1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Jest i zachwyt w depresji

Jest i zachwyt w depresji

Edvard Munch \
Edvard Munch "Letnia noc, Inger na plaży", 1889 (Fot. BEW)
Zwykle myślimy o niej przez pryzmat objawów, stosowanych jako kryteria diagnostyczne. Czyli jako o czasie pełnym smutku, przygnębienia, apatii. Ale przecież kiedy już wydostaniemy się z największego dołka, do naszej codzienności wracają też radość, wdzięczność czy humor. Drobne przyjemności cieszą nawet w cieniu nawracającej choroby. A może właśnie wtedy cieszą szczególnie?

Joanna Derda, dziennikarka, której teksty co miesiąc pojawiają się na łamach „Zwierciadła”, mama trójki dzieci, od 40 lat żyje z tym samym mężczyzną, a od 23 lat – z depresją. – Co najmniej przez dekadę się nie śmiałam – mówi i przyznaje, że nigdy nie była szczególnie optymistyczna, za to zawsze „z tych dzielnych”. Gdy po urodzeniu trzeciego dziecka została na rok sama z nastolatkiem, dziewięciolatką, noworodkiem i całym domem na głowie, radziła sobie tak dobrze, że po sześciu miesiącach wróciła nawet do pracy. Kiedy jednak mąż przyjechał ze stypendialnego wyjazdu, Asia bardzo szybko zaczęła mieć problemy ze snem, straciła apetyt, umiejętność komunikowania się z rodziną i chęć do wstawania z łóżka. Koleżanka powiedziała jej, że to klasyczna depresja i dała numer do psychiatry. Przepisane leki pomogły i po ich odstawieniu przez pięć lat Asia czuła się dobrze. Depresja jednak wróciła ze zdwojoną siłą. – Wiedziałam już, co się dzieje, więc jeszcze tego samego dnia poszłam do pierwszego dostępnego psychiatry. Trafiłam na wspaniałą panią doktor, z którą nie rozstaję się do dziś. Pomogła mi z dnia na dzień odstawić leki nasenne, od których byłam uzależniona od czasu pierwszego epizodu choroby. Dziś dzięki niewielkiej dawce antydepresantu mogę spać i jeść, łatwiej mi się oddycha i pracuje, mam ochotę na różne rzeczy. To ważne, bo przy nawrotach depresji o niczym nie myślisz z przyjemnością. Spotkanie ze znajomymi? Nie. Kino? Wyjazd? Nic. Kiedy pierwszy raz złapałam się na myśli „Chciałabym...”, wiedziałam, że jest dobrze – opowiada.

Podczas jednej z wizyt psychiatra opowiadała jej o odczycie, jaki psycholożka i psychoterapeutka Ewa Woydyłło wygłosiła na sympozjum psychiatrycznym. Woydyłło mówiła o tym, że awangardowi psychiatrzy w niektórych krajach zalecają pacjentom chorym na depresję kupno dresu i butów do biegania. Nie brzmiało to poważnie, ale kiedy Asia poczuła się lepiej, zaczęła biegać. – Najpierw była to tylko aktywność fizyczna i wietrzenie głowy, ale później znalazłam grupę biegaczy, z którymi się zaprzyjaźniłam, zaczęliśmy razem wyjeżdżać do Kampinosu, wspólnie spędzać czas, chodzić na imprezy. I zaczęliśmy się śmiać, tak bardzo, że po tych spotkaniach boli mnie brzuch. To może się wydawać dziwne, że w jednym zdaniu mówię, że mam depresję, a w drugim opowiadam o tym, jak bardzo potrafię być radosna, bo przecież stereotypowo osoba z depresją jest wiecznie smutna – tymczasem to właśnie my powinniśmy szczególnie dbać o radość. Teraz, kiedy to wiem, jest mi w życiu dużo łatwiej. W trudnych sytuacjach wciąż jeszcze się rozpadam, ale mam więcej siły, by się potem podnieść.

