Młodzi ludzie żyją w zupełnie innym świecie, niż żyli ich rodzice. Dlatego umiarkowane zabieganie o to, żeby poznać ich świat, zrozumieć
ich język, potrzeby, frustracje, źródła różnych zagrożeń oraz stresu, to bardzo dobry pomysł. Ale nie na siłę – zaznacza psychoterapeuta Wojciech Eichelberger.
#NAJLEPSZE TEKSTY 2022 – tak oznaczyliśmy wybrane artykuły opublikowane w mijającym roku, które chcemy Wam, Drodzy Czytelnicy, przypomnieć, bo warto. Ich treści szczególnie zapadły nam w głowach i sercach. Po ich opublikowaniu dostawaliśmy od Was mnóstwo słów uznania, podziękowań i komentarzy. Za wszystkie dziękujemy.
Powiedziałeś ostatnio, że z nastolatkiem trzeba rozmawiać jak z dorosłym. Czy to znaczy, że można się z nim, jak z dorosłym, kumplować?
Z nastolatkiem rozmawiamy jak z dorosłym w tym sensie, że wychodzimy z roli rodzica – czyli tego, który nakazuje, kontroluje, koryguje, narzuca, recenzuje i bierze na siebie odpowiedzialność. W zamian kierujemy się szacunkiem i wiarą w jego możliwości. Określenie „rozmawiać jak z dorosłym” jest więc skrótem myślowym. Bo często mamy duże problemy z traktowaniem nawet dorosłych w sposób, który nie kłóci się z szacunkiem czy choćby elementarną kulturą i uprzejmością. Dlatego w relacji z własnym nastoletnim dzieckiem trzeba dokonać w tej sprawie szczególnego wysiłku.
W idealnej wersji moglibyśmy zdobyć się nawet na traktowanie nastolatka jak oczekiwanego gościa, który zamieszkał w naszym domu. Skoro tak, to przecież relacja z szanowanym, oczekiwanym gościem nie polega na kumplowaniu się. Nie zwierzamy mu się z naszych intymnych problemów czy upodobań, nie poklepujemy z byle powodu po ramieniu, nie zapraszamy go na imprezy organizowane przez naszych przyjaciół i znajomych, nie dopytujemy się o jego/jej osobiste czy intymne sprawy i związki i nie wpraszamy się tam, gdzie nas nie zaproszono. Metamorfoza naszej relacji z dorastającym dzieckiem powinna także polegać na zmianie języka używanego dotychczas w codziennej komunikacji na taki, jakim posługujemy się w kontaktach z dorosłymi obdarzanymi przez nas szacunkiem.
Nie zwierzamy się nastolatkowi z naszych problemów, ale on nadal może zwierzać się nam.
Nastoletnie – 15-, 16-letnie – dziecko może się zwierzać, ale nie wolno nam, rodzicom, się tego domagać. Możemy jedynie proponować i prosić. W tym też wyraża się to, co jest tak ważne dla naszych dorastających dzieci, czyli poczucie, że rodzice szanują ich odrębność i prywatność i nie wątpią w to, iż przekazali im wystarczająco dużo wiedzy i umiejętności, by sobie zaczęły samodzielnie radzić w życiu.
Część rodziców idzie wtedy w kumplowanie. Bo sami mieli sztywnych rodziców, których się wstydzili, więc oni chcą być cool. Mają nadzieję, że w ten sposób nie stracą z nastolatkiem kontaktu, a nawet go pogłębią. Chcą poza tym poznać świat dziecka, wiedzieć, czym żyje, więc chęć kumplowania się też zapewne z tego się bierze.
Prawdą jest, że w dzisiejszym rozpędzonym technologicznie świecie między nastolatkami i ich rodzicami powstała wielka międzypokoleniowa, kulturowa luka. Dzieci narodzone w pierwszym dziesięcioleciu tego wieku żyją w zupełnie innym świecie niż świat, w którym dorastali ich dzisiaj 45–55-letni rodzice. A więc zabieganie przez rodziców o to, by rozumieć język nastolatków, ich potrzeby, emocje i frustracje oraz źródła zagrożeń i nadmiernej presji – to generalnie dobry pomysł. Pod warunkiem że polega on na wymagającym zaangażowania i czasu poznawaniu jego świata.
Często pod płaszczykiem kumplowania skrywa się nasza potrzeba dalszego kontrolowania nastolatka.
Stanowczo odradzam podejmowanie takich zakamuflowanych prób. Pamiętajmy, że prócz szacunku i wiary rodziców w dziecko potrzebuje ono też rodzicielskiego zaufania. Kumplowanie się z nastolatkiem po to, żeby go kontrolować, wcześniej czy później skończy się katastrofą moralnej kompromitacji rodziców. Dziecko wyczuje bowiem, że jesteśmy agentem obcego mocarstwa, a kolegowanie się to wielka ściema. Rodzice muszą więc wybrać między kontrolą i zaufaniem. Rodzicielski przekaz do nastolatka/ nastolatki powinien być mniej więcej taki: „Uważam, że kontrolowanie ciebie jest już nie tylko niemożliwe, ale przede wszystkim niepotrzebne i upokarzające dla obu stron. Nie chcę cię więc dłużej kontrolować i zdejmować z ciebie odpowiedzialności za to, co robisz ze swoim życiem. Ale jak będziesz miał jakieś kłopoty czy trudności, to pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć”.
Taką rozmowę trzeba z dzieckiem odbyć, kiedy wchodzi w wiek dojrzewania?
Tak, ale nie wcześniej niż po 17. roku jego życia. Wtedy jest dobry czas, by abdykować z roli kontrolera. Dla dziecka jest to z jednej strony radosne, bo daje poczucie wolności, ale i trudne, bo po drugiej stronie medalu jest odpowiedzialność. To nieodzowny warunek rozpoczęcia trudnego dzieła budowy partnerskiej relacji z dorastającym dzieckiem. Rzec można – kamień węgielny.
A jeśli kumplowanie się rodziców jest motywowane chęcią naprawienia swoich błędów? Bo, na przykład, kiedy córka była mała, mnie nie było, to teraz będę chodziła z nią na imprezy i może w ten sposób wynagrodzę jej swoją nieobecność.
Zdawanie sobie sprawy z popełnionych błędów jest niezwykle cenne. Warto wyciągnąć wnioski, wyrazić żal i mądrzej dbać TERAZ o relację z dorastającym dzieckiem, będąc w zgodzie ze zmieniającymi się okolicznościami życia i z upływem czasu.
Przytulanie na siłę nastolatka/nastolatki w sytuacji, gdy wcześniej z jakichś powodów tego nie robiliśmy, będzie przez dziecko odebrane jako przekraczanie jego granic, jako łagodna wersja emocjonalnej przemocy. Zrozumiałym jest, że gdy zdamy sobie sprawę z tego, że kiedyś popełniliśmy błąd, to chcemy temu zadośćuczynić. Ale niech nasza szlachetna intencja wpasuje się w aktualny wiek dziecka, w sposób, w jaki nasze rodzicielskie działania je ukształtowały i w jego nowe, adekwatne do wieku potrzeby i aspiracje. W przeciwnym razie będzie to jedna z tych dobrych intencji, które brukują drogę do piekła. Gdy dziecko dorasta, naszym naczelnym rodzicielskim zadaniem jest pomóc mu w dorastaniu. Dopieszczanie go i sprowadzanie do roli roszczeniowego dziecka – w imię ukojenia naszego poczucia winy – nie tylko nie będzie zadośćuczynieniem za dawne zaniedbania, lecz sprawi, że nasze dorastające dziecko cofnie się w rozwoju.
Wróćmy do metody zadośćuczynienia przez kumplowanie się – przecież w partnerskich, dorosłych relacjach opartych na szacunku i zaufaniu nie pakujemy się komuś na jego imprezę bez zaproszenia. Nie mogę jako rodzic wbić się nieproszony na imprezę mojego nastoletniego dziecka, „bo to otwarta impreza”. Byłoby to absurdalne, szkodliwe, obciachowe zachowanie. Ale jeśli wychowywaliśmy nasze dziecko w atmosferze szacunku, zaufania i wiary w nie, to jest bardzo prawdopodobne, że otrzymamy kiedyś takie zaproszenie. Bo dziecko będzie miało – na przykład do taty – pełne zaufanie, że wie, kiedy wyjść i że nie będzie podrywał koleżanki.
Amerykański psycholog Michael J. Bradley w książce „Tak, twój nastolatek jest szalony!” pisze, że nastoletnie dziecko szuka dorosłych, których mogłoby szanować i którzy by jego szanowali. A szacunek definiuje jako delikatną równowagę między stanowczością a troskliwością. Wymagania i troska to jest to, czego potrzebuje młody człowiek?
To bardzo ważna obserwacja. Nastolatki przygotowują się do opuszczenia domu i wkraczają w swoje życie. W tym okresie potrzebują przewodnika/mentora. Czasem rodzice z powodu swoich ograniczeń czy nadmiernego przywiązania do dziecka połączonego z brakiem wiary w jego możliwości nie nadają się do tej roli. Rekonstrukcja rodzicielskiego stosunku do nastolatka trwa zazwyczaj zbyt długo, a czasami nawet w ogóle nie zachodzi. W tej sytuacji dorastające dziecko będzie szukać mentorów i autorytetów poza domem. Nie ma w tym nic złego. To naturalna i ważna potrzeba. Wtedy do oceny kwalifikacji mentora dobrze jest stosować przytoczony przez M.J. Bradleya wskaźnik: 50 proc. wsparcia, 50 proc. wymagań. Jest to zresztą wskaźnik uniwersalny, który powinien być uwzględniany we wszystkich procesach edukacyjnych, w treningu sportowym, w bliskich związkach, a także w wychowywaniu dzieci. Gdybyśmy jako rodzice pozostawali wierni tej zasadzie i mądrze ją stosowali, to najprawdopodobniej nie mielibyśmy problemu z zaufaniem do naszego dorastającego dziecka, a jego wchodzenie w dorosłość byłoby bardziej płynne i mniej dramatyczne.
Ale rodzice nastolatków nie powinni dezerterować, tylko być w odwodzie jako potencjalna deska ratunku.
Zdecydowanie tak. Relacje nastolatków z zewnętrznymi mentorami bywają trudne. Bo dziecko źle wybrało, bo mentor okazał się sam niedojrzały i nieogarnięty, bo nie był to mentor, tylko influencer albo internetowa kometa. Wtedy poobtłukiwany przez życie nastolatek czy nawet 20-,30-latek powinien mieć możliwość znalezienia schronienia i wsparcia w domu rodziców. Ale obtłuczone dziecko nie będzie chciało wracać ani do rodziców, którzy się obrazili, że odeszło, ani do rodziców, którzy nie mają do niego szacunku, a tym bardziej do rodziców zakumplowanych. Więc nie kumplujmy się ze swoimi nastolatkami, lecz w zamian zaprzyjaźniajmy się z nimi. Przyjaźń bowiem zakłada szacunek, zaufanie i symetrię w ich egzekwowaniu. Tu też obowiązuje wzajemność w stosowaniu zasady: tyle wymagań, ile troski.
Jak to się przejawia w przyjaźni?
W przyjaźni troszczymy się o przyjaciela/przyjaciółkę, ale jednocześnie wymagamy od niego/niej, żeby stawał się on najlepszą wersją samego/samej siebie. To obowiązuje także w wychowywaniu dziecka. Ale z nastolatkiem ta relacja staje się dwustronna i symetryczna, a to znaczy, że nasze dziecko też będzie miało prawo stawiać nam wymagania w trosce o to, żebyśmy stawali się najlepszą wersją samych siebie.
Część rodziców poddaje się; są przekonani, że skoro zawiedli jako rodzice małego dziecka, to teraz już nic nie da się zrobić. Tymczasem Michael J. Bradley w cytowanej już książce przytacza wyniki badań nad mózgiem nastolatków, które pokazały, że młodzi ludzie są w stanie zmienić schematy połączeń wykształcone w mózgu i przyswoić nowe wzorce zachowań. A to znaczy, że rodzice swoim postępowaniem wobec nich „wypalają” w ich mózgach trwały wzorzec zachowania. Autor pisze: „Mądrość rodziców może stać się dla nastolatka wybawieniem”. Czyli – nic straconego!
No właśnie, o mądrość rodziców chodzi tu najbardziej. Czyli żeby dokonać tego, o czym pisze Bradley, musimy się sami zmienić. Dopiero wtedy będziemy w stanie zmienić radykalnie nasze relacje z dorastającym dzieckiem na partnerstwo oparte na szacunku i zaufaniu. Nie wystarczą w tej sprawie zewnętrzna poza i wyuczenie się kilku formułek z jakiegoś poradnika o rozmawianiu z nastolatkiem. Musimy w tę przemianę włożyć wiele pracy. Dzieci mamy między innymi po to, żeby przechodzić taką transformację. Nie jest nam łatwo, wychodząc z roli niezbędnego i wszechwładnego opiekuna niemowlęcia, a potem grając rolę wymagającego nauczyciela i sędziego, przejść do partnerstwa i przyjaźni z nastolatkiem. Trudno jest zrezygnować z bycia niezbędnym, oddać władzę i urząd nauczyciela i sędziego, aby w końcu ryzykować to, że od własnego dorastającego dziecka usłyszymy kategoryczną ocenę naszych nauczycielskich, mentorskich i ludzkich kwalifikacji: „Chętnie bym słuchał twoich rad, tato/mamo, gdybyś sam/sama był/była szczęśliwym człowiekiem”.
Czyli jeśli chcemy zbudować właściwą relację z nastolatkiem, to musimy zmienić nie jego, lecz siebie?
Tak. Bo nastolatek, aby sprostać wymaganiom dorosłego świata, musi zweryfikować skutki rodzicielskiego formatowania jego psychiki w okresie dzieciństwa. Dzieci całkowicie biernie i bezkrytycznie ulegają temu wpływowi, który pozwala im przeżyć pierwsze 12–14 lat życia w środowisku, w którym przyszło się im urodzić. Lecz gdy biologicznie i społecznie dojrzewają i przygotowują się do życia w świecie, który tak szybko jak obecnie się zmienia, to muszą porzucić dotychczasowe sformatowanie ich psychiki jako anachroniczne, nieprzydatne i generujące cierpienie. Potrzeba takiej weryfikacji i transformacji jest szczególnie paląca wśród tych dorastających dzieci, które miały rodziców ewidentnie nieszczęśliwych, nieradzących sobie z życiem, na przykład uzależnionych.
Mądra miłość rodzicielska winna wyrażać się wówczas ich autokrytyczną, refleksyjną postawą, a także wspieraniem dziecka w poszukiwaniu pomocy i pozytywnej inspiracji wśród ludzi, którzy je szanują i którzy są dla niego godnym szacunku autorytetem/mentorem.
Znam ojców, którzy niby się kumplują ze swoimi nastoletnimi córkami, ale tak naprawdę je adorują. I znam też matki traktujące synów jak mężczyzn – kumpli, którzy mają im zastąpić partnera.
Psychoterapeuci nazywają to seksualizowaniem relacji z dzieckiem. To rodzaj emocjonalnego nadużycia ze strony rodziców skutkującego zatrzymaniem dziecka w ich polu grawitacyjnym, co jest dla niego bardzo trudne. Bo z jednej strony czuje się podniesione i docenione adoracją i zainteresowaniem ojca czy matki, ale buduje w sobie sztucznie zawyżone poczucie własnej wartości, szczególnie wtedy, kiedy rodzice są atrakcyjni społecznie, towarzysko czy zawodowo. Z drugiej strony – dziecko wikła się emocjonalnie w rodzica, traci swobodę w nabywaniu kwalifikacji do samodzielnego życia, bo nie wchodzi w bliskie związki z rówieśnikami. Na nieświadomym poziomie czuje się bowiem zobowiązane do wierności wobec rodzica, który je adoruje.
Dobrze to ilustruje słynny niegdyś przebój Marilyn Monroe „My Heart Belongs to Daddy”. Teledysk tej piosenki ma wymowną choreografię. Grupa atrakcyjnych, świetnie tańczących mężczyzn zabiega jak może o względy solistki, a ona wprawdzie daje się wielbić, lecz żadnemu nie pozwala się zbliżyć, bo jej serce należy przecież do tatusia.
Rodzice próbują przekonać nastolatka do swoich pasji, do wspólnych wakacji na luzie, po kumplowsku, z nadzieją na bliższy z nim kontakt. To dobra droga?
Ziarno pod wspólne pasje trzeba zasiać grubo wcześniej. Bo 16-latek/16-latka nie chce już tracić czasu na wakacje z rodzicami. Gna go/ją ogromna potrzeba budowania swojego środowiska, przyszłego społecznego świata, w którym będzie żyć przez resztę życia, gdy rodziców już dawno na tym świecie może nie być. Mądra rodzicielska miłość winna wyrażać się w tym, aby dziecku tego nie zabraniać i nie utrudniać.
A nawet żeby mu w tym pomóc?
Rolą rodziców jest od narodzin dziecka robić wszystko, aby po osiągnięciu pełnoletności jak najprędzej się usamodzielniło i zaczęło żyć już nie jako nasze dziecko, lecz jako osoba, czyli ktoś samodzielny, autonomiczny. Po to jesteśmy rodzicami. Ale naszym zadaniem jest też dobrze zdiagnozować to, czy nasze dorastające dziecko jest rzeczywiście gotowe do samodzielnego życia. Przypomina mi się tu przypowieść o pełnoletniej córce, która chciała odejść z domu, więc prosiła matkę raz do roku, żeby jej na to pozwoliła, zapewniając ją o tym, że jest już wystarczająco dojrzała. Ale matka za każdym razem stanowczo jej odmawiała. Aż za którymś razem po wyjściu córki z jej pokoju zapłakała. I teraz: Dlaczego matka konsekwentnie odmawiała córce? I dlaczego w końcu zapłakała? Spróbujesz odpowiedzieć?
Matka nie pozwalała jej odejść, bo czuła się samotna? Zapłakała, bo jednak w głębi duszy chciała, żeby jej nie posłuchała?
Druga odpowiedź – ciepło, ciepło. Pierwsza – pudło. Nie pozwalała odejść, bo córka, pytając, pokazywała, że nie dojrzała do tego, żeby odejść.
Dojrzały człowiek nie prosi, tylko odchodzi?
Tak właśnie robi. Komunikuje rodzicom swoją decyzję, dziękuje za wszystko, prosi o błogosławieństwo na dalszą drogę, żegna się i rusza w swoje życie.
A dlaczego matka zapłakała?
Bo zdała sobie sprawę, że uzależniła od siebie córkę.
Czyli chwała jej za to, że stała się świadomą matką.
Zdecydowanie chwała! Lepiej późno niż wcale.