Gdy Polacy mówią „wolność”, to na ogół mają na myśli wolność ojczyzny. To, że walczyli, powstawali i że to było takie szlachetne oraz wzniosłe. Tak bardzo, że zapominają o istnieniu także innych wolności. I nie specjalnie je szanują, np. wolność dziecka albo kobiety.
Definicja wolności jest niejednoznaczna, różnie ją rozumiemy. Dobrym na to przykładem są choćby wybory z 1989 roku – dla jednych święto wolności, a dla innych – hańby.
Wolności się raczej boimy, funkcjonuje stereotyp, że jak ktoś jest wolny, to znaczy, że egoista, bo myśli tylko o sobie.
Kiedy miałam trzydzieści parę lat i w najlepsze trwał socjalizm, czułam, że jestem u szczytu życiowej energii i marzyłam o otworzeniu własnego ośrodka leczenia alkoholowego uzależnienia. Wiedziałam, jaki ten ośrodek ma być, jednak to były takie czasy, że nijak nie można tego było zrealizować. Później już nigdy nie miałam takiej energii, nie byłam w stanie podjąć się tak złożonego organizacyjnie zadania. Wtedy zabrakło mi bardzo wolności dla działania, dla przedsiębiorczości. Ograniczał mnie ustrój. W sensie osobistym nie czułam się zniewolona w PRL. Może w dzieciństwie, przez moją matkę, na szczęście wolność dawali mi ojciec i niania, dzięki temu miałam duże poczucie autonomii i z czasem mogłam ją sobie wywalczyć także u matki.
Ważne jest rozróżnienie na „wolność od” i „wolność ku”. Ta pierwsza to hulaj dusza, piekła nie ma, szalejemy, poddajemy się własnym odruchom. Może się to wydawać fajne, bo jest spontaniczne, ale jeśli nie jest poparte doświadczeniem albo zdrowym rozsądkiem, dojrzałością czy uznawaniem mądrych granic, idzie w destrukcję, zatracanie się. Dzieje się tak bardzo często, jeśli młody człowiek czy dziecko nie czują, że stoi za nimi rozsądny dorosły, który ma do nich szacunek. Dziecko podkreśla więc swoją wolność, pozwalając sobie na demonstrację gniewu, pretensji lub rozpaczy, niszcząc co popadnie. Pozbywa się napięcia, zrzucając kłopot na wszystkich wokół. „Wolność od” to jest wolność od ograniczeń. Cenniejsza jest wolność ku czemuś, czyli tak zwana uświadomiona konieczność. Niezbędny kompromis, zgoda na coś, co niekoniecznie nas upaja, ale lepiej, żeby było takie, jak być może, niż żeby miało wcale nie być. Gdy widzimy, że nie zbudujemy niczego, jeśli ktoś będzie wciąż to burzył i niszczył, to musimy się zgodzić na to, żeby powstrzymać burzącego.
Im bardziej jesteśmy indywidualistami, tym bardziej wchodzimy w wolność drugiego człowieka. Mój ulubiony kierunek filozoficzny – utylitaryzm – mówi o tym, że liczy się jak największa suma dobroci dla jak największej liczby ludzi.
Filozof James Mill twierdził, że podstawą życia w społeczeństwie jest umowa społeczna – musimy się ze sobą nawzajem liczyć, żeby jak największej liczbie osób było jak najlepiej.
Bez wątpienia wszyscy podlegamy ograniczeniom wolności. Przykładem takich ograniczeń mogą być Dekalog czy obowiązujące prawo, zgadzamy się na to, bo wiemy, że one gwarantują nam bezpieczeństwo. Trzeba tu znaleźć złoty środek, bo z jednej strony złem jest zakłócanie innym życia, z drugiej – złem jest także ograniczanie wolności. Bez kompromisu co do granic wolności indywidualnej nie ma umowy społecznej, a więc ładu gwarantującego bezpieczeństwo.
W społeczeństwie rezygnujemy z części wolności. Mamy PIT-y, PIN-y, PESEL-e, jesteśmy opisani, inwigilowani, pozwalamy na przechowywanie naszych danych. Zgadzamy się na to, bo w zamian dostajemy właśnie poczucie bezpieczeństwa. Choć w naszej kulturze dość często dochodzi do pomieszania wartości, bezpieczeństwo myli nam się z pułapką i ze zniewoleniem, a wolność – z anarchią i ryzykiem.
Łatwo być zniewolonym przez sektę, ale też przez rodzinę, nałogi, kulturę masową. Młodzi kilkunastoletni ludzie, żeby się odróżnić od rodziny, która ich zniewala, wchodzą w bunt nastolatków. Paradoksalnie jego przejawem jest przynależność do wspólnoty nastolatków, której członkowie upodabniają się, mają taką samą fryzurę, chodzą w podobnych ubraniach. Trudno uwolnić się od dialektyki: indywidualizm – wspólnota, to taka jedność przeciwieństw. Dorastamy, ale musimy przyjąć wartości grupy, do której chcemy należeć. To zaspokaja naszą potrzebę przynależności, bez której trudno żyć. Można byłoby zaryzykować twierdzenie, że jeśli człowiek się rozwija, to wraz z wiekiem powinien stawać się coraz bardziej wolny w swoich poglądach, swojej wiedzy o świecie, o ludziach, o sobie. Coraz bardziej tolerancyjny, spokojny. Zdaje sobie wtedy sprawę, że wolność to prawo do bycia innym niż reszta, do bycia sobą, oraz z tego, że czasem trzeba za to słono zapłacić. Ale warto.
Fragment książki „Życie od A do Z”, w której Katarzyna Miller dzieli się z czytelnikami swoim terapeutycznym doświadczeniem. Autorka nie ucieka przed trudnymi tematami ani przed podpowiadaniem konkretnych rozwiązań, ale też zachęca do autorefleksji. Nie brakuje tu jej dosadnego poczucia humoru, ciepła, a przede wszystkim – szczerości, dzielenia się bardzo osobistymi historiami. Książka powstała dzięki rozmowom z Dariuszem Janiszewskim, redaktorem „Zwierciadła”.