1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Zdrowie
  4. >
  5. Niepłodność nie jest winą. Jest chorobą

Niepłodność nie jest winą. Jest chorobą

Ilustracja Getty Images
Ilustracja Getty Images
I tę chorobę można leczyć. Czasem okazuje się, że szanse na dziecko daje tylko procedura in vitro. Mamy, jako społeczeństwo, coraz wyższą akceptację tej metody. To dobra wiadomość. Jednak ciągle nie mamy wystarczającej wiedzy ani o in vitro, ani o własnej płodności.

Marta Górna i jej mąż wcześnie dowiedzieli się, że starania o dziecko nie zaprowadzą ich do wymarzonego punktu pod tytułem rodzicielstwo. Problem w ich wypadku był łatwy do zdiagnozowania. – Już podstawowe badanie pokazało, że jeśli chcemy być rodzicami biologicznymi, to jedyną dla nas szansą jest in vitro – mówi Marta. – I choć wtedy wywróciło to nasz świat do góry nogami, z perspektywy czasu wiem, że mieliśmy szczęście. Nasza droga była krótka.

Na ogół wygląda to inaczej. Czasem upływają miesiące, nawet lata trudnego oczekiwania, niepewności, comiesięcznej nadziei, rozczarowań, bólu.

Nasze wybory

Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) uznała niepłodność za chorobę cywilizacyjną. Dotkniętych nią może być 60–80 milionów par na świecie. W Polsce to około trzech milionów osób. Dzietność jest u nas dziś niska, jedna z najniższych w Europie. Z czego to wynika? Co robimy nie tak? – Niepłodność wiąże się między innymi ze stylem życia i wyborami, których dokonujemy, czasem nie zdając sobie sprawy z ich konsekwencji – uważa profesor Rafał Kurzawa, Prezes Polskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu i Embriologii.
– Najważniejszy z tych wyborów to przesunięcie decyzji o posiadaniu dziecka na późniejszy wiek. Dane mówią, że jeśli kobieta rodzi pierwsze dziecko po 30. roku życia, to szansa, że to dziecko nie będzie jedynakiem, jest mniejsza niż 50 procent.
Profesor podkreśla też, że wiedza na temat seksualności i płodności człowieka jest u nas niska. Zresztą nie tylko u nas. Ludzie generalnie przeszacowują swoją płodność. Nie wiedzą, że ta u zdrowej pary już na wstępie jest niska – prawdopodobieństwo zajścia w ciążę podczas regularnego życia seksualnego to jedynie 12–15 procent. I to dotyczy ludzi młodych i zdrowych. A każdy dodatkowy czynnik zabiera kolejne procenty z tej niewielkiej już puli.
W dużej części przypadków niepłodność można leczyć zachowawczo. Czyli przede wszystkim zwrócić uwagę na styl życia. Na przykład na dietę. Na używki. Prof. Kurzawa: – Na ogół nie wiemy, że palenie papierosów w bardzo silnym stopniu wpływa na płodność – zabiera praktycznie połowę szansy na posiadanie dziecka. Z istotnym spadkiem płodności mamy do czynienia w przypadku otyłości u kobiety. Oba te czynniki to nie tylko ograniczenie szansy na zajście w ciążę, ale i wyższe ryzyko poronienia czy urodzenia dziecka z wadami rozwojowymi. Coraz częściej ludzie stosują też – u nas nielegalną – marihuanę. Są dane, które mówią, jak to wpływa na płodność: efekt jest jeszcze gorszy od dymu tytoniowego. Sytuację pogarsza także praca w systemie zmianowym. I permanentny stres.
Prof. Rafał Kurzawa Prezes Polskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu i Embriologii (Fot. archiwum prywatne) Prof. Rafał Kurzawa Prezes Polskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu i Embriologii (Fot. archiwum prywatne)

Oszukać czas

Jakie są wskazania do natychmiastowego skierowania do procedury in vitro? Mówi prof. Kurzawa: – Ciężkie zaburzenia płodności męskiej, a od strony kobiety zaburzenia związane z niedrożnością jajowodów, wtedy nie ma możliwości, żeby doszło do zapłodnienia komórki jajowej w organizmie kobiety.
Po jakim czasie para, która bezowocnie stara się o dziecko, powinna się zaniepokoić i zwrócić po pomoc? – Jeśli nie podejrzewają, że mogą wystąpić u nich dysfunkcje, które ograniczają płodność i kiedy kobieta ma mniej niż 35 lat, to po roku – wyjaśnia prof. Kurzawa. – Jeśli ma więcej niż 35, a mniej niż 38 lat, to po pół roku. Ale jeżeli młoda kobieta ma wrażenie, że coś może być nie tak, bo na przykład cykle są nieregularne, to oczywiście powinna od razu zgłosić się do lekarza. Do ginekologa, a najlepiej do specjalisty z endokrynologii ginekologicznej i rozrodczości. Jednym z problemów polskiego systemu leczenia niepłodności jest to, że wielu ginekologów – mówię to z pełną świadomością – przetrzymuje pacjentki z zaburzeniami płodności. Czasami wynika to z niewiedzy, ale jest i bardziej okrutna przyczyna – z punktu widzenia ginekologa leczenie niepłodności jest bardzo wdzięczne. Pacjentki są sumienne, regularnie chodzą do lekarza i… płacą.
Czas jest więc kluczowy. Im jesteśmy starsi, tym o ciążę trudniej. Tymczasem medialne doniesienia o kobietach, które w późnym wieku zostają dzięki in vitro matkami, mogą osłabić naszą czujność. Dać fałszywe poczucie bezpieczeństwa – nie uda się naturalnie, to in vitro załatwi sprawę. Jednak także przy in vitro szanse spadają wraz z wiekiem. Dzięki medycynie możemy trochę czas oszukać, ale nie zawsze się to udaje. Prof. Kurzawa uważa, że daje tu znać brak wiedzy o specyfice procedury in vitro. – Kobiety, które późno zachodzą w ciążę dzięki in vitro, mają dzieci z komórki jajowej dawczyni. Nie własnej. A klasyczne in vitro, które służy leczeniu niepłodności u konkretnej pary, powinno powodować, że ta para ma swoje genetyczne biologiczne dziecko. Ta metoda ma jednak ograniczenia, takie jak naturalna płodność. Im starsza kobieta, tym mniejsze prawdopodobieństwo urodzenia dziecka.
Pacjenci muszą być przygotowani na to, że procedura się nie uda. Spójrzmy na statystykę. Z danych Europejskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu wynika, że szansa na ciążę w wyniku procedury to mniej więcej 30 procent. Skoro tak, to znaczy, że więcej niż połowa kobiet w ciąży nie będzie. I musi się pogodzić z niepowodzeniem. A to gigantyczny stres i ból. Ból w każdym wymiarze. Poczucie winy. I oczywiście obciążenie finansowe.
Są pary mające świadomość, że z większym prawdopodobieństwem się nie uda, niż uda – i ta świadomość jest trudna. Ale trudna jest też sytuacja odwrotna – niektórzy podchodzą do in vitro z absolutnym przekonaniem, że ta metoda da im dziecko. A potem przychodzi rozczarowanie. Zawsze bolesne.

