Ilustratorka, twórczyni wydawanych na całym świecie autorskich picture booków, zgodziła się dla nas stworzyć portret Agnieszki Osieckiej, ale i opowiedzieć o sobie. I o tym, dlaczego z niektórych książek dla dzieci się nie wyrasta.
Czemu na pani obrazie Osiecka patrzy w uchyloną walizeczkę z widokiem na jezioro?
Agnieszka Osiecka zawsze kojarzy mi się z moją ukochaną piosenką „Na całych jeziorach ty” (a w konkluzji jednak „my”). Jeździmy z rodziną nad jeziora w Bory Tucholskie od chyba 20 lat, może też dlatego ta piosenka jest mi tak bliska. I jeszcze Kalina Jędrusik, która ją śpiewała i która urodziła się 5 lutego, tak jak ja.
Kiedy zapytaliśmy, czy nie zilustrowałaby pani tekstu o Osieckiej, powiedziała pani, że ją uwielbia.
Jestem z pokolenia, które się na niej wychowało. Prawdopodobnie to na tekstach jej, Młynarskiego czy Kofty nauczyłam się kodowania, jak teraz powiedzielibyśmy w języku informatycznym. Kodowania poezji w życiu, w realnym świecie. Bo poezja Agnieszki Osieckiej dużo ma wspólnego z bardzo prostymi sprawami. U mnie surrealizm również wynika z połączenia wyobraźni ze zwyczajnym, codziennym światem. Światem kuchennego lufcika i marchewki, i naci.
Ale też zdałam sobie sprawę teraz, przygotowując się do jej portretu, że Agnieszka Osiecka chorowała na to, na co leczę się ja. Właściwie ciężko powiedzieć, jak z tymi onkologicznymi sprawami jest, dlatego nie mówię „choruję”, ale „leczę się”. I że żyła rok dłużej, niż ja mam teraz. Utożsamiam się z nią, kobietą 60-letnią, chociaż o innej biografii, doświadczeniach, osobowości.
Jest pani najbardziej znaną autorką picture booków w Polsce, jedną z najbardziej cenionych na świecie. Tylko że ten gatunek nadal jest u nas nie do końca oswojony. Może o tym świadczyć już fakt, że używamy angielskiej nazwy. Określenie „książka obrazkowa” nie do końca się przyjęło.
Nie jestem naukowczynią ani badaczką, ale sama posługuję się słowem picture book, ponieważ nie godzę się na kategorię „obrazek”, która przypisana jest przede wszystkim do literatury dziecięcej. W ten sposób odbiera się dorosłym możliwość zainteresowania się taką książką i jej przeżycia nie tylko razem z dzieckiem, ale też samodzielnego. Większość picture booków, na których ja się uczyłam – wcześniej nie wiedziałam, że są takie książki – ci wszyscy wspaniali autorzy tworzą dla ludzi w każdym wieku. Tak żeby dorośli mogli odnajdywać dla siebie zupełnie nowe znaczenia, inne niż te, jakie odkrywa się na etapie dziecięcym. Chodzi o różne stopnie wtajemniczenia wynikające z życiowych doświadczeń. Picture booki to forma książki, w której i tekst, i obraz mogą właściwie funkcjonować osobno, ale dopiero, kiedy się je zestawi, następuje wybuch supernowej. W momencie spotkania nagle dzieje się coś fascynującego. Mówię tu także o spotkaniu z odbiorcą, bo to on jest najważniejszy. Dobre picture booki nie epatują popisem talentu autora, ale gościnnością, zaproszeniem do współtworzenia historii przez odbiorcę.
„Obie” z tekstem Justyny Bargielskiej. O matkach i córkach.
Sukces odniosła pani najpierw w Korei Południowej. Zresztą do dzisiaj wychodzi tam więcej pani książek niż w Polsce i pozostałych krajach, działa też pani koreański fanklub.
Nie wiem, być może jest tak, że świat oplatają tajemnicze nici, którymi jesteśmy związani, i te nici się łączą, zawiązują w supełki.