Trochę jednak tragikomedia

Emilia Dłużewska, absolwentka psychologii, pisarka i dziennikarka „Gazety Wyborczej”, autorka książki „Jak płakać w miejscach publicznych”, pierwszy rozdział rozpoczyna słowami: „Każdej tragedii towarzyszy coś zabawnego” i na poparcie tej tezy przytacza m.in. historię premiera Japonii zastrzelonego w miejscowości Nara oraz ludzi zmasakrowanych przez lawinę odłamków lodu i kamieni u stóp lodowca Marmolada. Ale też rzecz ze swojego życia. – Rok temu w styczniu zmarła moja babcia, wspaniała osoba. W Wigilię była już bardzo chora i obie miałyśmy świadomość, że to jest nasze ostatnie spotkanie. Kiedy przyjechałam, ocknęła się, ale była bardzo słaba. W pewnym momencie powiedziała, że jest w takim stanie, że można jej już tylko dać rzemienia, by mogła ze sobą skończyć. Tymczasem moja mama, która się nią opiekowała, zrozumiała „grzebienia” i krzyknęła z kuchni: „Dobrze, po obiedzie ci dam, ale najpierw zjedz!”. I moja babcia zaczęła się śmiać, z całego serca. Uśmiecham się, kiedy to wspominam, ale ta anegdota nie sprawia, że śmierć babci zrobiła się choćby trochę mniej smutna. Stała się natomiast chyba bardziej realna, ludzka – mówi Emilia. – W naszym życiu – a więc i w umieraniu – mieszają się rzeczy tragiczne i komiczne, absurdalne. To samo dotyczy mojej depresji. Umiejętność śmiania się z niej sprawia, że choroba psychiczna nie staje się czymś centralnym mojej tożsamości, nie zjada mnie, nie czyni tylko osobą z depresją, chorobą dwubiegunową czy zaburzeniami lękowymi. Dzięki dystansowi, ironii i poczuciu humoru, mogę spojrzeć na siebie samą trochę inaczej, nie negując przy tym trudnych doświadczeń, bo w samym przeżywaniu depresji nie ma nic zabawnego – podkreśla.

Pierwszy duży epizod depresyjny pojawił się u niej w momencie, kiedy wokół działo się dużo przygnębiających rzeczy. Trwała zima, partner Emilii wyjechał na dłużej, a w pracy były zwolnienia grupowe. Drugi przyszedł w pierwszej pandemicznej zimie. W takich okolicznościach smutek wydawał się zrozumiały. Problem polegał na tym, że robił się coraz bardziej natarczywy i stopniowo rozlewał się na każdą sferę życia. Emilia coraz częściej płakała, ale też potrafiła doskonale obsługiwać swoją depresję, przyzwyczaiła się do tego, że cały czas czuje się fatalnie, ale jednocześnie świetnie gospodarowała czasem na zalewanie się łzami. Na przykład szła odebrać zamówione jedzenie, płacząc, ale kiedy otwierała drzwi, uśmiechała się do dostawcy, mówiła „dzień dobry”, płaciła, a potem zaczynała płakać ponownie. Kontakt do psychiatry dostała od koleżanki.

– W trakcie leczenia wrócił mi dystans do tego, co się dzieje. Nie chciałabym być źle zrozumiana, nie mam na myśli tego, że depresja to jakaś fanaberia, wymysł – zaznacza. – To wszystko, co się dzieje, jest jak najbardziej realne i nie chodzi o to, żeby tego nie przeżywać, ale dzięki lekom potrafiłam inaczej spojrzeć na drobiazgi, które wcześniej potrafiły mnie kompletnie wytrącić z równowagi. Jak zepsuła się pralka, to nie płakałam już pół godziny, myśląc, że cały świat sprzysiągł się przeciwko mnie, tylko dzwoniłam do serwisu. A kiedy szłam ulicą w marznącej mżawce, to nie miałam poczucia, że została „włączona” specjalnie po to, by mnie pognębić, tylko myślałam, że jest to po prostu nieprzyjemne, i tyle.

Tylko nie oszukuj

U Emilii podczas depresji pojawił się specyficzny syndrom oszustki. Miała poczucie, że jest niewystarczająco smutna i mimo wszystko za dobrze sobie radzi. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie wymyśliła sobie tej depresji, by zamaskować nią swoje lenistwo i móc bezkarnie godzinami oglądać seriale w wannie. – W chorobie, tak jak w wielu obszarach życia, jesteśmy dyscyplinowani społecznie. Przyswajamy oczekiwania, które ludzie powinni spełniać w określonych sytuacjach, i często nawet nieświadomie się do nich odwołujemy. Wszyscy mamy jakieś wyobrażenie na temat chorych na depresję i ja też miałam je głęboko zinternalizowane, dlatego kiedy na lekach poczułam się lepiej, miałam wrażenie, że ludzie nie będą mi wierzyć, że jestem za mało smutna – wyjaśnia. W książce pisze o tym, że publiczne opowiadanie o depresji reguluje m.in. zasada, że depresja to cierpienie, a cierpieniem się emanuje. „Gdyby stawiać diagnozę na podstawie zdjęć zamieszczanych w sieci, osoby z depresją najłatwiej byłoby rozpoznać po niechęci do krzeseł i foteli. Jedyną wygodną pozycją wydaje się dla nich siad na podłodze z czołem opartym o ugięte kolana. Z bliżej nieznanego powodu nienawidzą skarpet” – zauważa. Sama, choć bywała w fatalnym stanie, nie widziała się w tym opisie, a to rodziło pytanie, czy naprawdę jest chora.

Psychiatra, by rozwiać te wątpliwości, zasugerowała, że być może z natury jest po prostu wesołą osobą, ale to brzmiało jeszcze bardziej paradoksalnie, bo czy osoba z depresją może być wesoła? – Wtedy trudno mi było w to uwierzyć, ale teraz myślę, że to chyba zależy od tego, czy mamy na myśli epizod depresyjny, czy sam fakt, że dana osoba choruje na depresję – tłumaczy Emilia. – W pierwszym przypadku raczej nie jest to możliwe, ale w drugim już tak. Choć przypominam sobie, że na pierwszej wizycie u psychiatry udało mi się opowiedzieć żart. Przez 45 minut płakałam, ale i tak na koniec rozśmieszyłam go, co dało mi absurdalne poczucie, że wygrałam to spotkanie. Trzeba więc uważać, bo żartowanie i pozorny luz mogą być też oszukiwaniem siebie, że nie jest jeszcze tak źle. Ważne, żeby sobie nie prześmiać tej choroby, tylko zrobić miejsce na to, by ją przeżyć, dostrzec, nie odsuwać od siebie.

Pocztówki od życia

Kiedy Asia podczas pierwszej wizyty zapytała, czy powinna rozpocząć terapię, lekarka powiedziała jej, że najpierw z pomocą leków musi wyjść z największego dołka, by mogła być w stanie rozmawiać z terapeutą. Tak samo jest z gotowością do dostrzegania tego, że życie bywa też dobre, fajne, zabawne. Radość w depresji jest przesunięta czasowo. – Kiedy jest bardzo źle, niczego nie chcesz i nikt nie jest ci w stanie pomóc wyjść z tego stanu. Musisz wziąć leki. Dopiero kiedy wywindują cię one na taki poziom, że będziesz chcieć się ratować i żyć, zaczynasz szukać tego, co w tym życiu dobre, radosne, lekkie – mówi.

Psycholożka i psychoterapeutka Ewa Woydyłło, która już pośrednio pojawiła się w tym tekście, nie podważa potrzeby farmakologicznego leczenia depresji, wręcz podkreśla, że w przypadku zaburzeń biochemii mózgu przyjmowanie antydepresantów jest niezbędne, zastanawia ją tylko, ilu chorych na depresję, którym z marszu przepisano leki psychotropowe, ma takie zaburzenia. Jeszcze 50 lat temu choroba ta dotykała od pięciu do ośmiu procent społeczeństwa, tymczasem obecnie na całym świecie na depresję cierpi około 300 milionów ludzi, w tym cztery miliony Polek i Polaków. Oznacza to, że mniej więcej co dziesiąty z nas może chorować. A prognozy nie są optymistyczne. Mówi się, że w 2050 roku depresja dotknie połowę populacji. – Tylko z jakiego powodu? – pyta Ewa Woydyłło. – Badacze z różnych dziedzin nauki są zgodni: ewolucyjnie nasz organizm, mózg czy geny nie zmieniają się tak szybko. Do dziś mamy kość ogonową, mimo że od dawna nie używamy już ogona do ruchu, skoku, nadawania kierunku czy zawieszania się na drzewie. Dlaczego więc nagle połowa z nas ma zachorować na depresję? Równie dobrze mogłabym powiedzieć, że za 50 lat połowa ludzkości będzie miała chore kości. Oczywiście jak jeszcze więcej czasu będziemy spędzać w samochodach, coraz mniej się ruszać i coraz bardziej tyć, to nasze stawy tego nie wytrzymają, ale to nie znaczy, że nagle różnego typu zwyrodnienia staną się chorobą cywilizacyjną. Czy współcześnie jest więcej lęków, zagrożeń i niebezpieczeństw niż 100 czy 200 lat wcześniej? Nie wiadomo, bo nikt z nas nie żył w XVII wieku i nie mamy pojęcia, jak trudno było przetrwać w tamtej rzeczywistości. Może więc problem nie zawsze tkwi w naszych organizmach czy otaczającym nas świecie, ale w tym, jak zwykliśmy go postrzegać.

Niestety, w odróżnieniu od grypy, COVID-19, raka czy reumatoidalnego zapalenia stawów żadne badania fizykalne, badania krwi, biopsje, zdjęcia rentgenowskie i inne metody obrazowania nie potwierdzą diagnozy psychiatrycznej ani jej nie wykluczą. „Nie istnieją żadne mierzalne fizycznie markery choroby psychicznej inne niż wskaźniki subiektywne (na przykład opis własnego nastroju pacjenta) oraz behawioralne (wzorce snu, apetyt i tak dalej). [...] Nikomu nie udało się zidentyfikować jakiegokolwiek genu powodującego chorobę psychiczną ani żadnej grupy genów, które kodują określone stany mentalne czy są warunkiem występowania zaburzeń psychicznych. Profesor Jehannine Austin, wykładowczyni i badaczka, która prowadzi w Vancouver klinikę genetyczną, zajmującą się zdrowiem psychicznym, twierdzi, że każdy ma jakieś geny predysponujące do chorób psychicznych, lecz są one w bardzo, bardzo niewielkim stopniu odpowiedzialne za cokolwiek. Tym, co odróżnia tych, którzy cierpią, jest dosłownie wszystko, co przydarza się nam w ciągu życia” – pisze w książce „Mit normalności” Gabor Maté, ceniony na całym świecie lekarz oraz badacz traumy, który sam doświadczył depresji. „Historia pochodzenia mojej choroby jest łatwa do prześledzenia. Dokumentują ją zdjęcia z rodzinnych zbiorów, począwszy od niemowlęctwa, na których na mojej twarzy prawie nigdy nie gości choćby ślad uśmiechu. Z fotografii patrzy na ciebie dziecko, które w najlepszym razie można nazwać zbyt poważnym na swój wiek, jeśli nie ponurym. W warunkach wojny i ludobójstwa chłonąłem uczucia mojej pogrążonej w smutku i przerażeniu matki. Nie zniósłbym takiej emocjonalnej udręki, gdybym odczuwał ją w pełni” – wspomina. Ale podkreśla też, że do wywołania rozdźwięku z samym sobą nie są potrzebne aż tak ekstremalne okoliczności, jakie towarzyszyły mu w dzieciństwie. Wystarczy, że opiekunowie nie tolerują u dziecka takich emocji jak silny smutek czy zdrowy gniew. A także radość, entuzjazm lub duma – bo wzbudzają one dezaprobatę, zazdrość lub niezrozumienie najbliższych. W takich przypadkach tłumienie odtrąconych emocji jest najskuteczniejszym sposobem na ucieczkę od przytłaczającej wrażliwości. Jest jednak pewien haczyk: tłumiąc jedną rzecz, tłumimy także przyległą, a więc nie mamy wpływu na to, jakie jeszcze emocje zepchniemy poniżej progu świadomości. Nie jesteśmy też w stanie z własnej woli odwrócić tego procesu. A zatem to, co w pewnych okolicznościach było przejawem adaptacji, może przemienić się w stan chronicznego odłączenia, ucieczki od życia. „Innymi słowy depresja jawi się jako proces mający na celu łagodzenie żalu i gniewu oraz hamowanie zachowań, które mogłyby ściągnąć na nas niebezpieczeństwo” – czytamy w „Micie normalności”.

