Zaczęło się od żonglerki. Marta Kuczyńska miała 19 lat, kiedy wyjechała z rodzinnego Krakowa na wakacje do Holandii. Została. Nauczyła się żonglować i wraz z grupą przyjaciół zarabiała, występując na ulicach Amsterdamu. Przez pięć lat szkolili się w klaunadzie, akrobatyce, akrobatyce powietrznej i żonglerce. – Uczono nas też, że ważne jest, by mieć pomysł na numer – wspomina Marta, którą od dzieciństwa fascynował również teatr.
Po dziesięciu latach w Holandii Marta usłyszała od znajomego z Wrocławia, że jest tam grupa ludzi pasjonujących się cyrkiem ulicznym. Wróciła do Polski i założyła wraz z nimi stowarzyszenie Kejos The-at-er.
– Stworzyliśmy pierwszy spektakl, który poprzez techniki cyrkowe opowiadał historię pracowników budujących MDM. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy wiele o zjawisku nowego cyrku, ale intuicyjnie, eksperymentując, zrobiliśmy taki spektakl – wspomina Marta. – Bo tradycyjny cyrk, stawiający na perfekcyjnie wykonywane numery w ładnych kostiumach, nas nie pociągał.
Nowy cyrk (nouveau cirque), który w latach 70. XX wieku narodził się we Francji, łączy cyrkowe numery z teatrem, tańcem, a nawet wideo po to, by coś powiedzieć, poruszyć widza.
Pierwsze przedstawienie Kejos The-at-er pokazał w 2003 r. na squacie we Wrocławiu. Zostało świetnie przyjęte. Zachęceni sukcesem artyści tworzyli kolejne spektakle, warsztaty dla dzieci, a potem cztery kolejne edycje cyrkowego festiwalu. W 2008 r. pojechali ze swoim spektaklem na pierwszy Festiwal Sztukmistrzów zorganizowany w Lublinie przez Rafała Sadownika.
Polaku, wrzuć na luz
Przez kilka dni w lipcu Lublin wariuje. Staje się wtedy widownią niezwykłego festiwalu pod nazwą Carnaval Sztukmistrzów. Miasto przejmują cyrkowcy i aktorzy uliczni. Mieszkańcy Lublina się przebierają, aktorzy wciągają przypadkowych przechodniów na scenę, publiczność się z nich śmieje. Ponad jej głowami spaceruje po taśmach rozpiętych w mieście blisko 300 highlinerów z całego świata. Są numery aktorów ulicznych, ambitne spektakle teatralno-cyrkowe, ale też lody i wata cukrowa. Warsztaty dla dzieci i dorosłych. To wydarzenie wymyślił Rafał Sadownik. Od zawsze fascynowały go ludyczność i sztuka ulicy, od dawna miał też poczucie braku tożsamości. Szukał jej, studiując europeistykę, historię, ostatecznie skończył kulturoznawstwo i filozofię. Podróżując po Europie, odkrył, że kultura ludyczna działa też bardzo wspólnototwórczo. Uważał, że w Lublinie brakuje wydarzenia, które byłoby dla wszystkich, nie wymagałoby od odbiorców specjalnego przygotowania. Wpadł na pomysł połączenia rozmaitych dyscyplin, które uprawiał, gdy prowadził Pracownię Sztuk Fizycznych, takich jak parkour, free run, kuglarstwo, i stworzenia festiwalu, który nawiązywałby do postaci Jaszy Mazura, bohatera powieści „Sztukmistrz z Lublina” Isaaca Bashevisa Singera.
