Rok temu ledwie pływałam odkrytą żabką. I to tylko wtedy, kiedy stopami mogłam sięgnąć gruntu. Dzisiaj bez lęku przed wodą wypływam na głębiny, a pół kilometra krytym kraulem przestało być problemem – pisze dziennikarka Renata Bożek. Jej drogę do wolności od lęku przed pływaniem na głębokiej wodzie w skrócie można opisać tak: krok po kroku w bezpiecznych warunkach czerpać coraz większą przyjemność z pływania i oswajać swój strach przed głęboką wodą.
Też boisz się wody? Pewnie nie bez przyczyny. Zwykle sięga ona pierwszych wspomnień związanych z wodą. Ja do tej pory pamiętam gorące lato i zalew, nad który wybraliśmy się całą rodziną. Miałam sześć lat i rwałam się do pływania. Kiedy już jako tako utrzymywałam się na powierzchni, tata wziął mnie na głęboką wodę. Puścił i kazał płynąć. I stało się! Woda zalała mi nos, zakrztusiłam się i wpadłam w panikę. Te kilka sekund przerażenia przez kolejne 40 lat skutecznie trzymały mnie na płyciźnie. Owszem, kilka razy podejmowałam próby profesjonalnej nauki pływania. Szło mi nawet dobrze, ale wystarczył chlust wody do nosa, żebym wpadała w panikę, a lekcje szły na marne. Na plus mogę sobie zaliczyć, że nie miałam złudzeń co do moich umiejętności pływackich. I wiedziałam, że skakanie na głęboką wodę nie jest dla mnie. Dlatego kiedy los rzucił mnie na południe Europy, nad ciepłe morze, trzymałam się realiów i wody, która sięgała mi nie dalej niż do szyi. Bo jeśli chcemy oswoić lęk przed wodą, musimy przede wszystkim zadbać o własny komfort.
Po pierwsze
bezpieczeństwo
Strzeżona plaża, mur kamieni oddzielający od otwartego morza i przyjazna nadmorska kafejka to idealne warunki dla kiepskiego pływaka. W wodzie zaczęłam od rozpoznania terenu: gdzie jest płytko, gdzie teren się obniża, gdzie zaczyna się głębia. W przypadku morza ważne, żeby za każdym razem zwracać uwagę na fale, prądy i przypływy, bo w ciągu dnia może ubyć lub przybyć nawet metr czy dwa wody. W basenie też warto wiedzieć, kiedy woda sięga nam do pasa, do szyi, a kiedy zaczyna się brak kontaktu z podłożem. W domu buszowałam po Internecie – czytałam porady dotyczące bezpieczeństwa w morzu i informacje o wyporności ciała zanurzonego w cieczy. Potem za każdym razem, kiedy wchodziłam do wody, powtarzałam sobie, że jej ciężar jest większy od ciężaru mojego ciała, więc jeśli nie wpadnę w panikę i będę oddychać, mam szansę dopłynąć do brzegu. Przypominałam sobie również rady, co robić, kiedy zacznę tonąć. Trzeba od razu krzyczeć po pomoc. Starałam się też drogę do morza wykorzystać na proste ćwiczenia uspokajające. Wdech ma trwać cztery sekundy, zatrzymanie powietrza w środku sześć sekund, a wydech – osiem. Łatwo zapamiętać: cztery – sześć – osiem. Kilka minut takiego oddychania pomaga wejść do wody na większym luzie. Rady doświadczonych pływaków, że jeśli chcę dobrze pływać, muszę zanurzać głowę – zbywałam tłumaczeniem, że nie jestem gotowa. Bo nie byłam. Byłam za to pewna, że pływanie ma stanowić frajdę, a nie kolejny obowiązek. Nie przejmowałam się więc, że pływam kiepsko. Chodzi o to, żeby poczuć przyjemność unoszenia się w wodzie. Bez napinania się: muszę dobrze pływać.
Po drugie
cele
Nie musiałam dobrze pływać, ale chciałam. Moim ambitnym celem było przepłynąć odkrytą żabką 100 metrów, nie bacząc na to, że nie mam gruntu pod stopami. Dlatego po tygodniu taplania się zaczęłam wyznaczać sobie te mało ambitne cele, np. dzisiaj przepłynę trzy metry na głębokiej wodzie. Były nieco niekomfortowe, ale do zrobienia. Za każdym razem, kiedy mi się udało i wiedziałam, że potrafię to zrobić, dodawałam kolejne wyzwanie, np. przepłynę całą długość „basenu” (w płytkim miejscu) z jedną przerwą. Poza tym oglądałam filmy instruktażowe na YouTubie i przez kilka kolejnych dni ćwiczyłam leżenie płasko na wodzie, wykopy nogami, ruchy ramion. Aby dodać sobie motywacji, robiłam ze sobą zakłady, np. „jeśli dopłynę do kamieni, uda mi się dzisiaj skończyć rozdział”, „jeśli nie spanikuję, kiedy fala zaleje mi twarz, rozwiążę problem w pracy”. Infantylne? Może. Ale działa. Coraz częściej wychodziłam z wody dumna, że znów mi wyszło.
Po trzecie
satysfakcja
Ani się obejrzałam, minęły dwa miesiące, a ja byłam w stanie przepłynąć 150 metrów. Rozkoszowałam się poczuciem sprawczości i sukcesami, które było widać jak na dłoni. Bo przecież na początku trudno było mi przepłynąć 15 metrów, a teraz robiłam 10 razy więcej i nie przejmowałam się brakiem dna pod stopami. Tylko spokojnie płynęłam tam, gdzie mogłam stanąć! Cellulit wyraźnie się zmniejszył, skóra zrobiła jędrniejsza, a mięśnie ramion silniejsze. Poczułam się pewniejsza siebie nie tylko w wodzie, ale i na ziemi. Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że w wodzie starałam się koncentrować tylko na pływaniu, harmonizowaniu ruchów rąk i nóg, oddychaniu. Na brzegu zostawiałam „ziemskie sprawy”, a naukę pływania traktowałam jak ćwiczenie uważności. Byłam tylko ja i morze, z tygodnia na tydzień coraz bardziej znajome i oswojone. I wtedy poczułam, że przyszedł czas zrobić krok, którego do tej pory unikałam jak ognia: wydychać pod wodą.
Po czwarte
bąbelki
W filmach instruktażowych pt. „nauka pływania dla początkujących” zaczęłam zwracać uwagę na część, która do tej pory wydawała się nie dla mnie, czyli naukę wydychania pod wodą. Oglądałam pływaków wypuszczających powietrze, zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że i ja tak robię. Zaczęłam od tego, że po przyjemnym pływaniu stawałam w wodzie sięgającej brody, robiłam głęboki wdech i zanurzałam się po nos z wydechem. Nieraz woda wleciała mi przez nos, ale dzięki temu, że stałam mocno na nogach, znosiłam to z godnością.
I najważniejsze: kupiłam swoje pierwsze w życiu okulary do pływania. Bez nich zanurzanie głowy pod wodę jest tylko dla twardzieli, do których się nie zaliczam. Zakładałam okulary i na płyciźnie (tak mniej więcej do pasa) ćwiczyłam wypuszczanie bąbelków. Muszę przyznać, że mi się to spodobało, tak samo jak obserwowanie pofalowanego piasku i refleksów słońca śmigających po dnie. Trwało jednak kilka dni, zanim odważyłam się pływać z głową zanurzoną pod wodą. Najpierw na płytkiej wodzie, z czasem na głębokiej. Cieszyłam się jak dziecko, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ryby. Radość jednak trwała krótko.
Po piąte
kryzys
Tak byłam skupiona na wyzwaniach w wodzie, że nie zauważyłam niebezpieczeństwa, które czyhało na brzegu. Pewien mężczyzna opacznie potraktował moją uprzejmość. Niby nic poważnego, niby przypadkowe czekanie, aż wyjdę z wody i przyjdę do przebieralni pod prysznic, niby niewinne komplementy, przyjacielskie gesty, niby żartobliwe złapanie mnie za stopę, kiedy pływałam. Czułam się w potrzasku. Doszło do tego, że na plażę szłam z obawą przed namolnym kompanem, który będzie czekał na mnie na brzegu albo w wodzie. Pływanie znów zaczęło wiązać się ze strachem. Tym razem przed osaczeniem i lekceważeniem moich granic. Na nic zdawało się wsparcie mojego partnera i rady, że mogę przecież jasno powiedzieć natrętowi, że nie życzę sobie jego opieki. Na nic dwa tygodnie w Polsce, z dala od plaży. Zalewała mnie fala wściekłości i nienawiści. Po głowie krążyły agresywne fantazje. Czułam upokorzenie i bezbronność. Znów musiałam zmierzyć się z głębią, tym razem głębią moich lęków, które przez lata spychałam poza zasięg wzroku. Jak dbać o siebie i swoje granice? Jak rozpoznać zagrożenie? Jak ufać sobie i swoim odczuciom? Jak mówić „nie” i zachować się asertywnie? Pomogło mi pozornie proste ćwiczenie: podjęłam wysiłek, żeby obserwować swoje uczucia oraz przychodzące wraz z nimi wspomnienia i obrazy. Pojawiły się i toksyczne przyjaźnie, i nadopiekuńcza matka, i despotyczny ojciec, i napięcia w związku. Zaczęłam szukać rozwiązań, których motywem przewodnim było: Jak zadbać o siebie i swój komfort? Jak szanować siebie i swoje potrzeby? Jak ułożyć relacje z ludźmi, żeby były dobre dla obu stron? Kiedy wróciłam na Cypr, silniejsza i zdecydowana bronić swojego dostępu do morza, były święta i mój partner miał wolne. Na plażę chodziłam więc w obstawie. Do wody i przebieralni wchodziliśmy razem. Namolnego kompana zbywałam chłodnym „dzień dobry”. W końcu się odczepił, a ja nie mogłam się nadziwić, że miałam z nim problem. Tak samo jak nie mogę uwierzyć, że kiedyś bałam się wydychać pod wodą.
Pływanie krytą żabką stało się tak naturalne i spójne ze mną, że na dobre zapomniałam o trzymaniu głowy nad powierzchnią wody.
Po szóste
długie dystanse
Wypływałam coraz dalej, za mur, tam, gdzie zaczynało się głębokie morze. Na początku w asyście partnera, który jest świetnym pływakiem. Potem sama, trzymając się blisko kamieni, żeby w razie nagłego zmęczenia, skurczu lub zachłyśnięcia się odpoczynek (lub ratunek) znaleźć na murze. Wypływałam tylko wtedy, kiedy morze było spokojne niczym w basenie. Krytą żabką potrafiłam przepłynąć jakieś 300 metrów, nie przejmując się, że do dna jest co najmniej pięć. Uznałam wtedy (po pół roku pływania), że pora na kolejne wtajemniczenie: naukę kraula.
Zaczęłam od instrukcji na YouTubie i kilku metrów na wodzie głębokiej po brodę. Ilość wody, która wlała mi się do nosa i gardła, mogłabym liczyć na litry. Nie przejmowałam się tym, bo wiedziałam, że panika już mi nie grozi. Znajomych pływaków prosiłam o rady i korektę ruchów. Udoskonalałam wyrzucanie ramion, rytmiczne nożyce nogami i oddychanie na dwie strony. Kiedy pierwszy raz przepłynęłam kraulem 100 metrów, byłam wniebowzięta. Na razie mój rekord to 600 metrów krytym kraulem. Bez zmęczenia, bez trudu i bez świetnego stylu.
Po siódme
luz
W wodzie wciąż brakuje mi swobody, pewności siebie i luzu, które nadają gracji i szybkości. „Pływasz dobrze, ale musisz bardziej wyluzować, mniej napinać ciało” – powtarza mój partner, kiedy pytam, co mam poprawić. Ba, łatwo powiedzieć! Próbuję. Na razie nie przejmuję się, że mój styl nie jest idealny, szybkość pozostawia wiele do życzenia, podobnie jak harmonia ruchów. Cieszę się pływaniem. I coraz częściej myślę, że być może przyszła pora wziąć kilka profesjonalnych lekcji pływania. Skoro przestałam się bać wody, nie pójdą na marne.