Edvard Munch \ Edvard Munch "Melancholia" (Fot. BEW)

Ludzie, ludzie, ludzie

Ewa Woydyłło, należąca do tego samego pokolenia, co Gabor Maté, przyszła na świat dzień po wybuchu II wojny światowej, ale mimo to twierdzi, że ma w sobie antidotum na depresję. – Urodziłam się w czasie śmierci, na grobach; nie poznałam ani ojca, ani siostry. Nie miałam właściwie żadnej rodziny, byłyśmy tylko mama i ja. Gdybym chciała myśleć o tym, co złe i smutne, w minutę byłabym w stanie przywołać 120 takich wydarzeń, ale nie chcę. Świadomie wybieram, żeby się tym nie zajmować, całe życie pielęgnuję w sobie pozytywny stosunek do świata. Ja po prostu mimo wojny i wszechobecnej śmierci jako dziecko ani jednego dnia w domu nie byłam smutna, bo moja mama nigdy nie obnosiła się z cierpieniem czy strachem. Nie widziałam jej płaczącej czy apatycznej, wręcz przeciwnie. Jak rano marudziłam, że nie chcę wstawać do szkoły, mama mówiła: „To idź na łyżwy, pojeździsz sobie trochę, a na lekcje pójdziesz później”. Miała też taki zwyczaj, że problemy rozwiązywała w liczbie mnogiej. Kiedy wracałam do domu po kłótni z koleżanką, zagadywała: „Opowiedz, zastanowimy się, co zrobić, razem coś wymyślimy”. A potem piekłyśmy ciasteczka, z którymi szłam do Steni, żeby się pogodzić. I jak ja teraz mogłabym być smutna?

Emilia Dłużewska też wychowywała się w szczęśliwym domu, ale to nie uchroniło jej przed depresją. Pierwszą wizytę u psychiatry przełożyła, bo wypadła w dniu jej trzydziestych trzecich urodzin i nie chciała, żeby w drodze do gabinetu zadzwoniła do niej babcia. „Nie umiem nie odbierać telefonu i nie umiem też kłamać. Nie byłam gotowa, by tłumaczyć kobiecie, która przeżyła wojnę, stalinizm, transformację i czterdzieści lat uczenia w szkole, dlaczego jestem w drodze do psychiatry” – tak opisuje ten dzień w swojej książce.

Zdaniem Ewy Woydyłło są osoby, które mają w sobie pewną dyspozycję do szarości, mroku, melancholii, nostalgii, smutku, jakby nosiły niewidoczne okulary, przez które świat widać w nieco ciemniejszych, zgaszonych barwach. U niektórych tak działa system nerwowy, inni wynieśli taki model myślenia i odczuwania z domu. Niekoniecznie musiał być on wyrażony wprost, w psychologii na przykład skrypty pokoleniowe zalicza się do tak zwanej wiedzy nieuświadamianej, czyli czegoś, co wiemy, ale nie zdajemy sobie z tego sprawy. A przecież rodzina to nie tylko dwoje rodziców, czworo dziadków i ośmioro pradziadków. Aby powstał człowiek, potrzeba pół miliona ludzi, a dziedziczenie wciąż jest tajemnicą.

Jedno jest pewne: chcąc pomóc komukolwiek, nie wolno kwestionować jego uczuć i doświadczeń. Można natomiast starać się pokazać pewne fakty i zdarzenia z innej perspektywy. Przy czym warto wiedzieć, że uczucia powstają w wyniku określonych przekonań i wyobrażeń. Jeśli więc uda się je nieco poprawić i ukazać mniej ponure aspekty związane z problemami przygnębionej osoby, to być może poczuje się ona lepiej. Na tej zasadzie opiera się psychoterapia – pomaga zdystansować się wobec problemów i dzięki temu uwolnić się od czarnych myśli i beznadziejnych uczuć. – Dawniej, gdy nie było jeszcze psychiatrów i psychologów, ludzie pomagali sobie wzajemnie. I ludzkość przetrwała. Warto dziś o tym pamiętać i szukać wokół siebie życzliwości ułatwiającej przejście przez życie, jakkolwiek by się ono toczyło. Trzy czwarte depresji to są zmartwienia, troski, żałoba, straty, przykrości, upokorzenia, beznadzieja, brak perspektyw, nieumiejętność znalezienia rozwiązań, nieufność do ludzi i samotność, samotność, samotność – podkreśla Ewa Woydyłło i zachęca do obejrzenia sztuki „My Way” w warszawskim Teatrze Polonia. To właściwie monolog Krystyny Jandy, która opowiada o różnych życiowych zakrętach m.in. o problemach podczas odbudowy Polonii, śmierci mamy, a później męża. Ze wszystkich tych kryzysowych sytuacji, uratowali ją ludzie, dlatego, aby podkreślić ich znaczenie, po każdej opowieści to słowo wykrzykuje ze sceny trzykrotnie.

Proste rzeczy, życie

– Nie wyszłam z depresji dzięki ludziom, tylko dzięki lekom, ale gdyby teraz z mojego życia zniknęli przyjaciele, których poznałam, biegając, żadne proszki by mi już nie pomogły – mówi Asia Derda. I wspomina: – Kiedy zbliżały się moje 60. urodziny, bardzo to przeżywałam, bo uznałam, że ta szóstka z przodu świadczy o tym, że jestem już naprawdę stara. Powiedziałam o tym dziewczynom, a one zorganizowały mi pierwsze w życiu urodziny niespodziankę. Mam więc poczucie, że razem z nimi dostałam coś niezwykłego od losu, i byłoby niewdzięcznością, gdybym się z tego nie cieszyła. Wierzę, że każdy, nawet z depresją, może sobie coś takiego znaleźć, trzeba tylko z profesjonalną pomocą wyjść z największego kryzysu i uparcie szukać. To, co jest nam najbardziej potrzebne w życiu, to radość, a przecież tak często o nią nie dbamy. Dlatego teraz staram się bez żadnych wyrzutów sumienia sprawiać sobie różne przyjemności mniejsze i większe. Umawiam się na spontaniczne spotkania z koleżankami, kupuję sobie bez okazji coś, na co mam ochotę, albo gdzieś jedziemy z mężem. Zawsze chcieliśmy zobaczyć Kopenhagę, więc ostatnio pod wpływem impulsu kupiłam bilety. Wreszcie wymieniłam blat w kuchni, na który od lat nie mogłam patrzeć. A podczas niedzielnego biegania w Kampinosie spotkałam stado saren i klempę z małym łoszakiem, o czym opowiadałam wszystkim przez dwa dni. Proste rzeczy, życie, ale fakt, że w ogóle to widzę, że mam świadomość tego, jak piękne i wyjątkowe są takie momenty, jest dla mnie wielkim przełomem.

– Kiedy jakiś czas temu pisałam dla „Zwierciadła” tekst o radości, przeczytałam w jednej z książek, że fajnie jest zrobić sobie listę rzeczy, które cię cieszą, i jak jest źle, wracać do niej, by sprawdzić, którą z tych przyjemności da się szybko wcielić w życie. Nie lubię takich poradnikowych „sztuczek”, ale to rzeczywiście działa, nawet jeśli sięga się po bardzo prozaiczne czynności – dodaje Asia. – W Wielkiej Brytanii przeprowadzano badania, by sprawdzić, jakie rzeczy sprawiają ludziom przyjemność. Wiesz, co było na pierwszym miejscu? Zmiana pościeli. Parę dni temu czułam się kiepsko, uznałam więc, że czas wyciągnąć z szafy nowe poszewki. Nagle okazało się, że lepiej śpię i budzę się bardziej wypoczęta. Można oczywiście zmieniać pościel bez tej intencji, ale dlaczego nie dodać do tego świadomości, że robisz coś fajnego dla siebie? Świadomość istnienia dobrych rzeczy jest kluczowa, a odbiera ją, niestety, nie tylko depresja, ale także rutyna życia.

Emilia na antydepresantach wpadła w zachwyt naturą, odkryła, ile piękna znajduje się w jej otoczeniu. Może dlatego, że wreszcie nie była wystraszona i skupiona głównie na tym, żeby jakoś się trzymać. To dało jej więcej przestrzeni na dostrzeganie drobnych przyjemności. Depresja wyczuliła ją także na własne potrzeby. Lepiej rozpoznaje, kiedy jest zmęczona i przebodźcowana, potrafi wyjść ze spotkania ze znajomymi godzinę wcześniej, bez poczucia, że coś ją omija. A kiedy wreszcie namówiona przez psychiatrę wzięła dwa tygodnie zwolnienia, odkryła, że gazeta, dla której pisze, jakimś cudem się jednak ukazała. Kiedy nie udaje nam się wszystkiego spiąć, mamy wrażenie, że świat się zawali albo stanie się coś strasznego. Tak bywa, ale czasem kompletnie nic się nie dzieje, nie ma żadnych konsekwencji. I to jest coś, czego musiała doświadczyć, żeby w to uwierzyć.

Objazdy, wiadukty i tunele

– Dzięki współczesnej nauce o mózgu wiemy, że gwarancją zmian w funkcjonowaniu psychicznym nie jest zdeterminowanie biologiczne ani intelektualne, lecz praktykowanie zachowań – przekonuje Ewa Woydyłło. – Lata terapii mogą nam pomóc zrozumieć przyczyny, które doprowadziły do zaburzeń i dysfunkcji, jednak sama wiedza i zrozumienie od nich nie wyzwolą. Jeżeli osoba w depresji nie podniesie się rano z łóżka i nie zacznie działać, to pozostanie w depresji. Dobrze dobrane leki psychotropowe pomagają, bo dodają energii. Jednak to nie lekarstwo, tylko osobista aktywność i „przecieranie ścieżek” komunikacji międzyneuronowej zmieniają funkcjonowanie naszego mózgu. Najpierw chodzi o „wymuszone” budowanie sieci między komórkami w mózgu, które wcześniej nie miały ze sobą połączenia. Siatka komunikacji międzyneuronowej, jaka wytworzyła się w czasie depresji, jest tak dobrze przetarta i przećwiczona, że nowe połączenia trzeba wyrabiać „na siłę”. A więc „na siłę” wstać rano, umyć się, ubrać, ułożyć samemu lub z pomocą kogoś bliskiego realistyczny plan dnia, a następnie „na siłę” go wykonać. I tak każdego dnia, aż w mózgu powstaną nowe autostrady, objazdy, wiadukty i tunele usprawniające proaktywną komunikację neuroprzekaźnikową.

W periodykach naukowych regularnie pojawiają się artykuły i wywiady na temat leczenia depresji z wykorzystaniem nowej wiedzy. Podejście to zawiera takie elementy terapii, jak bieganie, joga, tai-chi, nordic walking, taniec czy codzienne porcje głośnego śmiechu zalecane przez hinduskiego lekarza Madana Katarię. Ewa Woydyłło pierwszy raz usłyszała o nim podczas pobytu w Stanach. Znajomy podał jej numer telefonu, pod który za niewielką opłatą można było zadzwonić, by przez pięć minut posłuchać głośnego śmiechu. Zadzwoniła i po chwili sama śmiała się w głos. Praktykuje to do dziś, zupełnie za darmo. Wybucha głośnym śmiechem, na przykład podczas samotnej jazdy samochodem. Nie chodzi tylko o to, by sztucznie poprawić sobie humor. Głośny śmiech działa na poziomie fizjologicznym, ponieważ wiąże się z dostarczaniem organizmowi dużej ilości powietrza, a w nim tlenu, który odżywia mózg. Dlatego dwie minuty głośnego śmiechu uskrzydlają, jak list miłosny. Ewa Woydyłło przyznaje, że być może trąci to szarlatanerią, ale neurofizjolodzy pospołu z klinicystami zajmującymi się chorymi na depresję odkryli, że depresyjne „uszkodzenie” w mózgu daje się naprawić za pomocą systematycznego powtarzania ćwiczeń zmuszających mózg do wydzielania substancji korzystnych dla dobrego funkcjonowania i samopoczucia. Może nieco na wyrost, a może nie, naukowcy twierdzą, że w ten sposób można wyzdrowieć z chronicznej depresji, osiągając potem wręcz wyższy niż przeciętny poziom wskaźników witalnych. Ćwiczenia te to z jednej strony zachowania związane ze zdrowym trybem życia, a z drugiej – pozytywne myślenie i realistyczne oczekiwania, czyli te same rzeczy, które pomagają wyzdrowieć także z alkoholizmu i choroby wieńcowej – zauważa Ewa Woydyłło. I zwraca uwagę na zbieżność tych odkryć z tytułami rozdziałów autobiograficznej opowieści chorującego na depresję architekta Holgera Reinersa: „Pożegnanie ze złudzeniami”, „Jasne struktury chronią przed utonięciem”, „Wierzyć – jak pięknie by było”. W ostatnim akapicie autor pisze: „Mogę dziś wyznać, że odnalazłem swoje miejsce na ziemi. Jestem szczęśliwy, ponieważ potrafię nie tylko radzić sobie z życiem, ale również z zagrożeniami nawrotu choroby. Wciąż przybywa mi doświadczeń, a wraz z nimi wzrasta moja odporność na przeciwności życiowe, do których należy również depresja. Tak, z depresją da się żyć – i to całkiem dobrze”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze