„Hello! How are you?” to nie komedia romantyczna, ale bajka dla dorosłych. Opowiada o tym, jak dorośli stają się na powrót nastolatkami, a nastolatki - dorosłymi. Nic w tym filmie nie rości sobie pretensji do autentyczności, ale kto powiedział, że musi?
Choć marzyła, by zostać psychologiem i zaglądać ludziom w dusze, Gabriela (Dana Voicu) dwadzieścia lat temu postawiła na rodzinę. Świetnie zapowiadającemu się wówczas pianiście stworzyła bezpieczny i uporządkowany dom, w którym niebawem pojawił się – dziś już niemal pełnoletni - syn. Resztę sił zainwestowała w pracę zawodową, w której – tak się złożyło – też pierze cudze brudy. Wskutek nieszczęśliwego wypadku jej mąż Gabriel (Ionel Mihăilescu) został jednak zdegradowany w muzycznym światku. Odkąd stracił możliwość grania, zajmuje się w orkiestrze tylko przewracaniem nut innym pianistom. Jedynymi wyjątkami od rutyny codziennego, spranego, wypłowiałego i sztywno nakrochmalonego życia są wyjazdy orkiestry za miasto – wtedy oboje małżonkowie czują się odrobinę wolniejsi. Ale przecież nie na tyle, żeby ulec nadarzającym się co chwila pokusom romansu. No, chyba, że w internecie...
Los przesądza, że oboje w ten sam wieczór zostają wprowadzeni w tajniki korzystania z chatroomów. Los przesądza, że w wirtualnej przestrzeni trafiają na siebie. Nietrudno przewidzieć, że im bliżej siebie będą w internecie, tym dalej od siebie – w codziennym życiu. W ogóle łatwo przewidzieć fabułę w tym filmie, ale nie o to tu tak naprawdę chodzi.
Cudowny jest choćby sam pomysł, żeby zrealizować, wyjęty niemal żywcem z Hollywood, romans w życiu bardzo przeciętnych ludzi. Nie bez powodu zresztą film ten porównywany jest do „Masz wiadomość” z Meg Ryan i Tomem Hanksem. Nawet tak bardzo schematyczne, papierowe wręcz postaci jak Gabriela i Gabriel (lustrzane odbicie tych imion jest nieprzypadkowe) dzięki internetowi kreują zupełnie nowe tożsamości, ale jednocześnie przypominają sobie własne pragnienia i tęsknoty, od dawna przyprószone kurzem codziennej rutyny. Czy zaryzykują romans i zdradę, to mniej istotne. Czasami do zmiany wystarczy sama świadomość dostępnych możliwości.
„Hello, how are you” jest debiutem Alexandru Matei, celowo odcinającym się od ponurego tła kina rumuńskiego. Jest to jednak odcięcie tak radykalne, że aż groteskowe. Idąc do kina, nie spodziewajmy się więc dotknąć wycinka rumuńskiej rzeczywistości - nieco dla nas egzotycznej i na pewno ciekawej. Opowieść tę zrealizowano bardziej językiem teatru niż filmu i przez to wnętrza, postaci i dialogi są jakby wyabstrahowane z kontekstu, wystudiowane estetycznie. Zachwyca aranżacja skromnego mieszkania bohaterów, urzekają zdobienia pralni Gabrieli, kamera z czułością przygląda się rąbkom ubrań, ruchom dłoni, załamaniom światła.
Jedyne naturalistyczne sceny to te pokazujące balangę z okazji osiemnastych urodzin Vladimira, ale nie są tu przypadkowe. Mają doprowadzić do przemiany bohatera, który uwierzy w końcu w miłość jak z bajki i dołączy tym samym do klubu romantyków, w którym od lat przesiadują jego rodzice.
Przywykliśmy już do tego, że rolą sztuki przeznaczonej dla dorosłych odbiorców jest burzenie lukrowanych światów, bajecznych wyobrażeń o miłości, komplikowanie schematów postrzegania świata... Reżyser „Hello, how are you” proponuje wyruszyć w odwrotnym kierunku i daje nam półtorej godziny mało autentycznej historii o niemożliwym świecie, w którym można powtórzyć miłość i odrodzić uczucie. Wyglądając dziś za okno nie mam wątpliwości, że warto się na takie kino czasem skusić.
Zwiastun filmu