– Zaczęliśmy w 2008 r. z niewielkim budżetem i jednym namiotem cyrkowym – wspomina Rafał Sadownik. – Festiwal zgromadził absolwentów Julinka, artystów ulicy, amatorów, pasjonujących się kuglarstwem. Przesympatyczne spotkanie ludzi ze środowiska, ale wtedy jeszcze mało profesjonalne – ocenia Marta Kuczyńska. A że spektakl Kejos The-at-er bardzo się spodobał, a Marta miała doświadczenie w organizacji festiwali cyrkowych, została kuratorką kolejnego lubelskiego festiwalu. Zanim do niego doszło, Lublin zrobił badania marketingowe, z których wynikało, że miasto z niczym się nie kojarzy. Władze Lublina postanowiły wykorzystać finansowanie europejskie i powołać do życia dużą imprezę, która odwoływałaby się do przeszłości, ale i na nowo kształtowała lubelską tożsamość. Rafał Sadownik został poproszony o przedstawienie koncepcji takiego festiwalu. I tak w 2009 r. pojawił się rozbudowany festiwal sztuki nowego cyrku z udziałem artystów zagranicznych i dużą liczbą przedstawień ulicznych. W tym samym roku Rafał zorganizował też Urban Highline Festival, pierwszy na świecie festiwal slackliningu, chodzenia i wykonywania trików na taśmie o szerokości 2,5–5 cm rozwieszonej między budynkami. Rok później Festiwal Sztukmistrzów połączył się z Urban Highline i od tej pory znany jest jako Carnaval Sztukmistrzów. – Karnawał pełnił dawniej bardzo ważną funkcję – wentylu bezpieczeństwa – wyjaśnia nazwę Rafał Sadownik. – W tym czasie burzone były hierarchie i role społeczne – mówi Rafał. Lubelski festiwal to też czas wyjątkowy, wyjęty poza normy.
Linoskoczkowie z Oleśnicy
Raz do roku wariuje też Oleśnica na Dolnym Śląsku. Tam od pięciu lat Tomasz Czyżewski organizuje Oleśnicki Festiwal Cyrkowo-Artystyczny (OFCA). – Jako 16-latek zacząłem żonglować piłeczkami – opowiada Tomasz. – Uczyłem się od kolegów, na warsztatach i konwentach żonglerskich, przez Internet.
Przez całe studia na socjologii żonglował. W wakacje jeździł po Europie, na ulicy zarabiając żonglerką na studia. W nowym cyrku zakochał się od pierwszego wejrzenia podczas Środkowo-europejskich Spotkań Teatralno-Cyrkowych, na których pracował jako wolontariusz. Został członkiem Kejos The-at-er. – A potem zobaczyłem pokaz Stefana Singa, który żonglerką, tańcem, grą świateł i muzyką opowiadał różne historie. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie – przyznaje Tomek, który na co dzień prowadzi w Oleśnicy klubokawiarnię Sputnik. Spotykali się w niej miłośnicy cyrku. Pięć lat temu postanowili zorganizować cyrkowy festiwal.
Na pierwszym występowali głównie artyści z Wrocławia, bez gaży, po przyjacielsku.
– Festiwal bardzo się spodobał, tym bardziej że w Oleśnicy trudno zachęcić ludzi do wyjścia z domu. A tu przyszły tłumy – mówi z dumą Tomasz. Kolejną edycję miasto wsparło więc finansowo. – Dzięki temu całe 37-tysięczne miasteczko na czas festiwalu zamienia się w cyrkową scenę. Nawa nieużywanego kościoła św. Jerzego jest tłem dla przedstawień, w przestrzeni miejskiej stawiane są namioty cyrkowe, między wieżami kościołów rozwieszone są taśmy slacklinerów. Wędrują w powietrzu nad Oleśnicą obwieszoną chorągiewkami i lampionami.
Cyrk na każdym rogu
OFCA zdobył renomę wartościowego spotkania środowiska cyrkowego. Lubelski Caranaval Sztukmistrzów jest rozpoznawalny na świecie. Ale festiwali cyrkowo-teatralnych odbywa się w Polsce dużo więcej: BuskerBus we Wrocławiu, Spoiwa Kultury w Szczecinie, Sztuka Ulicy w Warszawie, Festiwal Osobliwości w Szamotułach. Swoją imprezę mają Kraków, Gliwice, Jelenia Góra, Gdańsk, Puszcza Białowieska. Wszystkie z roku na rok się rozwijają.
Mimo to artyści nowego cyrku nie dają rady się utrzymać tylko z tej formy sztuki. Dlaczego? – Bo nowy cyrk w Polsce przez dziesięć lat w zasadzie nie istniał, więc nie było na niego popytu – tłumaczy Tomek Czyżewski. Poza tym brakuje przestrzeni do wystawiania spektakli wymagających górnych podwieszeń, mocnych stropów. A teatry cyrku do siebie nie wpuszczają. W średniowieczu przestrzenie teatralne i cyrkowe były wspólne. – Dobrze by było, żeby dziś teatr zrobił cyrkowi trochę miejsca – mówi Tomek. Artystom nowego cyrku brakuje też wsparcia instytucjonalnego. – Kiedy staramy się o granty, startujemy w kategoriach przeznaczonych dla teatru, bo konkursy nie przewidują osobnych zadań dla sztuki cyrkowej. Urzędnicy nie mają świadomości, że cyrk w Polsce istnieje, odradza się i rozwija. Na razie siłą zapaleńców – mówi Czyżewski.
Młodzież ucieka do cyrku
Przez całe lata, kiedy mówiono w Polsce o cyrku, pojawiało się magiczne słowo „Julinek”. Państwowa Szkoła Sztuki Cyrkowej w podwarszawskim Julinku została otwarta w 1967 r. i działała tam przez 32 lata. Była tam też baza cyrkowa składająca się z dwóch aren, budynków mieszkalnych, baraków dla stajennych, stajni, magazynu i obory. Było kilkadziesiąt koni i niedźwiedzi.
W szkole odbywały się zajęcia z pantomimy, elementów gry aktorskiej, rytmiki, baletu. Na maneżu ćwiczono woltyżerkę. Gdy nadchodziła zima, do bazy w Julinku zjeżdżały cyrki z całej Polski. Tak było do końca lat 90. XX wieku. Potem szkoła straciła swoją siedzibę i zaczęła tułaczkę po warszawskich salach gimnastycznych. W 2014 r. wróciła do Julinka. A wraz z nią uczniowie.
Jednym z nich był Krzysztof Kostera. Przyjechał do Julinka cztery lata temu z wielkopolskiej wsi. Rodzice chcieli, by został na gospodarce. Jemu się nie uśmiechało. Od gimnazjum żonglował, sam nauczył się żonglerki pięcioma piłeczkami. – Gdy usłyszałem o szkole cyrkowej w Julinku, z miejsca uznałem, że to jest to, i złożyłem papiery. To była najlepsza decyzja w moim życiu – mówi Krzysiek.
Jagoda Stanasiuk codziennie po porannych zajęciach w Akademii Pedagogiki Specjalnej jedzie do Julinka. Poszła do szkoły cyrkowej w wieku 20 lat, choć marzyła o tym od dawna. – Jako dziecko godzinami oglądałam w telewizji festiwal cyrkowy w Monte Carlo. Najbardziej podobało mi się latanie na trapezie – wspomina Jagoda.
Gdy przyszła na świat, jej mama przeczytała w horoskopie, że dziecko urodzone pod tym układem gwiazd ucieknie do cyrku. Jagoda jeździła na rowerze, chodziła po drzewach, szalała na trzepaku. I marzyła o zajęciach z akrobatyki, ale rodzice jej odradzali. Przez dwa lata ćwiczyła za to kung-fu. W liceum zaczęła przygodę z pole dance– tańcem na rurze. I dopiero podczas studiów na kulturoznawstwie i polonistyce odkryła istnienie szkoły w Julinku, do której przyjmowane są osoby między 14. a 24. rokiem życia. – Okazało się, że nie jest za późno na realizację marzenia – wspomina Jagoda. Zdała egzaminy. Polonistykę rzuciła.
Żeby dostać się do szkoły w Julinku, trzeba być ogólnie sprawnym. Przez pierwszy rok uczniowie uczą się żonglerki, ekwilibrystyki, gimnastyki na trapezie, akrobatyki solo i w parach, tańca, elementów gry aktorskiej oraz pantomimy. Potem wybierają specjalizację (mogą nawet sami wymyślić sobie rekwizyt) i przez kolejne dwa lata ją szlifują. Wtedy też mają trochę zajęć z charakteryzacji, historii cyrku i choreografii.
Krzysiek wybrał drabinę ekwilibrystyczną. Dodatkowo ćwiczył trapez i żonglerkę, dzięki czemu został cyrkowym multi-instrumentalistą. Jagoda wyspecjalizowała się w akrobatyce powietrznej. Jej rekwizyt to sztrabaty, dwie bawełniane taśmy. Niedawno pojawiła się w Julinku możliwość nauki trapezu. Jagoda wróciła więc do szkoły zrobić drugą specjalizację i spełnić swoje największe marzenie.
Pitagoras i kryzys
Już na drugim roku Krzysiek zaczął łapać cyrkowe zlecenia. Dziś jest znany jako „drabiniarz”. Występuje też na scenie burleskowej, gra w teatrze. Najczęściej jednak zarabia podczas firmowych eventów, wydarzeń organizowanych przez muzea, urzędy miast. Zabawia gości na wieczorach panieńskich, urodzinach, imprezach sylwestrowych. – Czasami nie jest to sztuka wysokich lotów – przyznaje Krzysiek. Ale taki jest rynek.
Jagoda na razie nie stara się zarabiać na cyrku, ale nie odmawia, gdy dostaje zaproszenie na występy w cyrkowych produkcjach. – W nowym cyrku podoba mi się połączenie z teatrem, aktorstwem, tańcem, co daje dużo więcej wolności i możliwości wypowiedzi – mówi Jagoda. W tradycyjnym cyrku przekazu nie ma, jest tylko efektowny obrazek. Ale mnie pociąga sama jego aura. A także podróżowanie, mieszkanie w przyczepie, życie w nieco alternatywnej rzeczywistości cyrkowej komuny – mówi młoda artystka. Jagoda chciałaby tego spróbować. – Ale gdyby udało się zebrać ekipę artystów nowego cyrku, kupić namiot i podróżować z własnymi spektaklami, byłoby to spełnieniem marzeń – przyznaje akrobatka.
Z tym jednak jest trudno. Spektakle nowego cyrku wciąż nie są w Polsce dochodowe. – Zarabiam jako organizatorka wydarzeń, reżyserka i kuratorka, dzięki czemu nie muszę się tym za bardzo martwić – przyznaje Marta Kuczyńska, która ukończyła aktorstwo komediowe na brneńskiej Akademii Janáčka oraz Akademię Praktyk Teatralnych „Gardzienice” i Krakowską Szkołę Scenariuszową. Pozostali artyści zgromadzeni w Kolektywie Kejos utrzymują się z rozmaitej działalności, a na spektaklach nowego cyrku zarabiają pieniądze nieadekwatne do ilości włożonej w nie pracy. – Współpracujemy, by móc realizować swoje ambicje artystyczne – wyjaśnia Marta. W ramach zeszłorocznego Carnavalu Sztukmistrzów Kejos stworzył „Miasto, którego nie było”, spektakl na 700-lecie Lublina, reżyserowany przez Jacka Timingeriu. Scenariusz jest oparty na historii miasta, legendach, mitach, opowiadaniach i twórczości artystów związanych z Lublinem (takich jak Isaac Singer, Franciszka Arnsztajnowa, Julia Hartwig). Przedstawieniu towarzyszy grana na żywo muzyka, inspirowana folklorem polskim, żydowskim, ukraińskim i cygańskim, a także polskimi szlagierami dwudziestolecia międzywojennego. Spektakl przypadł do gustu publiczności i Kejos dość często go gra.
Gorzej jest ze stworzonym przez Martę we współpracy z francuskim żonglerem i reżyserem Johanem Svartwangerem spektaklem-monodramem „Pitagoras 3D”. To multimedialny teatralizowany wykład inspirowany naukami Pitagorasa, geometrią oraz związkami sztuki i nauki. Łączy w eksperymentalny sposób żonglerkę, akrobatykę, taniec i wideo. – Ten spektakl na Zachodzie jest zrozumiały, bo nowocyrkowa publiczność jest dużo bardziej otwarta na eksperymenty, poszukiwania, a przede wszystkim na to, że cyrk nie zawsze jest śmieszny i kolorowy – mówi Marta. – W Polsce rynek na tego typu spektakle jest na razie bardzo mały. Tymczasem spektakl nowocyrkowy to ogromne nakłady finansowe i wysiłek zespołu, który pracuje nad nim mniej więcej rok.
Eurypides na trapezie
Mimo to raz po raz pojawia się kolejna inicjatywa. Kilka lat temu Michał Walczak, dramatopisarz, współtwórca kabaretu Pożar w Burdelu, stworzył wraz z młodymi cyrkowcami z Julinka spektakl dla dzieci „Jak wytresować dziewczynkę”. Cyrkowo-teatralna opowieść powstała dzięki wsparciu Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego i była pokazywana pod jego namiotem cyrkowym, kupionym od upadającego cyrku Bojaro. W Warszawie, a potem w całej Polsce. – I świetnie przyjmowana – wspomina Krzysiek Kostera, który brał udział w tym spektaklu. Jego zdaniem publiczność w Polsce jest jednak jeszcze mało otwarta na cyrk, który kojarzy się z kiczem. – Na Zachodzie jest sztuką. W Polsce nie – dodaje „drabiniarz”.
– Pełnometrażowe spektakle nowego cyrku robią też Kolektyw LŁ z Lublina, Teatr Akt z Warszawy oraz Instytut Teatralny współpracujący z Teatrem Pinokio z Łodzi – mówi Marta Kuczyńska. – W sumie powstaje kilka takich spektakli w roku.
Są też pojedyncze osoby i grupy praktykujące cyrk amatorsko i półprofesjonalnie. Pomaga Internet, dzięki któremu ludzie się uczą i organizują. – To, co się dziś w Polsce dzieje, to zasługa samozwańczych artystów i środowisk alternatywnych – mówi Marta Kuczyńska.
Między innymi takich jak Warszawska Scena Varieté, która od zeszłego roku raz na kwartał realizuje spektakl z udziałem cyrkowców, aktorów i tancerzy. Reżyserem każdego ze spektakli jest ktoś z kolektywu, artyści występują bezpłatnie. Stroje, rekwizyty, scenografię finansują dobrowolne datki wrzucane po przedstawieniu do kapelusza. – Często słyszę narzekania, że nowym cyrkiem nikt w Polsce się nie interesuje – mówi Mateusz Czwojdziński z Varieté. – Niby tak. Ale gdy gramy, wejściówki rozchodzą się błyskawicznie.
Mateusz skończył psychologię, a także filologię i kulturę klasyczną i śródziemnomorską. Żonglerki, akrobatyki i tańca uczył się od znajomych, na warsztatach, konwentach i festiwalach. Niedawno ze znajomymi powołał Ale Circus Dance Company. Przygotowują właśnie „Bachantki” Eurypidesa w formie taneczno-cyrkowej. W 45-minutowym spektaklu są wieloosobowe sceny żonglerki, akrobatyki, akrobatyki powietrznej na szarfach, jest duet na trapezie, ewolucje w kole Cyra i German wheel. Do tego taniec i muzyka grana na żywo. Premiera pod koniec czerwca w Białołęckim Ośrodku Kultury. – Mamy plan nagrać spektakl i oferować go teatrom oraz festiwalom. Ale zrobiliśmy go przede wszystkim dla siebie, by działać, rozwijać się – deklaruje Mateusz.
Młodych zdolnych i chętnych do cyrkowej harówki jest w Polsce coraz więcej. Marta Kuczyńska przygotowuje z uczniami i absolwentami Julinka spektakl na tegoroczny Carnaval Sztukmistrzów. – Mają świetnie opanowaną technikę. Ale nie znajdą pracy w tych kilku tradycyjnych cyrkach, które przetrwały. A nikt nie uczy ich artystycznego podejścia do zawodu. Chcemy to zmienić. Polskie cyrki potrzebują dziś świeżej krwi, nowej energii – mówi Marta. A artyści i publiczność – ambitnych spektakli. Nie tylko na festiwalach