1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Nadmiar wygody deformuje charakter przekonuje Marta Niedźwiecka

Nadmiar wygody deformuje charakter przekonuje Marta Niedźwiecka

Ilustracja Magdalena Pankiewicz
Ilustracja Magdalena Pankiewicz
Czy w czasach, kiedy mamy pomidory i truskawki w lutym oraz kino na żądanie w domu, potrafimy sobie jeszcze czegoś odmawiać? O tym, po co właściwie mielibyśmy to robić i jaki związek mają z tym elastyczność emocjonalna i rezyliencja – mówi psycholożka Marta Niedźwiecka.

W naszej poprzedniej rozmowie, przypomnijmy, doszłyśmy do pewnych gorzkich wniosków. Life is brutal i full of zasadzkas, droga nowoczesna dziewczyno. Zdarzają się w nim sytuacje, których nigdy byś się nie spodziewała, a powinnaś...
W dodatku twoja kontrola nad wydarzeniami jest dużo mniejsza, niż ci się wydaje. Tworzymy sobie różne protokoły zdrowego życia, jak fitness, suple, zdrowe jedzenie i wysypianie się – oczywiście to wszystko jest bardzo ważne i trzeba to robić – ale to nas nie czyni nieśmiertelnymi. Tak jak dobre sprawowanie nie czyni nas odpornymi na przeciwności losu. Ostatnio w serii Olgi Tokarczuk dla Wydawnictwa Literackiego „Inne konstelacje” wyszła „Odpowiedź Hiobowi” Carla Gustava Junga – bardzo ją polecam, bo to książka, która pozwala zgłębić moralny problem, czemu straszne rzeczy zdarzają się dobrym ludziom. To żadna boska kara, po prostu los, jak to mawiali nasi dziadowie, bywa kapryśny. Dlatego jego przedstawieniem w dawnej sztuce często było koło fortuny – w końcu raz jesteśmy na górze, a raz na dole.

Z kolei ty w najnowszej książce „O zmierzchu. Nowe myślenie na nowe czasy” piszesz, że ułudą jest myśleć, że kontrolowanie świata zewnętrznego da nam spokój i szczęście.
Po pierwsze, nie jesteśmy w stanie go kontrolować. A po drugie, ponieważ wierzymy w iluzję, że jednak jesteśmy w stanie, wikłamy się w przeróżne bardzo skomplikowane mechanizmy, które czynią nas niewolnikami tej ułudy. Czyli możemy wierzyć, że te wszystkie wymienione przeze mnie wcześniej rutyny zdrowotne rzeczywiście spowodują, że nie staniemy się osobami starszymi, i cierpiącymi na różne dolegliwości związane z nieuchronnym osłabieniem organizmu. Albo że jakaś forma kontroli nad bliską osobą spowoduje, że ona nie odejdzie. Nic z tego, kochani. Jedyne, na co mamy wpływ, to takie porządkowanie swojego świata wewnętrznego, by czynił nas otwartymi na to przeżycie, które będziemy mieli w środku, kiedy jakakolwiek trudność czy dramat do nas przyjdą.

I tu przyda nam się kategoria elastyczności emocjonalnej. To liczba ciosów od losu, jakie możemy przyjąć, nie odkształcając się i nie pękając na tysiące kawałków. Jest ona pochodną wielu składników – są pewne temperamenty, którym jest łatwiej ją osiągnąć, ale ona jest też wyćwiczalna. Budujemy w sobie stoicką postawę, ćwiczymy różne mechanizmy regulacji emocji i wewnętrzny dystans do zdarzeń, ale też uczymy się sięgać po wsparcie, poznajemy swoje granice i reakcje, dajemy sobie czas na regenerację po stresujących przeżyciach. I to sprawia, że jak uderza w nas cios, to nie jesteśmy jak stare, suche drzewo, które łamie się na pół, tylko jak kauczuk, który się ugnie, ale wyprostuje.