Zaczęło się od targów książki w Bolonii. Pojechałam tam po raz pierwszy i od razu spotkałam Jiwone Lee, historyczkę sztuki i tłumaczkę, Koreankę, która studiowała polonistykę w Seulu. Jiwone od studiów interesowała się polską ilustracją, pisała o niej doktorat. W Bolonii zobaczyła makiety moich książek, które tutaj, w Polsce, jakby to ładnie powiedzieć… nie znalazły zainteresowania. Pokazała je kilku wydawcom. Nie minął rok, a ja miałam w Korei już trzy wydane tytuły.
Zastanawiała się pani, dlaczego właśnie w tym kraju jest tak duże zapotrzebowanie na pani wrażliwość i wyobraźnię?
Korea uświadomiła mi, że ludzie wszędzie są podobni. Mają rodziców, dzieci, troski i radości, zbliżone potrzeby materialne i duchowe. Ale prawdą jest również, że to bardzo osobny kraj. Koreańczycy są bardziej spontaniczni niż na przykład Japończycy, serdeczni; może w tym sensie jakoś podobni do Polaków? I w tym, że od wieków tkwią między dwiema potęgami – ta „koreańska krewetka” między Japonią a Chinami na mapie wydaje się taka niewielka. A do tego jeszcze wewnętrznie podzielona. Jest takie miejsce, Paju Book City – mieści się tam większość wydawnictw, z którymi ja też współpracuję – leżące bardzo blisko granicy. Z okien widać wzgórza, za nimi jest już Korea Północna.
Mogłybyśmy dużo rozmawiać o koreańskiej specyfice, ale mnie zachwyciło też, jak bardzo cenieni są tam autorzy, jaką wagę przykłada się do książek. Jest cała kultura spotkań z artystami. I kultura warsztatów. Nie tylko dla dzieci, młodzieży czy dla mam. Widziałam gdzieś w Internecie zajęcia dla biznesmenów – sami panowie w garniturach – z moją książką „Kłopot” [o tym, jak ślad wypalony żelazkiem na materiale może być dosłownie wszystkim, jeśli tylko chcesz w nim coś dostrzec – przyp. red.]. To było dla mnie bardzo pouczające, że taką prostą książkę można wykorzystać w ćwiczeniach na kreatywność potrzebną przecież we wszystkich branżach przemysłu.
Królestwo dziewczynki”, intymna opowieść o dojrzewaniu i pierwszej miesiączce.
Korea coś w pani zmieniła?
Bez niej nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem teraz. Wszystkie otrzymane światowe nagrody przyznano mi za książki, w które najpierw uwierzyły wydawnictwa koreańskie, a nie polskie, i jest mi z tego powodu trochę smutno. Gdyby nie ta ich wiara, pewnie w końcu zniechęciłabym się próbami, jakie podejmowałam tutaj, bo nic z nich nie wychodziło, a w każdym razie wychodziło niewiele. Pewnie już dawno robiłabym co innego.
Myślę, że wszyscy potrzebujemy tego rodzaju ufności. Swoją drogą osiągnęła ona w pewnym momencie stopień dla mnie niewyobrażalny. Kilkanaście lat temu odważny wydawca zaproponował, żebym zwizualizowała alfabet koreański. Z tego co wiem, ten słownik nadal jest używany w szkołach i to jest trochę zabawne. Nie znam koreańskiego, a uczę alfabetu koreańskie dzieci.
„Mama zawsze wraca” to najnowsza książka z pani obrazami. I tekstem znanej pisarki Agaty Tuszyńskiej. To polska premiera, poruszające wspomnienie Zosi Zajczyk ocalałej z Zagłady. Mama ukrywała ją w getcie i stworzyła jej osobny, bajkowy niemal świat. Z opowieści, gałganków, kawałka węgielka, którym można było rysować po ścianach i podłodze kryjówki. Ta książka wygląda, jakby zrobiona była kilkadziesiąt lat temu. Skąd są te wszystkie skrawki, kawałeczki, pożółkłe kartki?
Ze starych książek, okładek, zeszytów, które bardzo lubię zbierać. Jest tam też stary album, już bez zdjęć. Zetlałe papiery mają niesamowicie szlachetny wygląd. Przetarły się, kolory spłowiały, to wszystko zdarzyło się nie przypadkiem i tego się nie osiągnie sztucznie, w komputerze. Oczywiście, można polać papier herbatą i też będzie wyglądał na stary, ale mnie interesują rzeczy, które są już „przeżyte”, wiążą się z historią ludzi, którzy kiedyś z nich korzystali. To pomogło mi uwiarygodnić tę książkę.
„Mama zawsze wraca” z tekstem Agaty Tuszyńskiej.
To nie pierwszy projekt, którego się pani podjęła, a który opowiada o Holokauście. Nie ucieka pani od bolesnych historii, mierzy się pani z nimi. Szuka ich pani, czy to one panią znajdują?
Trudno mi o tym mówić, bo to się wiąże z moim poczuciem, że jest gdzieś palec wskazujący właśnie na mnie – nie wiem, czy z góry, z boku, czy z głębi mnie – coś, co każe mi to zrobić. Zresztą także Agata Tuszyńska mówi, że miała absolutną pewność, że tylko ja jestem w stanie tę historię z nią opowiedzieć.
Ten wskazujący palec – co on dla pani znaczy?
Że nie traktuję tego jak pracy, że zrobiłabym to także wtedy, gdyby nikt mi za to nie zapłacił. W moim przypadku chodzi także o to, że nasiąkałam tym od dzieciństwa. Nikt mi tego nie podsuwał, sama z biblioteki wypożyczałam takie książki, zawsze mnie one pociągały, jeśli takie słowo jest tu w ogóle stosowne. I jakąś naturalną koleją rzeczy od tych tematów nie uciekam teraz. Tym bardziej że uważam się za wielką szczęściarę. Tyle rzeczy mi się w życiu udaje, mam się czym dzielić. Mogę wziąć na siebie coś cięższego, wyrównywać te poziomy dobra i zła, szczęścia i nieszczęścia, wierzę w równowagę między nimi. Inna sprawa, że podczas pracy zazwyczaj jestem wyczerpana, prawie nie śpię, jestem trochę po innej stronie. Nie to, że jest ze mną utrudniony kontakt, ale cała jestem tą historią. A potem książka idzie w świat i nie jest już moja. Pojawia się wielka ulga, ale i smutek, że się już skończyło. Wielka pustka.
Tym razem także pojawiła się wielka ulga, że jednak się udało. Zosia przeżyła dzięki miłości mamy, dzięki jej wszechmocy. Coś, co jest niby-niemożliwe, staje się możliwe.
Czy te książki nie mogłyby być weselsze, lżejsze, pogodniejsze? Nieraz słyszała pani takie pytanie. Jaka jest pani odpowiedź?
Takie lekkostrawne książki wciąż powstają i jeśli ktoś chce się nimi otaczać, ma naprawdę duży wybór. Ja, nawet jakbym się bardzo starała, nie umiem ich robić. Naprawdę, czasem próbuję przekroczyć samą siebie i odpuścić, ale fizycznie nie potrafię. Nie ma w tym jakiejś wielkiej mojej zasługi, po prostu tak jest.
Usłyszałam kiedyś na spotkaniu bardzo mocne słowa. Pani oburzona książką „Pamiętnik Blumki” [tytułowa bohaterka jest wychowanką Domu Sierot doktora Korczaka – przyp. red.] powiedziała wręcz, że takie książki mogą powodować samobójstwa wśród młodzieży: „Bo czy nie można robić książek o dzieciństwie – tym pięknym, kolorowym dzieciństwie pełnym kwiatów i motyli?”. Powiedziałam, że nie sądzę, żeby tak wyglądało dzieciństwo. Że jeśli ktoś ma właśnie takie, gratuluję, ale ja nie wspominam tego czasu jako idylli. Czułam się kochana, nie doświadczyłam szeroko rozumianej patologii, ale byłam dzieckiem głęboko refleksyjnym i pamiętam, że odczuwałam przemoc dominacji, pomniejszania mnie, poniżania. Nie mówię, że to robili rodzice, po prostu cały świat wokół – szkoła, ulica – tak był urządzony. Że dziecko jest zawsze głupsze, nie ma prawa wyrażać swojej opinii, zadawać dziwnych pytań, musi się podporządkować, dostosować.
„Pamiętnik Blumki”.
Uważam, że jeśli się dostarcza dzieciom książek tylko pogodnych, to się je w pewnym sensie oszukuje i osłabia. Porównałabym to z zarazkami i z nabieraniem odporności. Dzieci, jeśli żyją w sztucznej rzeczywistości pozbawionej zagrożeń, nie nabierają odporności na ten świat. One zresztą czują, co jest nieprawdą. Są bardzo szczere i okrutne w swoich pytaniach, prędzej niż o to, dlaczego ten kwiat jest taki piękny, zapytają, dlaczego na chodniku po drodze do przedszkola czy do szkoły leżał martwy ptak. Są nastawione na pytania polaryzujące świat. Myślę, że potrzebują takiej refleksji, jaką znajdą w książkach z trudnymi tematami, że potrzebują o tym rozmawiać z dorosłymi. I niekoniecznie dlatego, że uczą się od dorosłych, bo mogą się uczyć od samych siebie, pobudzone jakąś swoją refleksją.
Osobną kwestią jest to, że w ogóle mamy problem z odbiorem i interpretowaniem sztuki – również sztuki współczesnej, ja sama mam nierzadko z tym kłopot – bo do tego potrzebna jest praca, wysiłek, a my mamy w życiu już tyle wysiłków, trosk, tyle różnych napięć, że nie chcemy sobie dokładać jeszcze kolejnych zadań, i to mając do czynienia ze zwykłą książką dla dzieci.
Tylko że dziecko jest wciąż na etapie rozwoju, więc ta poprzeczka powinna być mu stawiana raczej troszkę wyżej. A może nie wyżej, ale jakoś inaczej, może ukośnie? W picture bookach o to chodzi. O zabawę formą, żeby nie traktować książki jak pewnika, dzieła skończonego. A co, jeśli ją obejrzymy do góry nogami? Co, jeśli zajrzymy do kieszonki na rewersie kartki? Niech to będzie zabawa, zabawa formą, ale i treścią.
Wspominała pani o różnych stopniach wtajemniczenia. Już widzę tych dorosłych, którzy oglądają książkę do góry nogami, zaglądają do kieszonki, bawią się kartkami.
Robią to, tylko gdzieś w ukryciu, potajemnie, bo się wstydzą. Po sobie widzę, że to wyzwalające się nie wstydzić, ale większość ludzi uważa, że z tego się wyrasta. Rodzice czasem z dumą mówią: „Moje dziecko już wyrosło z książek z obrazkami, czyta już tylko tekstowe”. No trudno.
Pamiętam, jak kiedyś na festiwalu w Białymstoku poprosiłam organizatorów, żebym mogła mieć zajęcia z dorosłymi. I na te zajęcia zapisało się dużo ludzi, byli tak wdzięczni, tak szczęśliwi, że mogą wziąć do ręki nożyczki, kolorowe papiery, coś naklejać, rysować. Cieszyli się, nie powiem jak dzieci, tylko właśnie jak dorośli. Uważam nawet, że jest to rodzaj terapii. Zresztą od kilku lat – akurat teraz przez pandemię mamy przerwę – prowadzimy z terapeutką psychoanalityczną Jolantą Liczkowską-Czakyrową takie comiesięczne spotkania w toruńskim CSW, które mają przybliżać picture book jako formę rozmowy z samym sobą i innymi.
Muszę o to zapytać. Kiedy dzwoniłam, żeby umówić się na ten wywiad, nagle poczułam się tak, jakbym trafiła do jednego z pani obrazów. Zdaje sobie pani sprawę, że w pani głosie jest ten sam kojący spokój?
Śmieszne, bo ja swojego głosu nie lubię. W ogóle jestem niemedialną osobą, mówię dosyć cicho. Raczej zawsze się tego wstydziłam, na studiach, pamiętam, nie uczestniczyłam w żadnych dyskusjach, siedziałam i słuchałam. Zawsze byłam trochę wsobna, ale też myślę, że przez lata mój głos działał przeciwko mnie, powielał stereotyp drobnej nieśmiałej blondynki.
Bardzo późno nauczyłam się z niego korzystać, już po stworzeniu kilku książek. Przekonałam się, że coś umiem, i nagle okazało się, że już nie ściska mnie w gardle, że jestem w stanie publicznie formułować myśli, nawet skomplikowane.
Usłyszałam też, że to, że tak cicho mówię, wymaga większego skupienia. I może coś w tym jest, bo czasami mam spotkania z bardzo rozbrykaną grupą dzieci. Panie, które je przyprowadzają, martwią się: „Jak pani sobie z nimi poradzi!”. Zaczynam mówić, a one przychodzą, po kolei siadają i zaczynają słuchać.
Spotykamy się online. Zastałam panią nie w mieszkaniu w Toruniu, ale w Borach Tucholskich.
Mieszkamy tu z mężem i najmłodszym synem od ponad trzech miesięcy. Ponieważ jestem w tak zwanej grupie ryzyka, zdecydowaliśmy, że wyjeżdżamy. To dla nas wymarzone miejsce. No i jeszcze to jest piękne, że wcześniej uważałam, że nie potrafię pracować nigdzie poza moim biurkiem w Toruniu. Mam dostęp do niewielkiej części swoich zbiorów, papierów, faktur, skrawków i to jest moje odkrycie, z tych kilku materiałów tu przywiezionych też mogę zrobić książkę. Niewiarygodne szczęście. Tylko że… Mogę opowiedzieć coś bardzo osobistego?
Oczywiście.
Miałyśmy razem z Agatą Tuszyńską spotkanie autorskie online. To było 20 kwietnia i kiedy my rozmawiałyśmy o książce „Mama zawsze wraca”, moja mama miała udar w Pabianicach. I właśnie dzięki temu spotkaniu i w jego trakcie mój brat zadzwonił do mamy. Żeby je sobie obejrzała. Ale nie odebrała telefonu raz, drugi, trzeci i tylko dlatego do mamy pojechał i ją znalazł, inaczej zadzwoniłby dopiero nazajutrz. Mama nie odzyskała do końca świadomości, zmarła po czterech tygodniach. Nie mogłam do niej jechać i jej zobaczyć, nie było wizyt w szpitalu. Więc to chodzenie tu po lasach, z psem, słuchanie ptaków i patrzenie w dal miało dla mnie jeszcze inny wymiar: bezradności, smutku i czekania. To jest moja opowieść o tym czasie. Minął ponad miesiąc od pogrzebu, jest już we mnie większy spokój, jakoś oswoiłam tę sytuację, ale wcześniej myślałam, że mama wróci, tak jak w książce. Wiem, jak to brzmi, gdyby tę historię wymyślił jakiś scenarzysta, uchodziłaby za naciąganą. Tymczasem życie pisze takie scenariusze. Mama wróciła, tylko może gdzieś indziej. Do swoich rodziców, których nie znała, do mojego taty.
Mówiła pani o tym, że jest wielką szczęściarą, że wierzy pani w równowagę między dobrymi a złymi doświadczeniami.
To jeszcze opowiem co innego. Po swojej onkologicznej operacji w szpitalu oglądałam ogłoszenia, zdjęcia psów do adopcji. Coś mnie przyciągnęło do Luki, suczki ze schroniska pod Włocławkiem. Moje dzieci też się zachwyciły i pojechały tam, jeszcze kiedy byłam w szpitalu, żeby ją zabrać. Luka nie miała jeszcze roku, a już była po ciąży i karmieniu. Jej szczeniaki poszły do adopcji, cała szóstka, a jej nikt nie chciał. Takiej przepięknej suni! Kiedy ją zobaczyłam, od razu się w niej zakochałam. Potem poszło już szybko, musiała być jeszcze wysterylizowana w schronisku. Ja przyjechałam ze swoimi ranami, ona ze swoimi. Takie kobiece sprawy, które nas wiązały.
Nie wiedziałam, że można tak pokochać psa. Luka jest moją terapeutką, moją powiernicą, jest taka, jaką sobie wymarzyłam. To są te połączenia, splot różnych wydarzeń. Oczywiście, także wielu bardzo bolesnych, ale tak sobie myślę, że wszystko razem nadal tworzy mapę szczęścia.
Iwona Chmielewska, rocznik 1960. Ma w dorobku liczne nagrody, jest m.in. trzykrotną laureatką prestiżowej BolognaRagazzi Award – w tym roku w kategorii New Horizons za wydaną na razie tylko w Korei „Kołysankę dla babci”.