Rodzinna kutia świąteczna. Niby jednolita, spójna. Popatrzmy na nią z bliska... Ile tu różności!
Zupełnie jak świąteczne danie rodzina jest konglomeratem wielu składników – wartości, cech, jakości, budowanych, zmieniających się na przestrzeni wielu lat. Są takie, które dominują – stanowią podstawę dania: na przykład mak. I właściwie myśląc o kutii, mówimy: „makowa”, a mówiąc o przysłowiowych Nowakach – myślimy „niezłomni”. Ale przecież każdy z nas wie, że bez rodzynek, suszonej moreli, miodu i migdałów kutia byłaby jakaś niepełna.
Niesmaczna. A Nowakowie bez uporu, a nawet stuporu ich najmłodszego synka, nie byliby Nowakami. Te „mniejszościowe” składniki nadają koloryt i smak. Wystarczy spojrzeć na to piękne danie, żeby docenić urodę błyszczących bakalii i popróbować, żeby poczuć wszystkie jej smaki, od najsłodszego miodu, po pewną gorzkość orzechów, cierpkość i ostrość imbiru. Taka kutia jest najlepsza, bo nie brakuje w niej niczego, żadnego smaku i żaden nie dominuje.
Cień przy stole
Czy nasza rodzinna kutia jest skończona i pełna? A przy wigilijnym stole nie brakuje kogoś lub czegoś? Czy o tych, którzy nie mogli lub nie chcieli przyjechać – nadal mówimy z szacunkiem? Czy nie odrzuciliśmy czegoś, co dodaje smaku, choć nie szczędzi goryczy? Może kwaśne wyrzuty babci – bo nie pasowały do idealnego obrazka naszej rodziny? Może poglądy samodzielnej już córki – bo zanadto odbiegały od tego, co jako rodzina chcemy o sobie myśleć?
Tak jak ludzie, także rodziny mają swoje zaciemnione miejsca. I nie chcą tam zaglądać. W rodzinnej kutii skupiają się zwykle na tych „najlepszych”, kolorowych składnikach: maku, moreli, śliwce, kandyzowanych ananasach. Pracowitości, odwadze, patriotyzmie, pobożności. Na samych słodkościach-wartościach. Powstaje mdły, a często fałszywy obrazek!
Bywa wówczas, że niektórzy chcą uciec z takich stadeł – czasem w chorobę, a czasem na drugi koniec świata. Na rodzinnym zdjęciu zawsze stoją z boku, żeby w każdej chwili można było ich „odciąć”. Nie pasują do obrazka, nie ma tu dla nich miejsca.
Ich tożsamość znacząco odbiega od tożsamości familii. A ta nie akceptuje inności. Tylko że emocjonalnego śladu, który pozostawiają w nas ważni przecież ludzie, tak po prosu wymazać się nie da. Dlatego nieraz cierpimy, gdy myślimy o swoich rodzinach, szczególnie w święta. Na szczęście nie zawsze... Bo przecież często myślimy o nich z podziwem: „Jak my potrafimy wspaniale wspólnie pracować!”. Tańczyć do upadłego w karnawałowych kostiumach, jeździć pod namiot, czytać książki, chodzić na koncerty, wspólnie się uczyć, gotować, opiekować dziećmi, osiągać sukcesy w nauce, sztuce, biznesie! Razem, bez żadnego przymusu, bez poczucia obowiązku. W powietrzu unosi się wrażenie ogromnej przestrzeni i spokoju. Nawet kłótnie i kryzysy są dla nas niestraszne. Ból mija, ale też wzbogaca. Pozwala dostrzec to, co do tej pory było marginalizowane.
Zróbmy pierwszy krok
Jeśli coś nie gra – zamiast krzywić się na smak rodzinnej kutii, zastanówmy się, co zrobić, żeby nam smakowała. Gdy będziemy przygotowywać ją na święta, pomyślmy o całej naszej rodzinie. Szczególnie ciepło o tych, z którymi nie zasiądziemy już do wigilijnej wieczerzy. Ale i o tych, którzy z różnych względów zniknęli ze wspólnego zdjęcia. Może podróżują gdzieś daleko, może są w szpitalu, a może sami wycięliśmy ich z fotografii po jakiejś głupiej kłótni?
Zastanówmy się, co wnosili do w nasze życie? Nawet jeśli słabość, uzależnienie, coś, czego nie jesteśmy w stanie zaakceptować – zróbmy w ich kierunku krok. Może w pewnych sytuacjach ta „odrzucana jakość” mogłaby się rodzinie przydać? Mieć jedno, choćby skromne zastosowanie?
I dorzućmy ją, w niewielkich ilościach, symbolicznie – czy to w postaci pieprzu, ostrej papryki, mdłej moreli, słodkiego miodu, imbiru, lekko gorzkawej szałwii czy kminku – do kutii, sałatki czy zupy. To przecież tylko eksperyment. Potem wstawmy je do lodówki – niech smaki się zmieszają. Kiedy znajdą się na świątecznym stole, sięgnijmy po łyżkę... I jak smakują?