W dzisiejszych czasach niepokoju i zamętu elastyczność wydaje się jedną z najpotrzebniejszych kompetencji.
My nie tylko żyjemy w dobie polikryzysu, ale też żyjemy coraz dłużej, w związku z tym dotykają nas różne rzeczy, które nie dotykały ludzi 100 lat temu, bo zwyczajnie rzadko ich dożywali. No i jeszcze: nasza cywilizacja robi się skomplikowana na bardzo wielu poziomach, więc rzeczywistość nie będzie się upraszczać, nawet mimo naszych starań. Oczywiście możemy nie komplikować jej dodatkowo, ale musimy być gotowi na to, że rzeczywistość będzie stawiała opór.

Miałam ostatnio taką sytuację, że wracałam z pobytu w Italii i mój samolot był opóźniony o dziewięć godzin. Linie lotnicze rozegrały to tak, że poskąpiono nam informacji o opóźnieniu, więc te dziewięć godzin koczowaliśmy na lotnisku. A jak masz tyle czasu i niewiele do zrobienia, to możesz sobie przynajmniej poobserwować ludzi. Miałam więc okazję zobaczyć wiele osób, które, jak tylko napotykają jakąś trudność, to niemalże eksplodują: dostają szału, krzyczą, rzucają walizkami, wykłócają się z Bogu ducha winną obsługą. Oczywiście ekspresja emocji i stawanie po swojej stronie są ważne, ale jedno to bronić imponderabiliów, a co innego robić scenę w sytuacji, kiedy nic od nas nie zależy.

Osoba elastyczna emocjonalnie podchodzi do przeciwności z filozoficznym nastawieniem i namysłem nad własną frustracją, gniewem, odwołanymi zobowiązaniami czy niemożnościami. I otwartością, że to będzie się zdarzać. Bo dorosła, dojrzała jednostka jest w stanie przyjąć cały ładunek trudności płynących ze świata bez pośrednictwa mamy i taty (dzieci są chronione w takiej sytuacji frustracyjnej przez rodziców) i tak sobie z nim poradzić, by nie zostawić go w popiołach. Ani nie zacząć robić sobie krzywdy, uderzając rytmicznie głową w szybę.

Czy taka postawa nie powinna się w nas budować z wiekiem albo z doświadczeniem?
Ano powinna, a przynajmniej mogłaby. W końcu jak już raz przeżyjesz dziewięć godzin na lotnisku i nikogo nie zamordujesz, to następnym razem, jak spotka cię coś nieprzyjemnego, to pomyślisz sobie: „W porównaniu z tamtym stanie 30 minut na poczcie to betka”. Podkreślam: tu nie chodzi o to, że nie odczuwam irytacji, tylko że moja irytacja to mój problem, a mając tę świadomość, jestem w stanie sobie z nią adekwatnie poradzić. I nie być pokonaną potem przez duże rzeczy, jak na przykład choroba.

Wielu lekarzy mówi, że aby dobrze chorować, czyli zmierzać do wyzdrowienia, szczególnie w przypadku chorób poważnych, jak onkologiczne, nie można wytworzyć w sobie tożsamości opartej na cierpieniu. Czyli znowu trzeba spotkać to zdarzenie losowe z jakimś rodzajem odwagi i uniesionej przyłbicy: oto stoję w obliczu czegoś, co może zakończyć się różnie, ale sama z siebie, ze swoich mocy psychicznych, dokładam wszelkich starań, żeby wspierać leczenie i trzymać się psychicznie. To nie oznacza, że wypieram i udaję, że nic się nie dzieje, to oznacza, że przeciwnie – bardzo dobrze wiem, co się dzieje, ale postanawiam się nie poddawać.

Czyli części z nas jest łatwiej taki stan osiągnąć, ale wszyscy możemy starać się go wypracować na drodze – i tu użyję staroświeckiego określenia – hartowania ducha?
Tak! Hartowanie ducha to jest genialne określenie! Ale zobacz, jak musiałaś zamortyzować jego wprowadzenie, a kiedyś nikt nie wyobrażał sobie bez tego wychowania dziecka.

Wychowanie oparte na hartowaniu ducha to na przykład powiedzenie dziecku: „Dziś nie zjesz kolacji, nie dostaniesz deseru, nie obejrzysz bajki”?
„I żadna krzywda ci się nie stanie”.

Oczywiście nie chodzi tu o głodzenie czy znęcanie się, ale mam wrażenie, że kiedyś nie usuwaliśmy tak pilnie każdej przeszkody sprzed nóg naszych latorośli.
Dziś toczę wiele rozmów z rodzicami ekstremalnie niesamodzielnych kilkunastolatków. Zawsze wtedy zadaję pytanie, nie bez wrodzonej złośliwości: „A jaki był poziom waszego zaangażowania w usuwanie paproszków z drogi dziecka?”. Bo jeżeli ktoś przez 20 lat swojego życia ma chlebek z szyneczką krojony w kwadraciki, żeby skórki nie trzeba było gryźć, to potem otwiera lodówkę i dostaje zapalenia płuc. A jeszcze kiedy dołoży się do tego świadomość, że świat, łącznie z rodzicami, oczekuje od ciebie niesamowitych osiągnięć, to wpadasz w impas, z którego strasznie ciężko jest wyjść samodzielnie.

Hartowanie oznacza też celowe wystawianie się na niewygody. Czyli na przykład wybranie się na pieszy rajd, podczas którego śpi się w schroniskach i wędruje niezależnie od pogody.
Zobacz, my jesteśmy wychowywani przez pokolenia nieustannie zaciskające zęby. Tam ciągle był deficyt, ciągle krew, pot i łzy.

I opowieści o drodze ojca do szkoły...
... przez zamarznięte jezioro. Dlatego większość z nas, kiedy już sama doczekała się dzieci, postanowiła sobie: „Mój bombelek nie będzie przeżywał takiej gehenny. Nie będzie musiał skakać przez kozła na WF-ie, jeśli się tego boi, nosić gryzących ubrań i jeść niesmakującego mu jedzenia. Niech ma lepiej ode mnie”.

„Wprawdzie ja czekałam na lalkę przez cały rok, ale skoro mój bombelek chce, proszę bardzo. W końcu mnie stać”.
I jest to sytuacja, w której dobre intencje obracają się przeciwko nadawcom, bo nadmiar wygody deformuje charakter. Wiem, że brzmię teraz jak stara ciotka, ale skoro mamy Google’a, to nikt nie uczy się już czytać map. I co, kiedy nagle padnie ci telefon? Nie mam na myśli tylko aplikacji i digitalizacji świata, ale to, że przez ostatnie 50 lat kulturowo położyliśmy straszny nacisk na wygodę.

Wygodę i natychmiastowość. Dlatego tak frustruje nas stanie w kolejce czy czekanie na opóźniony lot.
A paczka ma być następnego dnia pod drzwiami. Nie mamy dziś naturalnych warunków, w których ćwiczy się niewygodę. Pomysł celowego zanurzania się w dyskomforcie jest albo związany ze środowiskami rozwojowymi, które używają tego jako rytuału przejścia, albo wydaje się kompletnym absurdem. Przecież mamy pomidory i truskawki w lutym. Dowolny towar z dowolnego miejsca na świecie. I kino na żądanie w domu.

Długo jedynym obszarem ćwiczenia się w dyskomforcie był dla nas sport. Dlatego swojego czasu tak pokochaliśmy bieganie w maratonach, crossfit czy siłownię.
A kiedyś maratony biegali tylko maratończycy. Nasza psychika, ale i nasze ciało, żeby nie zgnuśnieć (co to za piękne słowo, prawda?!), potrzebują ciągłych wyzwań. W końcu jesteśmy gatunkiem, który do mistrzostwa opanował rozwiązywanie problemów i wychodzenie naprzeciw wyzwaniom. Przetrwaliśmy dlatego, że potrafiliśmy bardzo szybko odnajdywać się w stale zmieniającym się środowisku.

Dlatego też jedną z tajemnic powodzenia ruchu Wima Hofa, oprócz udowodnionych prozdrowotnych właściwości niskich temperatur, jest to, że dzięki tej metodzie ludzie zbiorowo doświadczają dyskomfortu, mając poczucie jego celowości. Czyli znoszą niską temperaturę, bo to poprawia ich zdrowie, ale jest to też forma wzmocnienia siebie poprzez „przepchnięcie się” przez niekorzystne warunki. Nie sugeruję bynajmniej, że wszyscy powinni teraz kąpać się w lodzie i wchodzić w T-shircie na Śnieżkę w środku zimy – bo to nie jest zajęcia dla każdego – ale różne formy codziennego zmniejszania sobie bezmyślnych komfortów to jest coś, co możemy robić na mocy własnej decyzji. I nie mówię też o trwaniu w bardzo złej relacji czy głębokim dyskomforcie w pracy, która nas drenuje – bo to jest zupełnie inna historia – ale o pójściu na piechotę na zakupy, wstaniu wcześniej o godzinę, by potrenować jogę, przeliczeniu czegoś na papierze, a nie na kalkulatorze. To przecież jest do zrobienia.