Koszty in vitro. Nie tylko finansowe

– Moja pierwsza procedura nie kosztowała mnie tyle stresu, co kolejne, bo nie zdawałam sobie sprawy, ile rzeczy po drodze może pójść nie tak – mówi Marta Górna. – Warto mieć tę świadomość, ale to też jest obciążające. Druga rzecz to wyzwanie finansowe. Są pary, które latami odkładają na to, żeby rozpocząć leczenie. Na start trzeba mieć kilkanaście, nawet 20 tysięcy złotych. Sama procedura kosztuje 12 tysięcy, do tego dochodzą leki, wizyty lekarskie, badania kobiety, partnera, wiele par musi w to wkalkulować również koszty dojazdów, bo kliniki są głównie w dużych miastach, a nie tylko ich mieszkańców dotyka przecież niepłodność. Do tego koszty urlopów. Czasem ludzi stać tylko na jedną procedurę. A co, jeśli się nie uda? Trudno sobie wyobrazić te emocje. Stres, paraliżujący lęk. Kolejna rzecz: kobiety różnie przechodzą samą procedurę. Niektóre odczuwają nieprzyjemne doznania związane z ogromną ilością hormonów, które się aplikuje podczas stymulacji, mogą pojawić się dyskomfort czy bóle. Jest i presja związana z otoczeniem. Ciągle są osoby, które ukrywają, że leczą się z powodu niepłodności, bo żyjemy w takim, a nie innym kraju, mamy taki, a nie inny poziom debaty na temat niepłodności i in vitro. Do tych wszystkich trudów leczenia, huśtawki wiary, nadziei i załamań dokłada się konieczność zachowania tego w tajemnicy. Nie chcą powiedzieć w pracy, że muszą po raz kolejny wziąć wolny dzień, bo mają badania, nie mówią rodzicom, że nie pojadą na wakacje, bo oszczędności idą na leczenie.
Sama niepłodność jest w Polsce stygmatyzowana. Ciągle doszukujemy się „winy” w osobach, które na nią chorują. Wielokrotnie słyszą one: „Tyle lat stosowała antykoncepcję, a potem się dziwi, że ma problemy z ciążą!”. Albo: „Jak tak późno zaczęliście się starać, to wiadomo”. Tymczasem powodów, że „tak późno”, może być wiele. Marta Górna uważa, że wciąż duży jest problem utożsamiania płodności z kobiecością i męskością. Niepłodność kobieca odejmuje kobiecości, męska – męskości. To mit. – A jak do tego słyszymy, że jesteśmy same sobie winne, bo dajemy sobie w szyję, to nie wiadomo, czy płakać, czy krzyczeć.
Kontrowersje związane z in vitro to jednak nasza polska specyfika, na zachodzie Europy wygląda to inaczej. Niepłodność traktowana jest jak każda inna choroba, leczenie metodą in vitro to rzecz normalna. Marta: – Wiele razy spotykam się z zarzutem, że in vitro nie leczy niepłodności, bo człowiek dalej jest niepłodny. Zawsze jestem takim stawianiem sprawy zdumiona. Przecież jak cukrzyk odstawi insulinę, to dalej będzie cukrzykiem, nikt się nie zastanawia, czy insulina cukrzycę leczy. In vitro nie leczy przyczyny niepłodności, to prawda, ale pozwala ją obejść i doprowadzić do urodzenia zdrowego dziecka. A dzięki in vitro rodzą się dzieci. Według szacunków 12 milionów!
Choć profesor Rafał Kurzawa uważa, że nastawienie do in vitro jest w naszym społeczeństwie generalnie dobre. Stopień akceptacji tej metody sięga 70–80 procent. I nie maleje, raczej ewoluuje w kierunku podejścia jeszcze bardziej liberalnego. O ile wcześniej ludzie mieli pewne zastrzeżenia do mrożenia zarodków, to teraz te kwestie przestają być istotne. – Wiemy już, że mrożenie to metoda ochrony zarodka – mówi profesor. – To bezpieczny port, do którego może wpłynąć statek, jak jest sztorm. Bez mrożenia musielibyśmy przenosić zarodki do jamy macicy, niezależnie od tego, czy w tym momencie miałyby szanse, żeby się tam zagnieździć, czy nie. Skuteczność cykli leczenia, kiedy przenoszone są do jamy macicy zarodki rozmrożone, jest wyższa niż tych, kiedy się przenosi zarodki wcześniej niemrożone. Metoda z mrożeniem zarodków i osobnym przygotowaniem pacjentki do ich przyjęcia to trochę tak jak wciśnięcie pauzy w czasie oglądania filmu na Netfliksie, zrobienie herbaty i powrócenie do filmu. Zarodki podróżują w czasie. Rządowy program funkcjonował do 2016 roku, przyszły dzięki niemu na świat ponad 22 tysiące dzieci, a kobiety ciągle wracają po zarodki, które wtedy były zamrożone.
Marta Górna szefowa Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian” (Fot. archiwum prywatne) Marta Górna szefowa Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian” (Fot. archiwum prywatne)

Wsparcie na trudnej ścieżce do in vitro

Marta Górna ma dzięki in vitro dwie córki: 14- i 9-latkę. – Przeszliśmy przez trzy procedury, ale w międzyczasie straciliśmy dwie ciąże z in vitro. To nie była droga usłana różami, ale chyba nigdy nie jest. Nawet jeśli znajdziemy się w gronie szczęściarzy, uda się zajść w ciążę przy pierwszym transferze i urodzić zdrowe dziecko, to jest to wymagająca, stresująca, obciążająca finansowo ścieżka.
Przejście jej w samotności to dodatkowe wyzwanie. Czasem parę wspierają rodzina i przyjaciele – a czasem nie wspiera nikt. No i prawdziwe jest przekonanie, że nikt nie zrozumie chorego tak jak drugi chory. Marta Górna znalazła wspierającą społeczność w Stowarzyszeniu „Nasz Bocian”, któremu dziś szefuje. – Pierwszy raz weszłam na forum Bociana w dniu, kiedy miałam transfer zarodka.
Wróciłam do domu i pomyślałam, że gdzieś muszą być ludzie, którzy są w tym samym momencie. Kiedy ich znalazłam, nie mogłam uwierzyć, że jest ich aż tak wielu. Dużo od Bociana dostałam, potem zaczęłam to oddawać. Byłam moderatorką linii pomocy dla pacjenta, potem koordynatorką, weszłam do zarządu i zaczęłam przygodę zarządzania stowarzyszeniem. Jesteśmy organizacją, która pełni przede wszystkim funkcje rzecznicze i edukacyjne. Edukujemy na temat płodności, niepłodności, leczenia, diagnostyki. I zabiegamy o zmiany na lepsze. By dostęp do leczenia był równy dla wszystkich, żeby normalizować debatę na temat niepłodności, sprzeciwiać się temu, w jaki sposób Kościół albo skrajnie prawicowi politycy wypowiadają się na temat dzieci urodzonych z in vitro.
Ale coraz więcej jest opinii, że te procedury powinny być finansowane ze środków publicznych. – Jestem gorącym zwolennikiem powrotu rządowego programu, jednak z pewnymi zastrzeżeniami – mówi prof. Kurzawa. – Uważam, że nie należy wrzucać go do NFZ, bo to rodzaj procedury, który musi być lepiej kontrolowany w zakresie jakości wykonania, niż to może gwarantować NFZ. Muszą być też gwarancje dobrej wyceny. Nie da się zrobić procedury in vitro za nieadekwatne pieniądze, tu nie ma kompromisów finansowych. I musi być staranny nadzór nad jakością. Obawiam się, że jeśli pojawią się pieniądze w systemie NFZ, to nagle znajdzie się 50 albo 100 chętnych klinik, które nie będą przygotowane – bo nie mogą być, choćby ze względu na brak wykwalifikowanej kadry – do tego, żeby je wykonywać. Skuteczność leczenia byłaby dramatycznie niska.
O powodzeniu procedury in votro decyduje kilka czynników. Przede wszystkim laboratorium in vitro. – Często powtarzam, że najbardziej niedocenianą grupą zawodową, która współtworzy in vitro, są embriolodzy kliniczni – mówi profesor Rafał Kurzawa. – To cisi bohaterowie, tylko dzięki nim ludzie z niepłodnością mogą uzyskać ciążę, cała tajemnica ma miejsce w laboratoriach rozrodu wspomaganego medycznie. Oczywiście nie byłoby dziecka bez lekarza, który potrafi pacjentkę odpowiednio do procedury in vitro przygotować, ale stawiałbym absolutnie znak równości między wysiłkami lekarzy klinicystów a embriologów.
Marta trzecią procedurę in vitro zrobiła w ramach rządowego programu, który funkcjonował przez trzy lata, od 2013 do 2016 roku. Choć decyzja o podjęciu kolejnej próby in vitro nie była wcale oczywista. – Mieliśmy ogromną potrzebę zostania rodzicami drugiego dziecka, tego, żeby córeczka miała rodzeństwo, ale był też strach przed cierpieniem, przed bólem związanym ze stratą, która po raz kolejny może nas dotknąć – mówi. – To paraliżujące. Człowiek się zastanawia, czy ma siłę, czy podoła, czy nie powinien raczej się skupić na tym szczęściu, które już ma? Ale refundacja nas zmobilizowała. Powiedziałam mężowi, proroczo, niestety: „Skorzystajmy, bo nie wiadomo, jak długo ten program będzie działać”. Udało się. Mamy dzięki niemu Zosię, naszą drugą wspaniałą córkę. 
Prof. Rafał Kurzawa Prezes Polskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu i Embriologii, ginekolog-położnik, specjalista endokrynologii ginekologicznej i rozrodczości, a także embriologii klinicznej.
Marta Górna szefowa Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”, społeczniczka i działaczka samorządowa. Prywatnie żona i mama trójki dzieci, z których dwoje urodziło się dzięki in vitro.
Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze