1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia
  4. >
  5. Światowy Dzień Biegania. O tym, jak ten sport zmienia życie, pisze Joanna Derda

Światowy Dzień Biegania. O tym, jak ten sport zmienia życie, pisze Joanna Derda

Fot. z archiwum Joanny Derdy
Fot. z archiwum Joanny Derdy
5 czerwca obchodzimy Światowy Dzień Biegania. Nikogo nie namawiam, skąd. Ale może kogoś zachęcę? Bo bieganie naprawdę zmienia życie. Moje zmieniło.

Kiedy zaczynamy z synową i synem rozmawiać o bieganiu (a rozmawiamy często), reszta rodziny tłumi ziewanie. No tak, dla osób, które nie złapały bakcyla, rzecz jest raczej nudna. Ja mniej więcej całe życie tak właśnie myślałam. Biegać zaczęłam sześć lat temu, byłam wtedy 54-latką. I właściwie natychmiast przepadłam. Wsiąkłam bez reszty.

Zastanawiałam się ostatnio, czy z mojego punktu widzenia bieganie ma jakieś wady. Znalazłam jedną: nie mogę zrobić pedikiuru. Kiedyś byłam dumna z zadbanych stóp, teraz właściwie niemal cały czas moje paznokcie są w opłakanym stanie. Poza tym – same zalety. To może wymienię.

Czuję się lepiej niż 20 lat temu. Mnie samej nie chce się w to wierzyć, ale właśnie tak jest. Kręgosłup nie boli, nic nie strzyka (a zgodnie z peselem już powinno). Ciśnienie krwi idealne. Rano mam energię, żeby wstać z łóżka. Podbiegnięcie do autobusu nie jest najmniejszym problemem.

Polubiłam swoje ciało, zmuszam je czasem do całkiem sporego wysiłku, a ono ze mną współpracuje, jak nigdy wcześniej. Jestem też zdecydowanie bardziej sprawna. Bo żeby dużo móc biegać, trzeba wzmocnić wszystkie mięśnie. I nagle ćwiczenia fizyczne, których nigdy nie lubiłam, zaczęły sprawiać mi przyjemność.

Schudłam – w sposób dla mnie niezauważalny – 15 kg. A właściwie schudło mi się samo. Bez diety, bez wysiłku, bez liczenia kalorii. Jednocześnie kiedy zaczęłam biegać „na poważnie”, czyli już nie trzy kilometry po pobliskim lasku, ale regularnie, z grupą i trenerem, zaczęłam zwracać uwagę na to, co jem. Bo było mi to potrzebne, żeby biegało się lepiej. Jem mądrzej, piję dużo wody, a mało wina. Zauważyłam, że po winie jestem w gorszej formie, słabiej śpię, a rano biega mi się źle. I po prostu przeszła mi na nie ochota.

Nagle zaczęłam inaczej patrzeć na odległości w mieście. Polubiłam chodzenie. Kilometr czy dwa kiedyś oznaczało szukanie w panice autobusu czy tramwaju. Albo decyzja: za daleko, biorę ubera. Dziś nie zawracam sobie tym głowy. Idę. I nie liczę kroków. Jestem spokojna, że wszystkie wyznaczone przez lekarzy normy wyrabiam z nawiązką.

Ale największy bonus to ludzie. Poznałam fantastyczną ekipę (w każdym mieście są róne biegowe grupy, kluby, tylko wybierać). Biegamy razem. Wyjeżdżamy na biegi – czasem to kompletnie zwariowane wyprawy, jak na przykład zdobywanie Babiej Góry nocą, start o 3.30, po to, by znaleźć się na szczycie razem ze wschodem słońca. Organizujemy sobie regularnie letnie obozy biegowe. W niedziele biegamy w Kampinosie. I przyjaźnimy się. Biegamy razem nie tylko po puszczy, ale i do kina, do teatru, na wystawy. I na wino. Choć jesteśmy z różnych środowisk, mamy różne wykształcenie, pracę, doświadczenia – to, co nas łączy, okazuje się niezwykle mocnym spoiwem. Każdy szuka w bieganiu czego innego. Mamy w grupie osoby, dla których kluczowe są wyniki. Robienie kolejnych życiówek, realizowanie celów w rodzaju „maraton poniżej trzech godzin”. Inni wybierają biegi górskie. Mamy i triathlonistów, dla nich bieganie jest tylko jedną z trzech dyscyplin. Jeszcze inni biegają bez żadnych konkretnych celów, po prostu dobrze się z tym czują. Ale kiedy startujemy w biegach i na mecie dostajemy medal – bo każdy dostaje medal – radość jest ta sama. Nie raz zdarzało mi się właśnie na mecie popłakać ze szczęścia. A kiedyś – to było na moim pierwszym półmaratonie w Walencji – popłakałam się już na starcie. Z radości, że tam jestem, że stanowię część tej wielkiej biegowej społeczności.

Fot. z archiwum Joanny Derdy Fot. z archiwum Joanny Derdy

Często ludzie mnie mówią: no fajnie, fajnie, ale to bieganie to nuda. Fakt, czasem się nudzę. Wtedy włączam audiobook i po nudzie. Słyszę też: ale będziesz mieć stawy w opłakanym stanie. I może byłaby to prawda, gdybym zaczęła intensywnie biegać 30 lat temu. Ale ponieważ zajęłam się tym w wieku podeszłym, może nie zdążę się zepsuć? Zresztą wiele zależy od higieny biegania. Jeśli latamy bez opamiętania, bez planu, w butach bez amortyzacji, wyłącznie po asfalcie – pewnie ryzyko, że zrobimy sobie krzywdę, jest spore. Ale jeśli dbamy o rozciąganie, o dodatkowe ćwiczenia wzmacniające, to duża szansa, że jednak ostatecznie wyjdzie nam to na zdrowie.

Kiedyś miałam kontuzję. Poszłam do ortopedy. Ten, żeby mnie zbadać, musiał wstać od biurka. A ponieważ ważył na oko 140 kg, nie szło mu to łatwo. Kiedy się udało, sapnął: a po co pani właściwie biega? To niezdrowe. Bo lubię – powiedziałam. Choć może powinnam była powiedzieć, że może jednak zdrowsze niż mieć kłopoty z przejściem przez gabinet.

No i jeszcze jedno. Nie musisz kupować karnetu na siłownię, wkładasz buty, wychodzisz z domu i już. Biegniesz. Trening da się zrobić niemal w każdą pogodę i o każdej porze roku.

No właśnie, tu kolejna zaleta. Nie trenuję pod dachem, w siłowni, na bieżni. Co najmniej trzy razy w tygodniu, a na ogół cztery biegam w lesie. I nawet jeśli nie jest to Puszcza Kampinoska, a niewielki lasek na warszawskiej Woli, to jednak zapewnia mi to kontakt z naturą. Którą nagle zaczęłam zauważać. Widzę pierwsze pączki na drzewach, widzę, jak jesienią przebarwiają się liście, widzę ganiające wiewiórki, słucham ptaków. Biegam w mróz (kiedyś jakiś starszy pan krzyczał za mną: a pani naprawdę tak musi?!) i biegam w upał (choć to akurat jest ciężkie). Trochę pada? Wychodzę na trening. Odpuszczam sobie tylko, jak naprawdę leje. A jakie to było ważne w pandemii! Miałam wtedy poczucie, że tylko bieganie trzyma mnie w jako takiej równowadze psychicznej.

Nie bez powodu istnieje termin „euforia biegacza”. To nie jest wcale przenośnia. Endorfiny się wydzielają, głowa się czyści. Dla osób z tendencjami depresyjnymi, a ja się do nich zaliczam, to lekarstwo i profilaktyka w jednym.

Bieganie organizuje dzień. Muszę zmieścić trening, więc tak obmyślam plan, żeby się udało. Czasem oznacza to wczesne pobudki. Trudno. Nienawidzę, ale kiedy już się zmuszę, satysfakcja mega. Zresztą – po bieganiu satysfakcja jest zawsze. Nawet jeśli było ciężko albo nie wszystko się udało.

Znalazłam jeszcze jedną wagę. Kiedyś myślałam, że bieganie jest bardzo tanie. I na początku tak było. Kupiłam najtańsze buty, biegałam z aplikacją w telefonie i w starych legginsach. Ale powoli zaczęło mnie kusić. Zawsze jest jakiś przedmiot marzeń. Zegarek, lepsze buty, takie do asfaltu, takie do biegania w terenie, w górach. Ciuchy biegowe, plecaki, kamizelki. No i koszty zawodów i wyjazdów. Można wydać naprawdę sporo. Zawsze jest na co… Z drugiej strony to rozwiązuje pewien problem mojej rodziny. Kiedy pytają, co bym chciała na urodziny/imieniny/gwiazdkę, zawsze mam jakieś biegowe marzenie. A nawet jeśli nie mam, oni i tak swoje wiedzą. Na 60. urodziny dostałam od dzieci pakiet startowy na półmaraton w Pradze. Pojechaliśmy całą rodziną, a prezentem dodatkowym było to, że synowa biegła ze mną.

I tylko drobiazg na koniec. Przyjaciółka dorzuciła: napisz jeszcze koniecznie, że my pierwsi w sezonie mamy opalone nogi! Faktycznie, kiedy nikt nie myśli jeszcze o porzuceniu ciepłych ciuchów, my już biegamy w szortach. Oczywiście używamy kremów z filtrem.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze