Podbijamy kosmos, tworzymy sztuczną inteligencję, a nie potrafimy radzić sobie ze sobą i z relacjami. Zobowiązania? Co to to nie! Niedojrzałość nie ma metryki ani płci. Niszczy życie kolejnym pokoleniom.
Artykuł archiwalny
Francesco M. Cataluccio, włoski literaturoznawca, filozof (studiował także w Warszawie), w swojej znakomitej książce, eseju „Niedojrzałość. Choroba naszych czasów”, stawia ostrą diagnozę: „Nie ma już dorosłych, zniknęli jak przejściowe pory roku i świetliki nad polami. Wszędzie widać tylko dzieci i ludzi starszych”. I dalej: „Niedojrzałość chyba już wzięła górę nad dojrzałością, a powrót do dzieciństwa lub niewychodzenie poza ten okres to los, jaki jest pisany naszej cywilizacji. Pragnienie, by nie dorastać, rozlało się jak plama oleju na wodzie, zwłaszcza w społeczeństwach najbardziej rozwiniętych, i stało się prawdziwą chorobą duszy”.
Autor „Niedojrzałości” zdaje się trochę nas jednak usprawiedliwiać: „Człowiek tkwi w świecie pełnym cudów jak dziecko, wręcz jest dzieckiem z bajki: Może latać samolotem, rozmawiać z drugą półkulą. Włącza przycisk i życie płynie mu na spotkanie. Czy ten rodzaj życia może go usamodzielnić? W żadnym razie. Życie zmienia się dla niego w zabawę. Czyż więc można się dziwić, że zachowuje się jak dziecko?”.
Psychoterapeuta Wojciech Eichelberger przyznał ostatnio, że w jego gabinecie pojawia się coraz więcej niedojrzałych, zdziecinniałych ludzi. Ale zjawisko nie jest nowe. Już na początku ubiegłego wieku znany holenderski historyk i eseista Johan Huizinga pisał w „Homo ludens”: „Wielu ludzi, wykształconych i niewykształconych, podchodzi do życia jak do zabawy, podobnie jak czynią to dzieci, i to w końcu staje się ich trwałą postawą”.
Jola ma 38 lat, kolczyk w nosie, tatuaże na szyi i rękach. Nigdzie nie zagrzeje miejsca, ima się różnych zajęć. Od dwóch miesięcy parzy kawę na plaży w Tajlandii. Wcześniej pomagała zaprzyjaźnionej kostiumografce na planach reklamowych w Berlinie, uczyła się tatuażu na Bali. Studiowała w Warszawie europeistykę i nauki polityczne, ale żadnego kierunku nie ukończyła. Szybko odkryła, że życie jest gdzie indziej – w sztuce, zabawie, podróżach. Rodzice – dość majętni – sfinansowali jej najpierw kurs na charakteryzatorkę, potem tatuażu. Terminowała też jako stylistka, a przy okazji zafascynowała się projektowaniem wnętrz. To miała być ostatnia taka wolta w jej życiu, w dodatku rokująca intratne zajęcie, więc rodzice dali pieniądze na kolejne studia w słynnej SPD w Mediolanie (Scuola Politecnica di Design). Ale Jola nie wytrzymała tam nawet miesiąca, bo… zakochała się w parzeniu kawy. Zaczęła więc pracować w kawiarniach, zrobiła kurs baristy i od roku z tego żyje, jeżdżąc po świecie. Uważa, że dobry barista znajdzie pracę wszędzie, a ona na razie nie ma zamiaru osiąść w jednym miejscu. Życie osobiste, dom, rodzina? Partnerów zmienia albo ona, albo oni zmieniają ją. Dzieci mieć nie zamierza. Domu budować – również. Ma być miło i przyjemnie. W końcu ma jedno życie.
„Niedojrzały” to dość częsty epitet, jakim obrzucamy ludzi przy różnych okazjach. Ale nie chodzi o to, żeby kogoś etykietować, tylko przyjrzeć się, skąd biorą się takie cechy, co robią z naszym życiem i jak je zmienić. Niedojrzałość nie jest z gruntu zła, a nawet okazuje się bardzo potrzebna, ale tylko w odniesieniu do dzieci i młodzieży. Jak pisze brytyjski psychoanalityk Donald W. Winnicott w książce „Zabawa a rzeczywistość”, młody człowiek powinien być niedojrzały, bo niedojrzałość to element jego zdrowia, bezcenny składnik okresu dojrzewania: „W niej mieszczą się najbardziej inspirujące cechy twórczego myślenia, świeże odczucia i nowe pomysły na to, jak należy żyć. Społeczeństwu potrzeba, by potrząsały nim aspiracje tych, co jeszcze nie są za nic odpowiedzialni”. Tymczasem, jak zauważa Cataluccio, to dorośli stają się coraz bardziej niedojrzali, a dzieci, między innymi dzięki technologii, coraz szybciej wkraczają w dorosły świat. Kiedy jednak osiągają fizyczną dorosłość, wracają mentalnie do dzieciństwa. I stają się Piotrusiami Panami oraz wiecznymi dziewczynkami bujającymi w Nibylandii.
Czego to dowodzi? Zdaniem filozofa – utraty wzorca, jakim byli rodzice. Bo jeśli Piotruś Pan stanowi symbol coraz bardziej nasilającego się w ostatnich stu latach pragnienia, by pozostać dzieckiem, to zarazem uświadamia nam także coś znacznie bardziej niepokojącego – że zniknęły niezawodne punkty odniesienia, jakim są autorytety, rodzice, że jesteśmy zdani tylko na siebie. Ludzie nie chcą dojrzeć, bo świat dorosłych coraz bardziej przypomina piekło. Uważają więc, że lepiej zatrzymać się na progu dorosłości i odmówić zaakceptowania zasad tam obowiązujących. „Piotruś Pan, chcąc nie chcąc, stał się archetypem infantylizmu, który rozpowszechnił się w dzisiejszym świecie. Opowieść ukazuje także tragedię głównego bohatera: nikt przecież nie może, nie płacąc za to wielkiej ceny, pozostać dzieckiem lub powrócić do dzieciństwa” – pisze autor „Niedojrzałości”.
Syndrom Piotrusia Pana, dogłębnie zresztą opisany, między innymi przez Dana Kileya, polega na totalnym kontestowaniu dorastania. Czyli na byciu nieodpowiedzialnym dzieckiem, które unika konfrontacji z wyzwaniami, boi się odrzucenia, jest narcystyczne i w konsekwencji potwornie samotne.
(Ilustracja: Barbara Gibson)
Julia, lat 39, mama 19-letniej Julki, o której mówi: „grzech mojej młodości”. Urodziła ją na pierwszym roku matematyki, której z tego powodu nie ukończyła. Z ojcem córki nigdy się nie związała, z żadnym innym mężczyzną zresztą też. Cały ciężar opieki nad dwiema Julkami wzięli na siebie rodzice i zarazem dziadkowie. Wszyscy mieszkają pod jednym dachem. Julia nigdzie nie pracowała. Najpierw dlatego, że córka była mała, potem – bo ciągle chorowała, potem – bo z powodu trudności w relacjach z rówieśnikami przeszła na nauczanie domowe. Od dziecka właściwie się nie rozstają, razem jeżdżą na wakacje, do niedawna razem spały. Wyglądają jak siostry bliźniaczki. Mama nie kryje radości, gdy słyszy takie porównanie. Bardzo się stara, żeby dorównać do córki nie tylko pod względem wyglądu, ale też tego, czym córka żyje, czego słucha, co ogląda i czyta. Kiedy pytam córkę, jak poszła jej matura, patrzy na mamę: „Jak mi poszło?”. Nie musi nawet patrzeć, bo mama za każdym razem odpowiada za córkę, zanim ta otworzy usta. Mówi: „Zdajemy rozszerzoną biologię, idziemy na psychologię”. Na czterdziestkę zażyczyła sobie od rodziców dwa bilety do Disneylandu. Nie z myślą o sobie, no skąd, ale o córce, niech na chwilę wróci do dzieciństwa. Tylko pytanie: Czy córka wyszła z tej krainy, czy kiedykolwiek zasmakowała, jak to jest przestać być dzieckiem? A mama?
Niedojrzali ludzie na ogół zostali wychowani przez niedojrzałych rodziców. I teraz wychowują potencjalnych niedojrzałych dorosłych. I tak to się kręci. Joanna Flis w swojej ostatniej książce „Co ze mną nie tak?” pisze o syndromie dorosłego dziecka z rodziny dysfunkcyjnej (DDD), który polega na tym, że taka osoba odczuwa tytułowe „coś jest ze mną nie tak”, choć nie wie dlaczego. A przyczyny mogą tkwić w przeżyciach z dzieciństwa, i to zarówno związanych z przemocą, zaniedbaniami, jak i z nadopiekuńczością i wygórowanymi aspiracjami tak zwanych dobrych domów.
Z praktyki psycholożki wynika, że dla niedojrzałych emocjonalnie rodziców najważniejsza jest kontrola nad dziećmi. I angażowanie ich w relacje ze sobą tak bardzo, że dzieci nawet w dorosłym życiu czują się odpowiedzialne za rodziców. Lindsay C. Gibson w książce „Jak wyzwolić się spod wpływu niedojrzałych emocjonalnie rodziców” wyjaśnia, dlaczego tak się dzieje. Otóż dlatego, że niedojrzali ludzie kierują się niedojrzałym emocjonalnie systemem relacji, zgodnie z którym oczekują, że ktoś inny zadba o ich samopoczucie. I to często właśnie dzieci są obsadzane w tej roli i emocjonalnie wykorzystywane przez rodziców poprzez wzbudzanie w nich poczucia winy, wstydu, strachu i lęku przed odrzuceniem.
Anna, 50 lat, urzędniczka, mama 28-letniej Kingi, samotnie ją wychowująca, babcia dwuletniego Janka. Z córką nie ma dobrych relacji, nigdy zresztą nie miała, a teraz, po przyjściu na świat wnuka, one jeszcze się pogorszyły. Od matury, a właściwie od kiedy Kinga jej nie zdała, słyszy: „Wszystko przez ciebie. To, że nie zdałam matematyki, że nie miałam normalnego dzieciństwa, że nie układa mi się z facetami, że mam problemy w pracy”. Córka obwinia matkę o całe zło, które ją spotyka. Anna długo oddawała jej ciosy, ale w końcu poszła na psychoterapię. Tam odkryła, że ma problem, i to nieprzepracowany, z dzieciństwa (jest DDA). Zawsze była wymagająca, do bólu, wobec siebie i potem wobec córki. Samokrytyczna, oceniająca. Wiecznie się zamartwiająca. Nie lubiła tego w sobie, ale nie umiała reagować inaczej. Na terapii pracuje nad swoim wewnętrznym dzieckiem.
Teoria wewnętrznego dziecka została stworzona przez Erica Berne’a w książce „W co grają ludzie”. Z grubsza polega na tym, że w każdym z nas działają trzy oddziałujące na siebie siły (osoby): Rodzic, Dorosły, Dziecko. Rodzic (ten, który odzwierciedla twoich rodziców) może być krytyczny, lekceważący, sztywny, a może też być opiekuńczy, wspierający, empatyczny, a przy tym asertywny. Dziecko (odzwierciedla to, co czułaś jako mała dziewczynka i jak zachowywałaś się pod wpływem rodziców) może być przystosowane, czyli uległe, lub nad wyraz dojrzałe. Albo naturalne, czyli twórcze, radosne, ale też zbuntowane, okazujące emocje, łamiące normy. Dorosły z kolei to ta część ciebie, która dokonuje obiektywnej i autonomicznej oceny sytuacji, rozwiązuje problemy.
Sylwia Sitkowska w książce „Przytul swoje wewnętrzne dziecko” pisze, że dopóki te trzy siły (osoby) działają harmonijnie, jesteś wewnętrznie zintegrowana. Problem zaczyna się wtedy, gdy jedna z nich dominuje. Gdy dominuje krytyczny Rodzic – możesz podcinać sobie skrzydła, uniemożliwiając sobie swobodny rozwój. Gdy Dorosły – możesz pozbawić się radości życia, spontaniczności. Gdy z kolei prym wiedzie Dziecko, czyli gdy robisz tylko to, na co masz ochotę, bawisz się, nie myśląc o konsekwencjach, możesz zapłacić za to dużą cenę.
Warto sobie uświadomić, że konstrukty Rodzica i Dziecka tworzą się w dzieciństwie i pozostają z nami do końca życia. Ale to nie wyrok, na szczęście można je zmienić.
Sylwia Sitkowska sama przeszła tę drogę. Przez wiele lat własnej terapii zmodyfikowała aktywność wewnętrznego krytycznego rodzica, a zwiększyła głos rodzica opiekuńczego oraz dorosłego, no i spełnia potrzeby swojego wewnętrznego dziecka. „Nauczyłam się, jak do siebie mówić, jak siebie traktować, aby cała struktura Rodzic – Dziecko – Dorosły służyła mi i mojemu życiu. A skoro ja to zrobiłam, ty też możesz” – pisze w książce.
Przejście od niedojrzałości do dojrzałości jest długotrwałym procesem, kontinuum, które zaczyna się już w kołysce. Cataluccio porównuje tę drogę do przejścia od tego, co słodkie i miękkie, do tego, co gorzkie i chrupiące. Człowiek dojrzały nie daje się oszukać byle jakimi słodyczami. Niedojrzały unika trudności, stara się upraszczać i wygładzać sprawy. Dojrzały potrzebuje czegoś przeciwnego, choć oczywiście czasami nie odmawia sobie tego, co mniej skomplikowane, co łatwo wchodzi w ucho, co jest tylko rozrywką.
Bo dojrzały może sobie pozwolić na chwilę niedojrzałości – niedojrzały nie wie nawet, co to takiego niedojrzałość. Oto zasadnicza – według filozofa – różnica między dwoma krańcami tego kontinuum.