Nazywa się ją matką głupców i filozofów. Podobno umiera ostatnia, ale bywa też płonna i złudna. Obok wiary i miłości jest jedną z cnót boskich, zwanych też teologalnymi. Według mitologii greckiej to ona leżała na dnie puszki Pandory i to ona została zatrzaśnięta tam na wieki, by być opium dla ludzi. A co o nadziei sądzi prof. Bogdan De Barbaro?
Nazwałby się pan człowiekiem nadziei?
Jeżeli pyta mnie pani osobiście, to powiedziałbym, że jestem człowiekiem małej czy też nikłej nadziei w odniesieniu do świata. Natomiast mam nadzieję, że między ludźmi i w nich samych może się dziać wiele dobrego. Więc jestem człowiekiem silnej nadziei indywidualnej i lokalnej, a słabej nadziei globalnej. Z bólem obserwuję klęskę klimatyczną, zanikanie gotowości odróżniania dobra od zła i prawdy od fałszu. Z niepokojem obserwuję, że cyberrzeczywistość pokonuje myślenie osobiste i problematyzujące. To nie znaczy, że nie zauważam tego, co się dobrego dzieje w naszym świecie, niemniej zjawiska globalne napawają mnie raczej smutkiem i pesymizmem. Wolę się wobec nich dystansować. Z drugiej strony wiem, że pesymizm jest destruktywny i gdybym w przyszłości wietrzył jedynie porażki, to byłbym tych porażek współtwórcą. W tym sensie poczuwam się do tego, by dbać o stan wewnętrznej nadziei.
Bo – jak rozumiem – nadzieja jest dla pana wartością. Ładnie o tym powiedział Vaclav Havel: „Nadzieja, w tym głębokim i potężnym sensie, nie jest tym samym co radość, że wszystko idzie dobrze, ani tym samym co wola angażowania się w przedsięwzięcia, które najpewniej rychło zakończą się sukcesem; jest to raczej zdolność do pracy na rzecz czegoś dlatego, że uważamy to za słuszne, nie tylko dlatego, że ma szansę na powodzenie".
Więc ja, tak jak Vaclav Havel, wierzę, że jest bardziej zdrowo, rozwojowo, a już nie mówiąc, że bardziej przyjemnie – pozostawać w stanie niepoprawnego optymizmu.
Odróżniłbym jednak nadzieję będącą stanem wewnętrznym, czymś w rodzaju sposobu przeżywania świata, pokrewnym optymizmowi, od nadziei ukonkretnionej, wyrażającej się w słowach: „Mam nadzieję, że...”. Pierwsza jest bowiem czymś trwałym i zbliżonym do cechy osobowości, czymś, co współtworzy naszą tożsamość. Ta druga dotyczy jakiegoś kawałka przyszłości, co do którego mamy ufność, że będzie dla nas pomyślny. Na przykład kiedy pani do mnie zadzwoniła, Polska właśnie wygrała ze Stanami Zjednoczonymi w siatkówkę na igrzyskach olimpijskich, co wprawiło mnie w bardzo dobry nastrój, sprzyjający różnym pozytywnym myślom.
Przeciwnicy nadziei jako wartości mówią, że zwalnia nas z działania. Łączą ją z syndromem wyuczonej bezradności. No bo skoro mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze, to po prostu spokojnie sobie na to poczekam.
I tu dochodzimy do kluczowego wątku. Bo jeśli nadzieja oznacza dla nas wymoszczenie się w fotelu i patrzenie w ekran, na którym ukazuje się przyszłość, która będzie zawsze dobra – to wtedy jest to nadzieja bierna, nieefektywna i w gruncie rzeczy pozorna. Natomiast jeśli nadzieja mobilizuje mnie do sprawczości, w myśl słów Abrahama Lincolna, który powiedział: „Najlepszym sposobem przewidywania przyszłości jest jej tworzenie” – to jest to nadzieja bardziej uprawomocniona i mająca większe szanse na to, że się spełni.
A jednak kiedy się nie spełnia, często mamy o to pretensje. Obrażamy się na nadzieję. Sama tak robiłam nie raz. Tak jakby zawsze miała nam się opłacić.
Dlatego dla mnie ważne jest jeszcze pytanie, czy mówimy o nadziei trwałej czy nietrwałej. Powołam się tu znów na mój ulubiony wiersz Adama Asnyka, który zaczyna go od: „Miejmy nadzieję!... nie tę lichą, marną,/ co rdzeń spróchniały w wątły kwiat ubiera,/ lecz tę niezłomną, która tkwi jak ziarno/ przyszłych poświęceń w duszy bohatera./ Miejmy nadzieję!... nie tę chciwą złudzeń,/ ślepego szczęścia płochą zalotnicę,/ lecz tę, co w grobach czeka dnia przebudzeń,/ i przechowuje oręż i przyłbicę”.
Nadzieja nie powinna być doraźna i krótkowzroczna?
Jest taki rysunek Andrzeja Mleczki, na którym widzimy wbity na pustyni drogowskaz z napisem: „Horyzont 5 km”. Jeżeli popatrzeć na życie jako na drogę, to wtedy nie jest ważne doraźne zwycięstwo, tylko podróżowanie, a temu podróżowaniu nadzieja bardzo się przydaje.
Erik Erikson, psycholog, który stworzył teorię rozwoju tożsamości człowieka, jeden jego etap wiąże właśnie z nadzieją. Według niego łatwiej nam wchodzić w jej stan, kiedy uda nam się rozwinąć w sobie ufność wobec ludzi i świata.
Mówi pani tu o etapie, na którym pojawia się rozróżnienie między naiwnością a podejrzliwością. Mnie osobiście bliższa jest postawa naiwności niż podejrzliwości, choćby dlatego, że to często działa jak samospełniająca się przepowiednia. Jeżeli będę podejrzliwy i nieufny, to ta nieufność mi się sprawdzi. Bo skoro komuś nie ufam, będę zachowywał się wobec niego z dystansem, może nawet lekko agresywnie, więc jego reakcja tylko potwierdzi moją nieufność. Natomiast jeśli do kogoś, kogo nie znam, będę podchodził z nadzieją i zaufaniem, to będę miał znacznie większe szanse, że wzbudzę u niego to samo. Ludziom w ogóle przyjemniej jest wśród optymistów, nawet tych niepoprawnych niż wśród takich, którzy ciągle narzekają.
Oczywiście idea naiwności nie ma prowadzić do spłycania i banalizowania spojrzenia na skomplikowaną rzeczywistość. Bo to, co się dzieje ze światem, wymaga wnikliwej refleksji i pogłębionego problematyzowania. Natomiast wierzę, że w relacjach z ludźmi podejrzliwość jest szkodliwa.
„Najlepszym sposobem przewidywania przyszłości jest jej tworzenie”, Abraham Lincoln
Powiedział pan, że jest człowiekiem słabej wiary co do świata, ale silnej co do ludzi. Co to właściwie znaczy?
Co do świata, to – jak powiedziałem – mam poczucie, że przybywa w nim nienawiści, konfliktów i dbania o siebie, a nie o przyszłe pokolenia. A z powodu technologicznych możliwości coraz łatwiej jest tę nienawiść rozsiewać. Ponieważ jednak żyję wśród ludzi, z którymi jest mi dobrze, i mam poczucie, że im jest też dobrze ze mną, tworzy to we mnie rodzaj nadziei interpersonalnej. W tej przestrzeni przybywa miłości, życzliwego zaciekawienia i uważności na drugą osobę.
Tak się dzieje także wtedy, gdy ktoś bliski cierpi z powodu poważnej choroby, pomoc medyczna nie jest skuteczna, ale ta cierpiąca osoba i jej bliscy wzajemnie sobie dają i przyjmują miłość. To ujmuje bólu obu stronom i pozwala trwać w głębokim związku.
Nadzieja jest bardzo pojemną i ciągle przekształcającą się istotą. Będąc w chorobie, najpierw możemy mieć nadzieję na wyzdrowienie, potem na to, że zostało nam jeszcze trochę czasu, później na to, że nie będziemy cierpieć, a ostatecznie – że jest coś po śmierci. Nadzieja odradza się niczym odcinana co chwila głowa smoka. Nawet jeśli się na nią obrazisz i pogniewasz. Jest jak trawa, która potrafi się przebić przez najmniejszą szczelinę.
Jak mówi czeski teolog i filozof Tomáš Halík, co nie jest chwiejne, jest nietrwałe. A gdy mowa o obrażaniu się, to pamiętajmy, że jest to rodzaj biernej agresji. Istotą stanu obrażenia się jest bowiem gniew. Obrażamy się na rzeczywistość albo na kogoś konkretnego, a potem, chcąc nie chcąc, musimy do tej rzeczywistości wrócić. I znów sięgnąć po nadzieję, żeby mieć energię do dalszego ciągu.
I taka jest właśnie moja definicja nadziei – to coś, co nas trzyma przy życiu. Pozwala nam przeżyć kolejny dzień, nie załamać się.
Potrzebne są takie krajobrazy, które dodają energii, otwartości na innych, nie zamykają nas w cierpieniu i pozwalają być w relacji. Osoby wierzące mają jeszcze inny wymiar nadziei, wykraczający poza to, co doczesne.
Karl Menninger postrzegał nadzieję jako nierozłączną z wykonywaniem zawodu psychiatry. Jego zdaniem bez nadziei nie jest w ogóle możliwe zdrowienie terapeutyczne, także ze strony pacjenta.
Ja bym powiedział, że nadzieja jest istotna w pracy każdego „pomagacza”. Bez niej bowiem jego pomoc byłaby bezenergiczna, bezempatyczna i bezskuteczna. Oczywiście, odwołując się do Marka Aureliusza, trzeba umieć odróżniać zmienialne od niezmienialnego. Są takie sytuacje, w których wiem, że coś z medycznego czy psychoterapeutycznego punktu widzenia jest nieosiągalne – powinienem to przyjąć do wiadomości i pracować na tym, co jest osiągalne. Inaczej grozi mi, że będę skupiał się na tym, co jest nieosiągalne, i w pewnym momencie zirytuję się na pacjenta, że nie idzie w te osiągi, które mu przepisuję. Przymierze terapeutyczne polega na tym, że razem z pacjentem uzgadniamy realistyczne cele, wcześniej oczywiście badając, co jest możliwe, a co nie. Nadzieja musi być tu więc połączona z mądrością. A także z odwagą, pracowitością i empatią. Jako terapeuta wolę być przy nadziei niż przy sceptycyzmie. Tak długo, jak ta nadzieja nie okaże się skrajne nierealistyczna. Dlatego uważam, że jest to pewien rodzaj sztuki – z jednej strony być w energii nadziei, z drugiej unikać sytuacji bicia głową w mur, bo wtedy głowa będzie bolała nie tylko mnie, ale i adresata moich oddziaływań.
A zdarza się, że jako terapeuta skłania pan swojego pacjenta do porzucenia nadziei? Na przykład dotyczącej tego, że druga osoba się zmieni albo że dana relacja się naprawi?
Praca terapeuty polega na czymś zgoła innym. My możemy jedynie sprawdzać, jakie okoliczności obniżają nadzieję, a jakie by ją ewentualnie podwyższyły. To jest uważne przyglądanie się z boku rzeczywistości, szukanie zasobów i badanie, co musiałoby się stać, byśmy po te zasoby sięgnęli. Na przykład przychodzi do mnie skonfliktowana para, która mówi: „Sytuacja jest beznadziejna”. Odpowiadam im wtedy: „Skoro przyszliście, to znaczy, że jest coś, na czym wam zależy. Przyjrzyjmy się głębiej temu, co jest waszym brzemieniem, a co zasobem, zbadajmy tę sytuację. Nie rozkładajmy rąk”. Nie strofuję ich: „Weźcie się w garść, miejcie nadzieję”, tylko razem pracujemy nad tym, by sprawdzić, co im tę nadzieję odebrało. I co jest potrzebne, by powróciła.
Swoją drogą, ciekawe określenie: „sytuacja beznadziejna”. Często go używamy. Lubimy mówić o czymś lub o kimś jako o „beznadziejnym przypadku”, choćby w medycynie.
Moim zdaniem to określenie zawsze jest uwłaczające. Można powiedzieć: „Nie potrafię tu pomóc”, zamiast: „Przypadek jest beznadziejny”, bo ta druga wersja sugeruje rodzaj mechanizmu obronnego terapeuty czy lekarza, który nie chce dopuścić do siebie dramatu cierpienia czy umierania danej osoby. A skoro już o tym mówimy, to nie jestem zwolennikiem agresywnej medycyny, uporczywej terapii, która ma na celu utrzymać przy życiu organizm, lekceważąc kompletnie cierpiącą i umierającą osobę.
A czy uważa pan, jako terapeuta i lekarz, że są w życiu sytuacje beznadziejne, czyli takie, w których nie ma miejsca na nadzieję?
Powtórzę: dla mnie to słowo nie jest neutralne, tylko nasycone negatywną emocją. Mogę powiedzieć w gniewie: „Ta drużyna beznadziejnie dziś gra” – zauważyłem, że coraz częściej w rozmowach z panią używam porównań sportowych, ale jak się mówi o emocjach, to trudno nie mówić o sporcie – ale to będzie inwektywa, unieważnianie kogoś, a nie spokojne wyrażanie mojego stosunku. Pojęcie beznadziejności jest w gruncie rzeczy znakiem emocji gniewnych i dystansujących, a nie opisem sytuacji.
Ja pytam o taką sytuację jak z Dantego: „Porzućcie nadzieję, którzy tu wchodzicie”. Czy pana zdaniem są takie sytuacje czy miejsca?
Nie przypadkiem cytuje pani Dantego, bo jak ktoś jest w piekle, to nie ma tam już miejsca na nadzieję. To jest oczywiście figura metafizyczna, a ja nie odważę się zapędzać w te rejony. Wolę pozostać w roli lekarza i terapeuty, dla których nie ma sytuacji bez nadziei. Nawet jeśli ktoś z biologicznego punktu widzenia umiera, to z relacyjnego nadal jest czas i miejsce na bycie przy nim, towarzyszenie mu w odchodzeniu. W ten sposób można sprawić, że to będzie dla niego łatwiejsze, łagodniejsze, godne. Poza tym opis, w którym coś jest beznadziejne, oznacza zaniechanie. A ponieważ nigdy nie mam prawa zaniechać, to nie ma sytuacji beznadziejnych.
I znów potrzebne jest pewne zastrzeżenie. Oto przykład. Jeśli ktoś, pozostając w wieloletnim związku przemocowym, będzie trwał przy nadziei, że sprawca nagle się zmieni na lepsze i zaniecha przemocy, to akurat w tym przypadku nadzieja byłaby pułapką i miałaby charakter destruktywnej naiwności. I wówczas zadaniem terapeuty będzie pomóc temu, kto tej przemocy doświadcza, by wydobył się z niszczącej iluzji. A nadzieja powinna dotyczyć możliwości aktywnego pokonania lęku i poczucia beznadziei, i wydobycia się z tej relacji.
Zatem – tak jak Adam Asnyk – chciałby pan zaapelować do czytelniczek i czytelników o to, by mieli nadzieję?
Jeżeli miałbym zostawić im jakieś przesłanie, to brzmiałoby ono: „Miejcie nadzieję taką, w którą inwestujecie swoją energię”. Czyli zadbajcie o to, by się spełniła. Żebyście mogli sobie na koniec powiedzieć: I did my best, czyli: „Zrobiłem (zrobiłam), co mogłem (mogłam)”. Wtedy nie będziecie musieli obrażać się na rzeczywistość, tylko mogli dalej żyć z godnością
Bogdan de Barbaro psychiatra, psychoterapeuta, superwizor. W latach 2016–2019 kierownik Katedry Psychiatrii Uniwersytetu Jagiellońskiego – Collegium Medicum. Współpracuje z Fundacją Rozwoju Terapii Rodzin „Na Szlaku”.