Do tego zalicza się też chyba odraczanie przyjemności...
Ależ oczywiście! O czym dobitnie świadczy słynny test marshmallow. Czyli sprawdzian, który najlepiej na świecie przewiduje przyszły sukces dziecka. A różne są tu koncepcje i dyskusje. Ja akurat jestem za tak zwaną mentalnością maratończyka, czyli za połączeniem pasji, wytrwałości i hartu ducha. Pomysłodawcą testu marshmallow był amerykański psycholog Walter Mischel. Sadzał przedszkolaki w pokoju z przeobrzydliwą pianką marshmallow, która w Stanach jest wielkim frykasem, i proponował im, że jeśli nie zjedzą jej od razu, to potem dostaną dwie. Druga tura badań, przeprowadzona kilka lat później, pokazywała, że te dzieci, które były w stanie wytrzymać pokusę i odwlec gratyfikację, miały zdecydowanie lepsze: wyniki w szkole, relacje z rówieśnikami i zdrowie. Dlaczego? Bo wytrwałość, znoszenie niewygody, zdolność utrzymania się przy celach, nawet jeśli nikt nie bije nam brawa, umiejętność ponoszenia trudów i wstawania z kolan – to są realne predyktory życiowego powodzenia.

Ćwiczenie elastyczności psychicznej wymaga od nas nieustannego robienia sobie testu marshmallow, czyli odmawiania kolejnego odcinka serialu na rzecz spaceru, alkoholu na rzecz herbaty, słodyczy na rzecz brokułów.

Kiedyś jedna rozmówczyni, zwolenniczka minimalizmu, powiedziała mi, że gdy wie, że jutro wychodzi książka jej ukochanego pisarza, specjalnie odwleka jej kupno o tydzień, by ćwiczyć się w tym, że nie musi mieć wszystkiego, co chce, od razu.
W dodatku przedłuża sobie przyjemność oczekiwania.

Podobnie jest z odkładaniem pieniędzy na wycieczkę marzeń.
Ja w ogóle jestem wielką fanką oszczędzania. Właśnie dlatego, że świat non stop namawia nas, by siebie nagradzać impulsywnymi zakupami. A odmawianie sobie zakupów – tak jak używek – bardzo kształtuje charakter.

Wracając do tamtej sytuacji koczowania na lotnisku, każdy kto jej choć raz doświadczył, wie, że na przyszłość warto mieć przy sobie książkę, audiobook czy kilka odcinków podcastów ściągniętych na smartfon.
Czyli warto sobie zbudować jakiś kapitał kulturowy, który jest nie o kupowaniu jedzenia i wydawaniu pieniędzy na przyjemności. Bo co jest w odruchu sięgania po literaturę w momentach trudnych, stresujących czy też dobrych (bo dla relaksu)? Pragnienie doświadczenia czegoś spoza siebie. Tylko najpierw trzeba mieć zdolność wpadnięcia na ten pomysł, a potem jeszcze czerpania z niego przyjemności. Natomiast jeśli nastrajasz się na proste i szybkie gratyfikacje, dobrnięcie do końca książki w sytuacji stresowej będzie dla ciebie nie do wykonania.

W odcinku podcastu „O zmierzchu”, zatytułowanym „Krew, pot, łzy. I radość”, mówisz o grze komputerowej, w którą do imentu grał twój syn, mimo że była niesamowicie trudna.
Chodzi o grę „DarkSouls”, kultową wśród rówieśników mojego syna, bardzo mroczną i bardzo piękną. Jej twórcy, chłopaki ze Studia Ghibli, bardzo sobie wzięli do serca słowa pedagoga Jespera Juula, który powiedział, że w grach komputerowych nie ma właściwie niczego złego, z jednym zastrzeżeniem, że one wszystkie są za proste, a życie proste nie jest. Dlatego twórcy tej gry skomplikowali ją naprawdę mocno – giniesz praktycznie od wszystkiego, a wygranie bitwy z bossem wymaga nieprawdopodobnej wiedzy, umiejętności i opracowania strategii. Widziałam, jak mój syn reagował na tę grę. Co chwila wręcz eksplodował z furii, ale ją uwielbiał. A jak „przeszedł” jakiegoś bossa, od razu zyskiwał szacun na dzielni. Co więcej, „Dark Souls” na sam koniec robi graczowi etycznie i emocjonalnie strasznego psikusa, tym samym genialnie pokazując całą przewrotność życia.

Ja wiem, że kiedyś panował kult twardego wychowania i nie chodzi o to, by przywracać Spartę. Tylko teraz przegięliśmy w drugą stronę, więc w procesie regulacyjnym moglibyśmy spróbować dawać sobie pewne porcje treningu à la Wim Hof.

A czy elastyczność psychiczna jest tożsama z odpornością psychiczną i rezyliencją?
Odporność i elastyczność są pojęciami używanymi wymiennie. Rezyliencja to coś trochę innego, bo w niej chodzi o umiejętność podnoszenia się po upadkach. Czyli elastyczność to jest taki zwykły skill na co dzień, kiedy coś nam się nie udaje, ktoś się spóźnia czy pogoda jest nie taka, jak byśmy chcieli. Natomiast rezyliencja odpowiada za rzeczy duże i, niestety, tragiczne, które zdarzają nam się raz na jakiś czas. Na przykład sytuacje nowotworowe angażują zarówno elastyczność, jak i rezyliencję.

Rezyliencja jest zdolnością zachowania core’u osobowości pomimo przejścia przez rzeczy, które z jakiegoś powodu są niewyobrażalne lub zdecydowanie za ciężkie do uniesienia przez człowieka. Bo jak wybucha wulkan i lawa niszczy całą wioskę, a ty jesteś jedyną osobą, która przeżyła, to ciężko wytłumaczyć sobie, że życie ma sens i porządek. A jednak niektórzy po czymś takim się podnoszą, w dodatku często angażują się w sytuacje pomocowe i działalność charytatywną. Rezyliencja to metapoziom, coś, co widzimy na przykład u ludzi, którzy przeżyli różne kataklizmy, wojny, ludobójstwa i gwałty. Oczywiście zależy od wielu rzeczy, w tym od tego, w jakim stanie weszliśmy w daną historię, jakie już mieliśmy zasoby i jaka była skala tego stresu. Na przykład okazuje się, że tak zwane debriefingi po klęskach żywiołowych czy wielkich wypadkach komunikacyjnych – czyli kiedy szybko rozmawiasz z kimś o tym, co się wydarzyło – niekoniecznie muszą pomagać ludziom. Mamy różne sposoby trawienia sytuacji i niektórym to wręcz rozregulowuje system.

W wypadku rezyliencji mówimy o takim rodzaju przetrwania po ekstremalnej katastrofie wewnętrznej, które daje możliwość wyniesienia z tego człowieczeństwa. Oby nikt nigdy nie musiał tego ćwiczyć ani próbować, ale co do zasady wiemy, że osoby bardziej skłonne do refleksji, zdolne do proszenia o pomoc, takie, które nie zatrzaskują się w swoich doświadczeniach, czyli nie uciekają do środka lub w nałogi – będą miały większą szansę po takich wydarzeniach się rozprostować i rezyliencja będzie się mogła w nich rozwinąć. Ale – jak napisała Wisława Szymborska – „tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono”.

Dlatego tym ważniejsza jest ta „zwykła” elastyczność emocjonalna czy też odporność psychiczna, bo ona zwiększa nasze szanse na radzenie sobie z jakimikolwiek obciążeniami życiowymi, także z tymi dramatycznymi.

Marta Niedźwiecka certyfikowana sex coach i psycholożka. Prowadzi sesje indywidualne i warsztaty. Autorka książek, w tym najnowszej „O zmierzchu. Nowe myślenie na nowe czasy”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze