Dziś wie, że nie wszystkim musi się podobać i nie znosi stać w cieniu. Ale jako młoda dziewczyna Kristin Scott Thomas nie miała jeszcze takiej pewności siebie. Kiedy w rodzimej Anglii nikt nie wierzył w jej talent, wyjechała studiować do Francji. I okazało się to strzałem w dziesiątkę! Dziś z powodzeniem gra w kinie brytyjskim, francuskim i amerykańskim. Ma klasę i siłę, których można się od niej uczyć.
W filmie „Pojedynek na głosy” w reżyserii Petera Cattaneo gra Pani żonę żołnierza, który wyjeżdża na misję do Afganistanu. Kate wraz z przyjaciółką prowadzi chór złożony z małżonek mundurowych. Pamiętam, jak rozmawiałyśmy kiedyś o pani wojskowej rodzinie. Pomyślałam więc, że powody osobiste mogły mieć wpływ na przyjęcie tej roli.
Ja wiem, jak to jest, bo sama jestem córką żołnierza. Kiedy miałam cztery lata, zginął mój ojciec, a sześć lat później ojczym. Obydwaj byli pilotami wojskowymi i stracili życie w katastrofach lotniczych. Dużą część mojego dzieciństwa spędziłam w bazach wojskowych. Pamiętam, że mama ciągle żyła w napięciu, niepewności i strachu, bała się niemal każdego telefonu. Rzadko się mówi o tym, co czują kobiety, żony, partnerki i narzeczone wojskowych, kiedy ich mężczyźni są na służbie gdzieś daleko, i ile odwagi wymaga takie życie. To tak jakby one same były na pierwszej linii frontu. Często cierpią na zespół stresu pourazowego, tak samo jak ich mężowie, ale o nich przynajmniej mówi się, że poświęcają życie krajowi. Niestety, nie własnej rodzinie.
Działalność ekranowej Kate ma w filmie cel terapeutyczny. Jaki wpływ te bolesne wspomnienia z dzieciństwa miały na pani późniejsze życie?
Dziś z perspektywy czasu myślę, że zostało mi po nich poczucie dystansu i nieufności. Trudno mi ufać ludziom, bo ciągle umierają… Jestem przekonana, że gdybym miała ojca, kiedy dojrzewałam, nie brakowałoby mi tak bardzo pewności siebie. To chyba typowe dla dzieci dorastających z jednym rodzicem. Taka już jest moja trauma. Kiedy uczyłam się aktorstwa w Londynie, nikt nie wierzył w moje umiejętności. Bardzo przydałoby mi się wtedy wsparcie kogoś takiego jak ojciec albo kogoś, kto był dla mnie autorytetem. Dla młodych ludzi w podobnej sytuacji mam świetną radę: wyjedź za granicę. Przekonaj się, jak jest gdzie indziej. Ja tak zrobiłam właśnie wtedy, gdy usłyszałam, że nie mam za grosz talentu. I to była najlepsza decyzja w moim życiu. Już po 10 dniach pobytu w Paryżu dostałam się do Conservatoire. Tamtejsi profesorowie dostrzegli jednak mój talent aktorski. To mnie ogromnie zmobilizowało. Tego potrzebowałam.
Kristin Scott Thomas w filmie „Pojedynek na głosy” (Fot. materiały prasowe)
Z czasem osiągnęła pani rozgłos i uznanie. Zastanawiam się, czy to aby nie granie amantek dodało pani pewności i wiary w siebie? Myślę o takich filmach, jak „Cztery wesela i pogrzeb”, „Zaklinacz koni”, „Angielski pacjent”, „Zagubione serca”…
Cóż… granie amantki może być naprawdę fascynujące, jeśli pracuje się z fascynującymi ludźmi. Ja miałam niesamowite szczęście pracować z Prince'em, Sydneyem Pollackiem, Harrisonem Fordem, Robertem Redfordem, Seanem Pennem... i wieloma innymi wspaniałymi artystami. Ale męczyło mnie to, że w większości romansów mężczyźni mogą prężyć mięśnie i wyglądać na dzielnych i godnych podziwu, podczas kiedy ja stoję z zamglonym wzrokiem gdzieś w tle. Są przecież pasjonujące główne role, tyle że zazwyczaj, przynajmniej w moim świecie, znajdują się w filmach o niższych budżetach, bardziej niszowych, bo nikt mnie raczej nie zaprosi do zagrania tych naprawdę pełnokrwistych postaci, w których widzi się zwykle Meryl Streep czy Cate Blanchett.
W Anglii, jak sama pani podkreśliła, nikt nie wierzył w pani talent. Jednak udało się pani zrobić karierę we Francji. Dlaczego nad Sekwaną było łatwiej?
Jestem tam „łagodniej” zaszufladkowana, gram znacznie mniej arystokratek i mogę sobie trochę „poszaleć”. Dzięki temu udało mi się nie wpaść w krater wieku średniego, w którym ginie tak wiele aktorek hollywoodzkich. Francuski przemysł filmowy kocha kobiety w średnim wieku. Francuscy widzowie też nas uwielbiają. Uważają, że jesteśmy sexy. Świetnymi przykładami są nieustające sukcesy takich aktorek, jak Charlotte Rampling, Juliette Binoche, Catherine Deneuve czy Fanny Ardant. One mają pozycję, szacunek i miłość widzów. Do diabła z kultem młodości i dyskryminacją ze względu na wiek!
Dostawała pani propozycje także w Hollywood, ale ostatecznie nie zdecydowała się pani tam zamieszkać. Dlaczego?
Mój były mąż François mógł dostać pracę na UCLA w Los Angeles, ale postanowiliśmy zostać we Francji. Chcieliśmy wychować dzieci w Europie, a nie w Ameryce. Europa z jej kulturalnym dziedzictwem jest wspaniała i nie do podrobienia. Podejrzewam, że dostałabym świra, gdybym się wtedy przeprowadziła, po części z powodu nacisków wywieranych na aktorki, żeby robiły sobie operacje plastyczne. Nie cierpię, kiedy ludzie wyglądają jak kserokopie. Przeraża mnie ten dziwny, woskowy image. Te twarze naszpikowane botoksem. Choć przyznaję, że czasem patrzę na siebie w lustrze albo na fotografiach, słyszę, jak ludzie mówią, że jestem bardzo odważna, bo „gram stare kobiety” − wtedy zaczynam się zastanawiać, czy aby nie powinnam zadzwonić do chirurga. Ludzie chyba nie zdają sobie sprawy, że twarz to moje narzędzie pracy – i będzie się starzeć. Mimo to nadal mogę wyglądać fantastycznie.
A jednak swoją międzynarodową sławę zawdzięcza pani właśnie filmom hollywoodzkim.
Zapewne myśli pani o takich hitach, jak „Cztery wesela i pogrzeb”, „Mission Impossible” oraz „Angielski pacjent”, który przyniósł mi nominację do Oscara. To są wyjątki. Większość scenariuszy, które tam dostawałam, to niestety były dość głupiutkie historie.
Kristin Scott Thomas i Ralph Fiennes w „Angielskim pacjencie” (Fot. Image Capital Pictures/Forum)
Czym zatem jest dla pani sukces?
Mam do niego ambiwalentne podejście. Sukces to obosieczny miecz. Jesteś rozpoznawalna i ludzie cieszą się, że cię widzą, ale z drugiej strony jesteś własnością publiczną, co jest dziwne. Myślę, że udało mi się utrzymać względnie zrównoważone życie, ponieważ jako rodzina postanowiliśmy nie jechać do Ameryki. Byłam i jestem nadal zbyt krucha psychicznie na Hollywood. Nie mam wystarczająco dużych ambicji ani na tyle determinacji, aby poradzić sobie z konkurencją. Z czasem zrozumiałam, że muszę przestać traktować osobiście stany i emocje, które niesie tak zwany sukces kasowy filmu, zła lub dobra recenzja, porażka czy odrzucenie – bo zwariuję. Trzeba umieć zachować w tym spokój i jako taki rozsądek. Gorsze momenty należy po prostu przeczekać, a kiedy przyjdzie sukces, bo w końcu to się stanie – cieszyć się nim, ale też bez nakręcania się, bez nadmiernej ekscytacji sobą. Powściągliwość jest złotym środkiem.
Nie jest to jednak łatwe w tym zawodzie. Nie mogę nie zapytać, jak pani wspomina Romana Polańskiego, z którym zetknęła się pani w początkach swojej kariery.
Wystąpiłam w jego „Gorzkich godach”. Właśnie na planie tego filmu poznałam Hugh Granta. Zagraliśmy znudzone sobą małżeństwo, które wybiera się w daleką podróż dla podratowania związku. W czasie wycieczki małżonkowie poznają parę, która wciąga ich w swoją mocno perwersyjną grę. To było ciekawe doświadczenie. Z Polańskim świetnie się współpracuje, bo on doskonale czuje aktorów. Ma niesamowitą intuicję. Zresztą sam jest genialnym aktorem, nie tylko reżyserem.
Po latach pojawiła się pani u kolejnego polskiego reżysera…
Tak. Z radością przyjęłam propozycję zagrania w filmie Pawła Pawlikowskiego „Kobieta z piątej dzielnicy”. Znałam wcześniejsze filmy Pawła. To niesamowicie zdolny reżyser i człowiek o szerokich horyzontach. Pisze także muzykę i rysuje. Najważniejsza była dla mnie jednak możliwość współpracy z nim. Chciałabym jeszcze u niego zagrać i wierzę, że spotkamy się ponownie na planie filmowym. Zachwyciła mnie jego „Ida”, a potem „Zimna wojna”.
Mówi się o pani, że jest aktorką trudną, a o pani postaciach, że ich wspólnym rysem jest wyniosłość, emocjonalny chłód.
Być może mam taką urodę, która kojarzy się ludziom z dystansem, chłodem, powściągliwością. Tego nie zmienię. Wiele osób, które mnie nie znają, mogłoby być zaskoczonych, jak bardzo wciąż jestem… nieśmiała. Naprawdę! Wcale nie jest tak, że z wiekiem to przechodzi. Widzowie biorą czasem moje milczenie i niepchanie się przed obiektywy paparazzich jako wyniosłość. Jeśli ludzie uważają mnie za zimną i wywyższającą się, wiąże się to może z moją potrzebą bycia czasem samej. Kiedy czuję się źle, nie chcę z nikim rozmawiać. Wyłączam komórkę, zamykam laptop i chwytam za książkę lub słucham muzyki. Odcinam się od świata, a otoczenie bierze mnie za osobę zdystansowaną i patrzącą na wszystkich z góry…
Podobno na planie filmu „Gosford Park” Roberta Altmana była pani niezbyt przyjemna dla ekipy. To plotka czy prawda?
(śmiech!) Tak było. Moja nietowarzyskość wynikała z mojej roli – snobistycznej, oschłej dla otoczenia lady Sylvii. Próbując utrzymać ten stan i zagrać wiarygodnie, nie potrafiłam tak po prostu w czasie przerwy na lunch wrócić do bycia miłą kumpelą, która pożartuje, powygłupia się i za chwilę znów wejdzie w rolę. Wiem, że niektórzy mieli mi to za złe. Dlatego potem za moje zachowanie przeprosiłam.
Wyniosła i zepsuta w „Gosford Park”, słynnym filmie Roberta Altmana z 2001 roku (Fot. BEW Photo)
Co nie znaczy, że nie potrafię zagrać kobiety ciepłej. Jednak faktycznie jeśli którykolwiek reżyser szuka postaci, która zabija wzrokiem i w ogóle jest jędzowato-zołzowata, to mam spore wzięcie… (śmiech!) Dopiero we Francji dostrzeżono, że mogę przełamać ten lodowaty image. I tak na przykład w thrillerze Harlana Cobena „Nie mów nikomu” zagrałam temperamentną lesbijkę z artystycznej cyganerii, która wolny czas umila sobie namiętnym paleniem skrętów. Nie wiem, czy akurat określenie „miła i ciepła” jest tutaj na miejscu, ale w tej roli na pewno nie wiało ode mnie chłodem.
Które swoje role filmowe ceni pani albo lubi najbardziej?
Nie mam jednej takiej roli. Wspaniale wspominam rumuński film „Niezapomniane lato” w reżyserii Luciana Pintilie. Zagrałam po rumuńsku, fonetycznie. To był wielki film, choć mało znany i rzadko pokazywany w kinach. Ważny był dla mnie także obraz Nicolasa Windinga Refna „Tylko Bóg wybacza”. Zagrałam tam, wbrew mojemu wizerunkowi, kobietę wyzywającą, prowokującą. No i „Angielski pacjent”, gdzie pracowałam z Anthonym Minghellą i Ralphem Fiennesem. Film był nominowany do Oscara. Bardzo emocjonalna, intensywna, wspaniała rola. Niezwykle trudnym, traumatycznym, ale szalenie ciekawym filmem był dla mnie „Kocham cię od tak dawna”, w którym zagrałam kobietę odtrąconą przez społeczeństwo z powodu zabicia sześcioletniego syna. Wiele moich bohaterek jest poobijanych przez życie, niesympatycznych, jędzowatych, okrutnych. Praca nad tymi rolami jest jak obieranie cebuli. Trzeba powoli i starannie ściągać kolejne warstwy, by dowiedzieć się, co schowane jest głębiej, w środku.
Kiedy kilka lat temu w Berlinie rozmawiałyśmy o filmie „Party” w reżyserii Sally Potter, powiedziała pani, że nie dostaje wielu propozycji.
To prawda. Czułam, że często zapraszana jestem do jakiegoś projektu tylko dlatego, że mam być gwarancją jakości filmu. Potrzebują mnie głównie z produkcyjnych powodów. Dają mi więc maleńkie rólki, mając świadomość, że będę doskonale wiedziała, jak sobie poradzić na planie, będę umiała rozpłakać się w odpowiednim momencie itp. Marzyłam, by zagrać u braci Dardenne, no ale oni wolą, niestety, pracę z nieopatrzonymi twarzami. Myślałam więc znów o powrocie do teatru. Dopiero Sally Potter dostrzegła mój potencjał komediowy, dając mi w filmie „Party” rolę Jane. Świetnie się bawiłam na planie. Cieszę się, że zauważono także, iż potrafię rozśmieszyć. To już mi się przytrafiło w filmie „Cztery wesela i pogrzeb”, gdzie starałam się, by moja bohaterka, zakochana w Hugh Grancie, była zabawnie przerysowana. W „Party” bardzo spodobało mi się odwrócenie tradycyjnych ról w związku. To Jane gra pierwsze skrzypce. Jest politykiem, odnosi sukcesy, ma władzę, a przy tym nadal pozostaje atrakcyjną kobietą, która ma kochanka i której mąż wyraźnie pozostaje w cieniu. Przynajmniej do czasu.
Kiedy później grała pani żonę Winstona Churchilla w „Czasie mroku” w reżyserii Joe Wrighta, to Clementine w pani wydaniu też nie była kobietą stojącą w cieniu męża.
Nie chciałam stworzyć typowej żony, która stoi dwa kroki za swoim mężem, politykiem i premierem rządu. Mam dość powielania takich klisz. Poza tym byłam ciekawa, jak to jest być żoną mężczyzny, który poświęcił swoje życie krajowi. Próbowałam pokazać, że w trudnym dla Winstona czasie kryzysu gabinetowego w czasie II wojny światowej Clementine była jego partnerką, że bez niej, bez jej emocjonalnego wsparcia nie dałby sobie rady. Ona była niesamowicie elegancką kobietą, ale miała też cięty język i odwagę mówienia tego, co myśli. Wiele osób z otoczenia Churchilla nie lubiło jej, wręcz bało się bliższych z nią kontaktów. Jednak ci, z którymi była zaprzyjaźniona, uwielbiali ją bezgranicznie. Budziła skrajne emocje.
Niezłomna w „Czasie mroku” z 2017 roku (Fot. BEW Photo)
Jest pani feministką?
Powiem coś niepopularnego. Przez wiele lat postulaty feministek były mi obce, a sam ruch uważałam za niepotrzebny. Jednak zmieniłam zdanie. Byłam przekonana, że kobiety nie muszą już o nic walczyć, a wszelkie problemy związane z nierównościami między płciami zostały dawno rozwiązane. Naprawdę sądziłam, że pokolenie moich rodziców poradziło sobie z najważniejszymi kwestiami, takimi jak możliwość brania udziału w wyborach, posiadanie konta w banku czy równe płace. A jako że wychowałam się w bardzo kobiecym świecie, nie byłam świadoma, jak głęboko są zakorzenione rozmaite uprzedzenia, jak bardzo niektóre rzeczy są wciąż aktualne.
To kiedy nastąpił przełom w pani myśleniu o feminizmie?
Feminizm stał mi się bliski wtedy, gdy zrozumiałam, że przypadki dyskryminacji kobiet nie są sporadyczne, ale nagminne. Impulsem do zmiany sposobu myślenia była dla mnie niespodziewana propozycja objęcia honorowego przewodniczenia Forum Ekonomicznego Kobiet. Zaczęłam czytać materiały, które od nich otrzymałam, i nagle zrozumiałam, że tak naprawdę jestem feministką, choć o tym nie wiedziałam. Nigdy nie zapomnę uwagi, którą otrzymałam kiedyś od pewnego reżysera: poinstruował mnie, bym była bardziej „pociągająca”. Byłam wściekła! Pomyślałam: „Dlaczego, do cholery, mam się nieustannie starać, żeby się podobać? Dlaczego zawsze mam być ładna, słodka, miła, grzeczna, żeby wszyscy mnie kochali?”.
Jaki jest pani stosunek do upływu czasu?
To zawoalowane pytanie o mój wiek? (śmiech). W porządku, nie ukrywam tego. W tym roku kończę okrągłe 60 lat! I wie pani co? Dobrze się z tym czuję, akceptuję to. Pewnie dlatego, że pracuję i mieszkam w Europie, we Francji. Tutaj kobiety w moim wieku są nadal postrzegane jako te, które mają coś ważnego do powiedzenia światu, a przy tym pozostają wciąż atrakcyjne i intrygujące. To że mamy kilka dodatkowych zmarszczek na czole, nie znaczy, że nie możemy mieć już wpływu na to, co się wokół nas dzieje. Kiedy kobieta jest starsza, ma bogatsze życie, więcej doświadczeń i jest bardziej interesująca od pięknych, ale często pustych młodych koleżanek. Wiek biologiczny to nie wszystko. Dojrzałe kobiety są ciekawsze. Cieszę się, że coraz więcej mężczyzn i kobiet zaczyna to dostrzegać.
Kristin Scott Thomas urodziła się w Redruth w Anglii w 1960 roku. W wieku 18 lat wyjechała do Francji. Za swoje role była wielokrotnie nominowana, m.in. do Złotego Globu, Bafty i Oscara (za „Angielskiego pacjenta”), a także do Złotych Malin (za debiut u boku Prince’a w „Zakazanej miłości”). Obecnie mieszka w Paryżu, ma troje dzieci: Hannah, Josepha i George’a ze związku z François Olivennesem, z którym rozwiodła się po 17 latach małżeństwa.