1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia
  4. >
  5. Poprawność polityczna – terror czy lek na całe zło?

Poprawność polityczna – terror czy lek na całe zło?

Napis \
Napis "Stop calling me murzyn" ("Nie nazywaj mnie murzynem") pojawił się na jednym z transparentów podczas ubiegłorocznych protestów przeciwko rasizmowi, które odbyły się pod Ambasadą USA w Warszawie. Stał się on symbolem i początkiem społecznego dyskursu na temat poprawności politycznej. (Fot. Rafal Milach/Magnum Photoss/Forum)
Czy przepuszczanie kobiet w drzwiach jest dziś przejawem seksizmu, czy oznaką dobrego wychowania? A słowo „murzyn” to już obraza czy wciąż akceptowalne określenie? Afroamerykanin – przesada czy zwrot politycznie poprawny? Czym jest polityczna poprawność, kiedy się kończy, a zaczyna szaleństwo, zastanawia się filozofka Agata Bielik-Robson.

Artykuł pochodzi z archiwum miesięcznika "Zwierciadło".

Polityczna poprawność panuje w świecie zachodniej cywilizacji, szczególnie w Ameryce Północnej. Niektórzy uważają, że zjawisko ma już charakter terroru języka i myśli, inni – że to najlepsza metoda, by naprawić dawne krzywdy, które dotyczą wielu grup społecznych.
Polityczna poprawność (political correctness) – pp, zakłada, że w świecie jest wiele zła, na które zapracowały rozmaite tradycje. I że to wszystko mieszka w języku. A ten można zmienić, unikając pewnych tematów i używając nowych słów, a tym samym zmieni się rzeczywistość. Ja jednak nie wierzę w moc zmiany myślenia przez samą tylko językową represję, czyli w to, że jeżeli zapanujemy nad językiem i wyrugujemy wszystkie mroczne stereotypy, pejoratywne określenia dotyczące jakiejś grupy etnicznej, obyczajowej, to znikną problemy. Jeden z ciętych publicystów amerykańskich Robert Hughes nazwał tę wiarę „lingwistycznym Lourdes”. Zanurza się jakąś brzydką frazę w tym Lourdes i wychodzi nam Przenajświętsza Panienka. Pisarz Saul Bellow także był przekonany, że tego rodzaju wiara w językowy cud nic nam nie pomoże i że lewica, która zainwestowała w pp, przestała widzieć obiektywną rzeczywistość i tylko udaje, że rozwiązuje jej problemy. Poza tym pp nie jest po prostu tylko fenomenem lewicowym. Cywilizowani ludzie przecież zawsze stosują jakąś poprawność, moja jest częścią elementarnej grzeczności.

Nie lubię stereotypów, nie sprawia mi przyjemności obrażanie ludzi generalizacjami. Zawsze więc będę bronić pp jako stałego elementu cywilizowanej gry – ale już nie jako strategii rozwiązywania społecznych problemów.

Nowością naszych czasów jest egalitaryzm też w chamstwie, każdy może wszystko powiedzieć, każde głupstwo i każdą podłość. Może więc był czas, by użyć radykalnych metod?
Tak, to jest jakaś korekta wobec populizmu, masowego gniewu, namierzania wroga, zrzucania zła na obcego. Warto się jednak zastanowić nad granicami takiej językowej represji, bo tłumienie bywa bardziej szkodliwe niż ujawnianie. Ludzie w Polsce często posuwają się do absolutnego chamstwa między innymi dlatego, że czują, że ich poglądy nie są w ogóle akceptowane i wyrażają swoje prawo do wolności słowa w sposób histeryczny. Tu trzeba umiejętnie ważyć między liberalnymi przywilejami a skądinąd słusznym postulatem ograniczania w sferze publicznej tak zwanej mowy nienawiści. Ja opowiadam się za liberalną ogładą i za wychowywaniem do obywatelskości, czyli do postawy, w której obywatele uczą się występować w sferze publicznej bez miotania obelg, bez wściekłości i wrzasku.

Kultura zawsze jest jakąś formą represji, małej i dużej, a więc poprawności.
Oczywiście, nie ma kultury bez represji. A język pozornie można najłatwiej nareperować. Teoria pp głosi, że w języku są pokłady zła, które trzeba i można wyeliminować. Mężczyzna, nazywając kobietę choćby kobitką, może nie zdawać sobie sprawy, że to lekceważące, choć dziś trudno już w to uwierzyć. Zwolennicy politycznej poprawności dowodzą, że język jest tak skonstruowany, że odzwierciedlają się w nim wszystkie nierówności, tymczasem użytkownik języka ma wrażenie, że używa go na sposób przezroczysty. Tak nie jest. Język rzadko kiedy bywa neutralny. Dlatego niezbędnym elementem liberalnej ogłady jest uświadomienie sobie, że język także potrafi ranić: to się nazywa symboliczną przemocą, często nie mniej bolesną niż przemoc realna.

