1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura
  4. >
  5. Przekłuty balonik historii. Recenzja filmu „Kos” Pawła Maślony

Przekłuty balonik historii. Recenzja filmu „Kos” Pawła Maślony

Agnieszka Grochowska w filmie „Kos” (Fot. materiały prasowe)
Agnieszka Grochowska w filmie „Kos” (Fot. materiały prasowe)
Paweł Maślona, reżyser „Ataku paniki” i „Demona”, nie jest najgrzeczniejszym chłopcem polskiego kina. To ten, który nie boi się odpalać dynamitu w opowiadanych historiach, fabule, relacjach między bohaterami. Z odpalonym lontem tym razem bierze się za historię Polski. I to za nie byle jaki wątek, bo za od lat patetycznie portretowaną w podręcznikach szkolnych i pamięci zbiorowej pomnikową postać Tadeusza Kościuszki. Film „Kos” to jednak nie powtórka przed maturą, a raczej historyczny western, gatunkowe salto skropione tarantinowską krwią i humorem, dalekie od szkolnego bryka. Choć, szczerze powiedziawszy, tak intrygująco ubarwiona historia jeszcze skuteczniej sprzeda widzowi historyczny temat niż wielokrotnie nadużywany faktograficzny patos.

Z pomysłem na historyczny western o Kościuszce do Pawła Maślony przyszedł scenarzysta Michał A. Zieliński. Od samego początku to nie miała być kolejna pozycja z listy lektur, bo „szkoły przyjdą”. Panowie postanowili zrobić nie kino historyczne, ale łotrzykowskie, bohaterskie, zakręcone twistem zjednującym widza o niebo lepiej niż epopeje. – Wcześniej o insurekcji kościuszkowskiej wiedziałem tylko to, co było mówione w szkole, czyli slogany. Kiedy postanowiłem zrobić ten film, zacząłem więcej czytać i doszedłem do tego, że chcę przede wszystkim pokazać niesamowitość postaci generała, bardziej opowiedzieć, niż odtwarzać historię – powiedział Paweł Maślona w rozmowie ze „Zwierciadłem”.

Jacek Braciak w filmie „Kos” (Fot. materiały prasowe) Jacek Braciak w filmie „Kos” (Fot. materiały prasowe)

Mamy więc na ekranie mit insurekcji kościuszkowskiej przefiltrowany przez fantazję duetu Zieliński–Maślona. Oto do Polski wraca Tadeusz Kościuszko aka Kos (absolutnie doskonały Jacek Braciak). Towarzyszy mu jak Sancho Pansa wyzwolony niewolnik Domingo (Jason Mitchell). Już pierwsza scena obrazuje nam sytuację pańszczyźnianej Polski – oto bohaterowie natykają się na szlachcica katującego chłopa, którego Kos bierze w obronę, wymierzając po swojemu sprawiedliwość. Niepocieszający to obrazek względem planów bohatera, który w połączeniu sił szlachty i chłopów widzi jedyną możliwość wyzwolenia ojczyzny…

Jacek Braciak w filmie „Kos” (Fot. materiały prasowe) Jacek Braciak w filmie „Kos” (Fot. materiały prasowe)

Dalej jest tylko gorzej – opita szlachta wymachuje bronią dla zabawy, celniej kieruje szklanką do ust, niż trafia strzelbą do celu, a w jej zastępach roi się od – co tu dużo mówić – półgłówków (to też trzeba umieć zagrać – tu brawa dla Łukasza Simlata).

W tym wszystkim mamy jeszcze wątek rodzinnej tragifarsy – oto nieopodal bękart Ignac (Bartosz Bielenia) walczy o uwzględnienie go w pańskim testamencie, żeby zdążyć przed powrotem na włości przesiąkniętego francuszczyzną przyrodniego brata Stanisława, głównego spadkobiercy dworu (świetny Piotr Pacek). Kradnie więc dokument i ucieka przed tropiącą go świtą, trafiając przypadkowo na Domingo…

Bartosz Bielenia w filmie „Kos” (Fot. materiały prasowe) Bartosz Bielenia w filmie „Kos” (Fot. materiały prasowe)

W tym samym czasie listem gończym ścigany jest także sam Kos, a ująć chce go rosyjski rotmistrz Dunin (genialny Robert Więckiewicz), który musi ująć generała, zanim ten wywoła narodowe powstanie. Wszyscy spotykają się w absolutnie znakomitej, trzymającej w napięciu scenie przy stole w dworku Pułkownikowej. To kobieta rewolwer: mocna, piękna, odważna, podbita rolą Agnieszki Grochowskiej. Z Kosem wiąże ją nie tylko polityczna konspiracja, ale ewidentnie wielkie niespełnione uczucie.

Robert Więckiewicz w filmie „Kos” (Fot. materiały prasowe) Robert Więckiewicz w filmie „Kos” (Fot. materiały prasowe)

I tu zaczyna się (i kończy) zabawa – żonglerka gatunkami, szybkie jak kule zwroty akcji, celowe nawiązania do tarantinowskich wątków, ale także tak bardzo tożsama dla polskiej literatury i sztuki łotrzykowska intryga trzymająca w napięciu. I to przez niemal dwie godziny. Bohaterowie nie tylko grają w karty, ale przede wszystkim grają w „co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, stąpając po kruchym szkle potłuczonego słoika konfitur maskujących krew pierwszego z trupów. A trup ściele się gęsto. Bo podkręcający wąsa Dunin, choć jeszcze chwilę udaje naiwnego, to szybko orientuje się, że ma przed sobą w dworku Pułkownikowej nie Mości Biedę i jego gościa – handlarza cukrem, ale ściganego Kosa z wiernym towarzyszem rebelii. Gdyby wzrok mógł zabijać, porąbałby dzielący bohaterów drewniany stół (niczym w „Django”) na wiór.

„Kos” (Fot. materiały prasowe) „Kos” (Fot. materiały prasowe)

I choć Maślona nie miał budżetu jak ten z „Django”, to nie pozwolił, żeby było to widać. Wraz z producentami ograniczyli miejsca akcji na rzecz jakości. Bardzo mądre posunięcie – kino historyczne czy kino kostiumowe to pożeracze pieniędzy. A jednak ekipie „Kosa” udało się zrobić film bez kompromisów i z wielkim rozmachem. Głównie dzięki talentowi, pierwszorzędnej obsadzie i zgrabnej produkcyjnej strategii. Doceni to wytrawny, ale i młody widz. I mimo że „Kos” leży tak daleko od takiego np. „Potopu”, od lekcji historii, to – cytując klasyka – „szkoły przyjdą”. I będą mieć ochotę wiedzieć więcej niż to, co w podręczniku.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze