dobre bycie ze sobą.
A teraz?
Teraz uwielbiam być sama i serdecznie to polecam. Poznać siebie, spędzać ze sobą czas, pić ze sobą winko, wyjeżdżać, imprezować... Nieważne, czy chodzi o relację romantyczną, o ludzi, z którymi pracuję, czy o przyjaźń – poszerzyłam sobie przestrzeń wolności, a jednocześnie daję też tę przestrzeń innym. Praca nad „Roving Woman”, ale i nad „Imago”, miała w tym swój udział.
Kiedy pojawił się pomysł, że twoja mama będzie bohaterką filmu?
Poznałam Olgę Chajdas [reżyserkę „Imago” – przyp. red.], kiedy trafiła do Los Angeles z Kasią Adamik w sprawie zupełnie innego filmowego projektu. To w jego sprawie się spotkałyśmy, ale tamto nie wyszło i potem Olga przyjechała do LA kolejny raz. Zaczęłyśmy rozmawiać, o czym można by tu zrobić film. Wyobraź sobie: siedzą dwie dziewczyny i gadają, nagle pada pytanie: „A co cię gryzie najbardziej?” i każda odpowiada dokładnie tak samo, czyli „Moja relacja z matką”. „No to powiedz mi o swojej”. „A ty o swojej”.
Czytaj także: Agnieszka Holland i Kasia Adamik – blisko, ale oddzielnie
Nie wiedziałam wtedy, że podążając tropem Eli, otwieram puszkę Pandory czy raczej kosmos Eli. Zresztą wiele razy słyszałam to określenie w stosunku do niej – że była z kosmosu, ludzie mówili, że zdawało się, jakby miała nadświadomość, dodatkowy zmysł. Nie miałam pojęcia, jak ważną postacią była w latach 80. i 90. na trójmiejskiej scenie niezależnej, wszystkiego dowiedziałam się potem, w czasie researchu. Były komiczne sytuacje, bo kiedy usłyszałam o karierze Eli, myślałam, że moi rozmówcy, jeden po drugim, zwariowali, że mówią tak tylko dlatego, że się w Eli kiedyś kochali i najwyraźniej mają na jej punkcie nadal obsesję [śmiech]. Bo oczywiście, jak pytałyśmy o cokolwiek samą Elę, to odpowiadała, że przecież wtedy wszyscy byli w jakichś zespołach, uprawiali jakąś twórczość, więc ona też coś tam sobie wymyślała. Odwiedziłyśmy ją u niej w lesie na Kaszubach i Ela dała nam, mnie i Oldze, błogosławieństwo na kręcenie filmu, ale dowiedzieć się od niej czegokolwiek się nie dało, żadnych szans. My o coś dopytywałyśmy: „To prawda, że wtedy wyszłaś, ot tak, z tłumu na scenę, zrzuciłaś kurtkę, poprosiłaś o szota i zaczęłaś improwizować?”, a Ela: „Patrzcie, jak mi tu ładnie kwiaty rosną”.
Lena Góra (Fot. Jacek Domański)
A wracając jeszcze do tamtego spotkania i rozmowy z Olgą o naszych matkach, zabawne jest to, że ja w tamtym czasie zupełnie nie skupiałam się na Polsce. W Warszawie nie byłam nigdy, no może raz w dzieciństwie z wycieczką. Polskiej branży filmowej nie znałam, filmów polskich przez długi czas nie oglądałam, nie miałam znajomych z Polski. W ogóle życiowo byłam na rozstaju dróg. Byłam zła na Los Angeles, ale nie miałam alternatywy.
Na co konkretnie byłaś zła?
Wściekało mnie, jak bardzo komercyjny jest tam rynek. W Nowym Jorku robiłam świetny teatr. W LA właściwie nie ma teatru, a branża filmowa jest bardzo elitarna, mało tam alternatywy. Wyjechałam z Nowego Jorku, bo się zakochałam, kupiliśmy cabrio z 1969 roku, którym jeździliśmy po Ameryce, i wylądowaliśmy w LA. Kalifornia jest wspaniała, jeśli chodzi o naturę, nigdzie indziej nie ma takiego światła jak tam, ale jeśli chodzi o kwestie zawodowe, to mnie wtedy rozczarowała. Cały ten system, w którym aktorzy płacą składki i grają w teatrach głównie po to, żeby zobaczył ich jakiś agent i zaproponował rolę w filmie – dodajmy, że w znakomitej większości przypadków są to kiepsko napisane role w kiepskich filmach – był dla mnie kompletnie bez sensu.
Zastanawiałam się, co będę robiła dalej. Zaczęłam zaglądać w głąb siebie, pracować nad świadomością i właśnie wtedy coś się uruchomiło, rozpoczęła się seria zdarzeń. Niedługo później pojawiła się propozycja zagrania w serialu „Król”, a przy okazji pobytu w Polsce poznałam Michała Chmielewskiego i zaczęliśmy rozkminiać „Roving Woman” – film, jeśli spojrzeć na ekipę, polski, ale jeśli chodzi o aktorów, lokacje i styl, totalnie amerykański. Czyli w sumie ani stąd, ani stamtąd, jak ja.
Mówiłaś o wolności, jaką można odnaleźć, jeśli nauczymy się być same czy sami. Jednocześnie muszę przyznać, że nie wyglądasz mi na samotniczą duszę. Z tego, co zdążyłam się zorientować, potrafisz być niesamowicie otwarta, jesteś też dobra w łączeniu ze sobą ludzi. Zastanawiałam się, czy to nie wpływ Stanów właśnie…
Może tak jest, to super czerpać z różnych kultur, uczyć się ich, świadomie wybierać sobie zachowania, przyjmować i porzucać różne cechy. Strasznie nie lubię określać się jedną tożsamością, zwłaszcza wynikającą z przynależności geograficznej. Uważam, że niezależnie od miejsca pochodzenia, na świecie można znaleźć swój tribe. Specjalnie nie mówię „grupa”, bo to jest takie zamykające. Nie chodzi o nic elitarnego. Przekonałam się dobitnie, że świat składa się z takich plemion, ludzi o podobnych myślach, snach, inspiracjach, kiedy odezwałam się do Wima Wendersa. Ot tak, napisałam maila, dostałam adres od Barbary, która ścięła mi włosy do roli przed moim wejściem na plan „Roving Woman” i która pracowała z Wendersem wcześniej. Odezwałam się do niego, chciał zobaczyć surowy, wstępny materiał do naszego filmu, po czym odpowiedział: „Co robimy dalej?”, i został naszym producentem. Po prostu, nie stoi za tym nic więcej. Spotkałam w życiu dużo więcej takich ludzi, z którymi połączyły mnie podobna wrażliwość, zajawki, cele, świadomość. Mam nadzieję, że teraz będę ułatwiać takie połączenia także innym. To może ci się wydawać amerykańskie, ale przyjeżdżając tutaj po latach nieobecności, odkryłam, że w Polsce tylko pozornie jesteśmy nieufni, a w gruncie rzeczy, jeśli już się otworzymy, to często nasze relacje mają dużo głębszy poziom. Polacy może się tak łatwo kimś nie zachwycają, nie obsypują cię na pierwszym spotkaniu komplementami, ale za to szczerość, mam tu na myśli konstruktywną szczerość, a nie obrzucanie wyzwiskami, jest tu w cenie.
Lena Góra (Fot. Jacek Domański)
Jakie masz teraz plany?
Jest tego trochę, między innymi projekt, o którym nie chciałabym jeszcze opowiadać, poza tym, że zawiera się w nim właściwie wszystko to, o czym przed chwilą mówiłam. Skrzyknęliśmy się w kilka osób, chcemy tworzyć mosty, łączyć ludzi z tego samego plemienia, wspierać talenty i dobre pomysły i walczyć o prawdę czy autentyczność w kinie, bo to ona jest dla nas najważniejsza.
Czego ci można życzyć?
Tego, żebym dalej słuchała intuicji. Niedawno złożyłam sobie obietnicę, że będę to robić, więc słucham, rozglądam się, czytam znaki, które pojawiają się na mojej drodze. Jestem nastawiona na odbiór i mam z tego niezłą radochę. Pęka matrix.
Lena Góra rocznik 1990. Urodziła się w Gdańsku, mieszkała i pracowała w Londynie, Los Angeles, Nowym Jorku. Film „Roving Woman” (2022), gdzie wystąpiła, współtworzyła też do niego scenariusz, zadebiutował na festiwalu Tribeca. „Imago” wkrótce trafi do kin. Za główną rolę w tym drugim Lena zdobyła nominację do filmowych Orłów.