Nie daje o sobie zapomnieć, gdy choć raz zobaczy się ją w teatrze czy filmie. Jest bardzo młoda, a przy tym zadziwiająco odporna na pokusy komercji. Jaką cenę płaci za niezależność Magdalena Popławska?
– W ciągu ostatniego roku w Warszawie powstał swoisty off‑Broadway – wiele nowych teatrów, spektakle. Tym samym pojawił się nowy typ artystów. Należysz do pierwszego po wojnie pokolenia aktorów mających tak szeroki wybór miejsca i ludzi, z którymi chcą pracować.
– Na szczęście jest coraz więcej alternatyw dla teatru instytucjonalnego, który w wielu wypadkach po prostu wymaga reformy. Współpracuję z różnymi środowiskami teatralnymi, w tym z offowymi. Niezależne grupy teatralne na Zachodzie są normalnością, u nas powoli też znajdują swoją przestrzeń na rynku teatralnym, swoją publiczność.
– Jak wygląda codzienność aktora offowego?
–Wolę określenie „aktor niezależny”, bo jestem pozbawiona wielu przywilejów, od których mogłabym się uzależnić (śmiech). Współpraca z teatrami Prochoffnia, Atelier czy 2xU na pewno wymaga większego wysiłku niż praca w typowym teatrze instytucjonalnym – zaczynając od takich prostych rzeczy, jak pranie kostiumów, mycie podłóg w salach prób i na scenie. Bywało i tak, że sama rozlepiałam plakaty reklamujące spektakle... Za to trudniej popaść w lenistwo. Brak etatu to brak wielu wygód, brak zabezpieczenia socjalnego, o czym przypomniałam sobie ostatnio, jak miałam wypadek...
– To nie jest bezpieczne życie.
– Nie jest. Ale na razie jest mi dobrze. Zresztą wydaje mi się, że bezpieczeństwo, czy stabilizacja, działa wbrew temu zawodowi. Każdy projekt robię gdzie indziej. Mogę pracować, z kim chcę, z ludźmi, którzy też chcą ze mną pracować. A właśnie to jest bardzo ważne – ja nic nie muszę i ten ktoś nie musi. W teatrze tradycyjnym jesteś oddelegowana do pracy z wybranym przez dyrektora reżyserem, do narzuconej sztuki i roli. Wiem, że każdego dnia rano budziłby mnie ból brzucha i zastanawiałabym się, czemu się tak koszmarnie czuję. Zresztą nie potrafię wchodzić w relacje z ludźmi tylko dlatego, że warto i wypada. A kiedy słyszę, że coś „muszę”, wszystko się we mnie buntuje. Czasem oczywiście – kiedy dopadają mnie lęki, że nie mam nic, czego można by się złapać – marzę o etacie. Ale ostatecznie… bardziej się go boję (śmiech).
– Poczucie bezpieczeństwa jest równie ważne jak walka o niezależność. Ludzie odchodzą nawet z tradycyjnego teatru, bo zarabiają miesięcznie 1500–1700 zł.
– Nie wiem, jak jest na etacie; mnie zdarzyło się, że miesięcznie zarobiłam tylko 400 zł. Innym razem trzy tysiące. Ale gdybym chciała się dorobić majątku, wybrałabym inny zawód.
– Chyba trzeba w coś głęboko wierzyć, żeby chcieć tak żyć?
– Trzeba.
– W co ty wierzysz?
– Wierzę na pewno w to, że aktorstwo nie polega tylko na graniu. Czuję, że w tym zawodzie trzeba szukać czegoś więcej. Szukać... choćby odpowiedzi na podstawowe pytania, jakie człowiek sobie zadaje, od kiedy jest na świecie.
– Aktorstwo jako sposób na życie?
– To nie jest zawód, w którym pracę kończy się o jakiejś godzinie i wraca do swoich spraw. Aktorstwo determinuje całe twoje życie, w pracy zajmujesz się sobą: pracujesz ze swoją wyobraźnią, ciałem.
– A po co wychodzisz na scenę?
– Po to, żeby się spotykać, rozmawiać z publicznością, którą traktuję w tych poszukiwaniach jako partnera. Wierzę, że wszyscy zadajemy sobie te same pytania, to samo nas boli. Trzeba rozmawiać – dlaczego, mimo że wszyscy jesteśmy właściwie tacy sami, tak trudno nam siebie wzajemnie zrozumieć.
– Masz własne mieszkanie?
– Nie.
– To gdzie masz tę własną, intymną przestrzeń tylko dla siebie?
– Wynajmuję małą kawalerkę – 20 mkw. I to jest przestrzeń tylko dla mnie. Rok temu wyrzuciłam telewizor. Wedle popularnych dziś standardów nie mam wiele.
– 60 proc. młodych aktorów właśnie z tych powodów rezygnuje z zawodu. A ty?
– Tysiąc razy o tym myślałam.
– I?
– Nie potrzebuję wiele. Poza tym chyba nic innego nie potrafię... (śmiech).
– Nie wierzę, że chodzi o to, że niczego innego nie potrafisz i nie mogłabyś mieć etatu czy dużych pieniędzy.
– Dopiero od niedawna zaczęłam sobie uświadamiać, jak bardzo muszę o siebie walczyć. Dla kogoś wychowanego jak ja w bezpiecznej szkole teatralnej – kiedy przez 24 godziny na dobę żyje się teatrem, razem się pracuje, a w nocy chodzi do knajp – takie doświadczenie życia z rachunkami, castingami i niepewną przyszłością nie jest łatwe.
– I dlatego to, co mówisz, wydaje się wyborem stylu życia. A ryzyko jest w ten wybór wpisane. Jako pierwsza trafiłaś na stypendium Instituto del Teatre w Barcelonie. A w Polsce zaczynałaś w najciekawszym teatrze – TR Warszawa. Byłaś w grupie 11 wybranych osób, studentów szkół teatralnych, i przez rok uczestniczyłaś w jednym z najgłośniejszych projektów ostatnich lat – Terenie Warszawa. Mogłaś znaleźć etat.
– No tak… Może tak.
– Może lubisz ryzyko?
– Jeśli ryzykiem jest robienie tego, co się chce, to tak, lubię ryzyko. Na przykład bardzo lubię spędzać wakacje, jeżdżąc stopem po Europie. A dla niektórych to ryzykowne. Podróż stopem to niezwykła przygoda. Nigdy nie masz pewności, czy dotrzesz do celu. Po prostu lubię być w drodze.
–
Jakim przystankiem był Teren Warszawa?
– W TR zrobiłam cztery projekty. To było coś... Raz, że wyjazd z Krakowa, który trzymał mnie pod kloszem, a dwa, że zupełnie inne doświadczenie teatralne. To wszystko zaczęło się nagle. Byłam zaskoczona, nic nie słyszałam o Terenie Warszawa. Słyszałam o tym, że Grzegorz Jarzyna wcześniej widział jakieś spektakle w szkole teatralnej, obserwował nas na korytarzach. Zrezygnowałam z czwartego roku studiów na rzecz pracy w prawdziwym teatrze.
– Tak łatwo ci to przyszło? Setki ludzi marzyło o tym, żeby dostać się do Terenu Warszawa…
– Po drodze były eliminacje. Na przykład test w metrze – każdy z nas musiał w zatłoczonym wagonie, wśród zwykłych podróżnych wracających z pracy w godzinach szczytu, wygłosić intymny monolog z tekstu Sarah Kane. Do tego każdy trzymał kubek w ręce, musieliśmy zbierać pieniądze... Rozumiem, że chodziło o sprawdzenie mojej odporności na stres, determinacji, przełamanie blokad, ale nie mam poczucia, żeby to było potrzebne. W porównaniu ze szkołą Teren Warszawa to była bardzo szybka, wyczerpująca praca.
– Co półtora miesiąca była kolejna premiera. Zazwyczaj w teatrze spektakl przygotowuje się w dwa razy dłuższym czasie.
– Właśnie. Po raz pierwszy mogłam grać z prawdziwą publicznością – to była największa szkoła. Praca z Redbadem Klynstrą, łukaszem Kosem, Aleksandrą Konieczną. Do tego w nietypowych miejscach, gdzie trzeba było budować inny kontakt z publicznością. Zresztą na tym polegał cały projekt, żeby wyprowadzić teatr z teatru, poszukać nowych przestrzeni. Dlatego dla „Electronic City” [Falka Richtera] czy „Zimy” Jona Fosse’a, które przedstawiają bezwzględny świat współczesnej cywilizacji, nowoczesne biurowce w centrum miasta były idealnymi miejscami. „Sny” Iwana Wyrypajewa graliśmy w darkroomie w klubie Le Madame. Osobnym doświadczeniem były zajęcia związane z energią. To było dla mnie odkrycie. Np. zasada, która obowiązuje w tai‑chi: 50 proc. koncentracji na 50 proc. relaksu. Zaczęłam się zastanawiać, jak to można wykorzystać na scenie, i okazało się, że to jest genialna sprawa. Połowę energii przeznaczasz na koncentrację, czyli skupienie na wykonaniu jakichś założeń, a połowę – na tym, co tu i teraz. W tai‑chi pracuje się nad energią, co jest podstawą mojego zawodu. W tym czasie zresztą zaczęłam czytać o Hellingerze. Ostatnio moim odkryciem jest Osho, który także mówi, że podstawą wszystkiego jest energia. Wierzę, że wszystko jest po coś.
– Może więc to, co mówiłaś na początku o braku etatu, to też nie jest przypadek.
– Przypadek? Nie przypadek? Ja bardziej wierzę w zdarzenia synchroniczne. Nie ma przypadku, mamy to, na co jesteśmy gotowi. Cywilizacja kompletnie zabija w nas instynkt, intuicję. Staram się ją ocalić, bardzo w nią wierzę. Nie zawsze od razu widzę, gdzie ona mnie prowadzi, ale wiem, że powinnam jej słuchać.
– Kto cię nauczył takiego myślenia o ludziach, o świecie? Bo tai‑chi czy teatr chyba tylko pomogły ci wyzwolić potencjał, jaki masz.
– Może rodzice... Mama sama chciała być aktorką, ale dla dziadka, który był górnikiem, to było nie do pomyślenia. W końcu została polonistką, ale zawsze blisko teatru. A teraz z własnej inicjatywy prowadzi w Zabrzu teatr integracyjny – Teatr Prawdziwny. Zrobiła kilka spektakli, w tym świetnego „Pinokia”, w którym dzieci w różnym stopniu niepełnosprawne śpiewają piosenkę o tym, że wszyscy myślą: „Jeśli jest się z drewna, to nie ma się serca”. Cóż więcej dodać? W pracy mojej mamy jest przekraczanie ograniczeń, walka ze stereotypem, wiara w człowieka.
– Gdy patrzę na twoją bohaterkę – policjantkę z serialu „Mrok” – wydaje mi się, że charakterologicznie jesteście podobne. Ona też wierzy w prawdę, dobro, drugiego człowieka i była gotowa zrobić dla tych wartości wszystko.
– Chyba nie ma w tym nic złego.
– Ale jak się to ma do ideałów, o których mówisz? Serial to zazwyczaj komercja...
– Faktycznie, granie w serialu może przekreślić wszystko, co tu mówię. Chodzi o to, żeby nie ograniczyć swoich ambicji tylko do serialu. Czasem warto spróbować, czym się to czy tamto je. Bardzo się bałam tej współpracy... Naturalnie nie oznacza to, że z tej „ciekawości” zagrałabym w każdym serialu czy reklamie, bo nie... Ale warto umieć wykorzystać każde zdarzenie, jakie przynosi życie.
– Każde? I nigdy niczego nie żałujesz?
– Żałuję nieraz, jestem tylko człowiekiem... Tak samo jak inni popełniam błędy, bywam wściekła, zazdrosna.
– A czego zazdrościsz?
– Kiedy skończył się Teren Warszawa, okazało się, że nie mam pracy. Niektórzy koledzy zostali przyjęci na etat do TR Warszawa, ale ja nie. Zostałam odrzucona jako ta gorsza – przynajmniej wtedy tak to odbierałam. Miesiąc leżałam w łóżku, zastanawiając się, czy nie zrezygnować z zawodu. W końcu jakoś wzięłam się w garść. Ale nie zapomnę tej wszechogarniającej zazdrości, jaka mnie wtedy dopadła...
– Wtedy zaczęło się dorosłe życie?
– Ono cały czas się zaczyna. Żeby żyć, tak jak się chce, trzeba się dobrze zorganizować, walczyć o siebie. Uczę się, jak dbać o własne interesy, bo nikt za mnie tego nie zrobi.
– A co zrobiłaś z tamtą zazdrością?
– Przeżyłam, przemyślałam, a potem wykorzystałam, bo okazała się bardzo twórcza. Być może bez niej nie byłabym w tym miejscu, gdzie jestem. Zazdrość nie musi być zła. Daje dużo energii do rozwoju, do uświadomienia sobie, czego się chce.
Magdalena Popławska ur. w 1980 r., aktorka niezależna. Stypendystka Instituto del Teatre w Barcelonie. Laureatka XXIV Przeglądu Piosenki Aktorskiej oraz Nagrody im. Agnieszki Osieckiej. Na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu była nagradzana dwukrotnie: w 2005 r. w kategorii młody aktor za rolę w przedstawieniu „Sny” Iwana Wyrypajewa (reż. Łukasz Kos), a w 2006 r. – razem z całym zespołem za przedstawienie „Taśma” Stephena Belbera (reż. Michał Siegoczy ski). Wystąpiła w serialu kryminalnym Jacka Borcucha „Mrok” (2006). Ostatnio zagrała w sztuce „Widzialna ciemność” Williama Goldinga w reż. Marka Kality w warszawskim Teatrze Dramatycznym oraz w filmie Przemysława Wojcieszka „Doskonałe popołudnie” (2007).