Nieuchronnie jednak pojawia się kwestia granic: represji dozwolonej i koniecznej, która jednak może stać się niepotrzebną opresją. Nie tak dawno w Stanach prezydent Obama nazwał przewodniczącą sądu najwyższego najurodziwszym sędzią, z jakim kiedykolwiek miał do czynienia. Uwaga sama w sobie zupełnie niewinna, u nas przeszłaby raczej niezauważona, a we Francji pewnie uznano by ją za komplement, nawet tamtejsze feministki by się nie oburzyły. Tam natomiast oburzyli się wszyscy, nawet konserwatyści uznali uwagę za seksistowską. W Stanach zatem pp potrafi stać się narzędziem kolejnej opresji. Oto dowód, że nie ma takiej doktryny, nawet szlachetnej, której ludzkość nie potrafiłaby obrócić w pretekst do terroru.

Po zamachu w Bostonie w „Wall Street Journal” znalazłem taką informację: „Policja nie powinna powstrzymywać się od obserwowania grup muzułmanów i imigrantów tylko dlatego, że to politycznie niepoprawne”.
Można istotnie zabrnąć tak daleko, że w ogóle nie będzie można powiedzieć nic, wypowiedzieć żadnego społecznego niepokoju, roszczenia – nawet wobec zwolenników radykalnego islamu, których normy stoją w jawnej sprzeczności z prawem liberalnym. Anglicy, którzy na co dzień borykają się z tym problemem, bronią się przed naporem opresyjnej poprawności dzięki swojemu poczuciu humoru. Dzięki wrodzonej ironii potrafią z wdziękiem używać stereotypów w sposób, który nie rani bezpośrednio. Ale kiedy w ogóle nie można odwołać się do stereotypu, to nie można też zażartować. Żart umiera, nie ma żartów w sferze publicznej określonej wyłącznie przez polityczną poprawność stosowaną z absolutnie purytańską powagą. Obama niewinnie zażartował i obiekt jego niewinnego żartu poczuł się natychmiast głęboko urażony.

Żart czasami bardzo zawstydza, więc upokarza…
Dobry żart jest skomplikowaną grą społeczną, Anglikom jakoś to się udaje. Mam wrażenie, że potrafią robić to z wdziękiem, że oparli się surowej purytańskiej mentalności, która nas nadmiernie dyscyplinuje.

A jak to zjawisko widzisz w Polsce?
Jesteśmy w tej kwestii daleko za Stanami, nawet za Francją. A Francja jest chyba najmniej politycznie poprawnym krajem zachodnim. Niektórzy nasi politycy, którzy chcieliby nawiązać kontakt z Europą, postrzegają polityczną poprawność jako wymóg dostosowania się do standardu cywilizacyjnego – z czym jak najbardziej się zgadzam. Tymczasem inna grupa polityków jest przekonana, że w ten sposób „sprzedajemy się” obcej kulturze i rzekomo wyzbywamy tradycyjnych polskich swobód sarmackich, wchodzą w tę grę na zasadzie buntu, piętnując i wyśmiewając polityczno-poprawnościowe zachowania „lemingów”. Kiedy więc nazywa się panią Muchę ministrą, jak zażyczyło sobie nasze lobby feministyczne, żartują sobie z tego w sposób niewybredny i świadomie łamią pewne tabu. Mówią tym samym: tu jest Polska, tu się mówi inaczej, tu się mówi, jak kto chce. W Polsce polityczna poprawność przyjęła się zatem jako wyobrażenie pewnego standardu cywilizacji, który jest przez elitarną mniejszość traktowany jako swój, już głęboko uwewnętrzniony, przez większość jednak odbierany jako obcy. PiS cały czas mówi o terrorze politycznej poprawności, tak samo cała rzesza prawicowych publicystów, dla których jest on tożsamy z obcym wpływem zachodniego liberalizmu.

Ale ta poprawność do nas przyszła bocznymi drzwiami, zadomawia się, nawet ci, którzy się buntują, częściowo jej ulegają…
Według prawicy to „Gazeta Wyborcza” narzuciła polskiemu społeczeństwu polityczną poprawność jako obcy standard cywilizacji zachodniej, a nie polskiej. Prawica chciałaby pełnej restytucji przywilejów sarmackich (oni to nazywają prawdziwą wolnością republikańską), gdzie każdy chlapie, co mu ślina na język przyniesie. Tak pojęty „republikanizm” ma się nijak do liberalizmu: to rzeczywiście dwa różne światy.

Antygejowska wypowiedź Wałęsy, kontrowersyjne wypowiedzi Joanny Szczepkowskiej były jednak ostro komentowane.
Wałęsa wyraził się wyjątkowo głupio i, niestety, to nie była tylko kwestia wyrażenia się: on rzeczywiście tak myśli. Inna sprawa, kiedy za drażniącymi wyrażeniami nie musi koniecznie stać pogardliwy pogląd. Na przykład prości ludzie często używali pobłażliwego określenia „żydek”, ale w filmie „W ciemności” Agnieszki Holland główny bohater, który ryzykuje życie dla ocalenia Żydów w kanałach, nazywa ich właśnie – z dumą – „swoimi żydkami”. I wtedy już nie sposób rzucić w niego kamieniem, choć z punktu widzenia dogmatycznej politycznej poprawności popełnia on grzech nad grzechy. Samo zło. A tymczasem jego czyny są dobre.

Z Żydami nie ma żartów, bo był Holokaust. Jak po latach wracam do powieści Żeromskiego i Prusa, to właśnie na tle naszych nowych czasów jestem w szoku, jak w ich języku funkcjonują słowa „Żyd” i „żydek”. To byli szlachetni ludzie, wolni od uprzedzeń, ale w języku odbija się duch czasu, który, jak się potem okazało, zmierzał w kierunku Holokaustu…
To prawda. Ja jednak jestem przeciwna poprawnościowemu lustrowaniu tych nieszczęsnych białych martwych mężczyzn – ustawy nie mogą działać wstecz! Wytwarza to nieprzyjemne poczucie purytańskiej wyższości. Dlatego przytoczyłam przykład sprawiedliwego, którego postanowiła uhonorować Agnieszka Holland, bo choć mówił on wątpliwym językiem, to jednak nie przejął się antysemickim „duchem czasu”, a nawet odważnie się mu przeciwstawił. Naprawdę czyny są ważniejsze od języka. Polityczna poprawność potrafi także maskować naszą całkowitą polityczną bierność, a nawet obojętność. Możemy mówić doskonale wycyzelowanym językiem i jednocześnie nie robić dla naszych bliźnich absolutnie nic dobrego. Tu się przypomina przestroga św. Pawła: „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący”. Leopold Socha nie mówił politycznie poprawnym językiem dzisiejszych purytańskich aniołów, ale za to był dobrym człowiekiem. Dla mnie to ważniejsze.

Porównaj publiczną rozmowę, ale też te przy stole w Polsce i na Zachodzie…
W polskiej tradycji mówi się bardziej otwarcie. Nasza konwersacja jest w porównaniu z purytańską żywiołowa i substancjalna, dużo się dzieje. A ideał politycznej poprawności to najlepiej nic nie mówić. Nie możesz nic mocnego powiedzieć o kobietach, o mężczyznach, nic o chrześcijanach, nic o żydach, muzułmanach.

Kiedy wylatujesz z Polski do Anglii, zmieniasz sposób mówienia?
Jest tylko jedna sprawa, gdzie się cenzuruję, to mówienie o islamie. W Polsce nie obawiam się powiedzieć wprost, co myślę o tej religii, mówię, że jej nie lubię (skandaliczny stosunek do kobiet, antyliberalizm). Dla mnie islam oznacza zniewolenie, co obce naszej mentalności. Ale gdybym w Anglii coś takiego powiedziała na zajęciach, następnego dnia zawezwałby mnie rektor. A tak naprawdę myślę, że nie ma idealnej metody wykorzeniania zła z jakichkolwiek relacji międzyludzkich, trzeba po prostu zachować zdrowy rozsądek i umiar.

Agata Bielik-Robson, ur. w 1966 r.; polska filozofka zajmująca się filozofią podmiotowości, postsekularyzymem, myślą judaistyczną oraz wpływem psychoanalizy i formacji romantycznej na filozofię. Pracuje na Wydziale Teologii Uniwersytetu w Nottingham oraz w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, wykłada w Collegium Civitas, Szkole Nauk Społecznych i Ośrodku Studiów Amerykańskich UW. Członek stowarzyszenia naukowego Collegium Invisibile.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze