to oboje powinni się cieszyć, bo mają więcej pieniędzy na realizowanie wspólnych celów. Ale żeby tak podejść do różnicy zarobków trzeba być wolnym od co najmniej dwóch stereotypów.
Te dwa stereotypy na dobre zakorzeniły się w niektórych głowach:
1. Pieniądze dają władzę – pogląd sprawdzający się w prywatnej firmie gdzie szef trzyma kasę więc rządzi, ale nie w rodzinie. Dla kogoś kto przenosi tę zasadę na grunt prywatny niższe zarobki kojarzą się z mniejszą mocą, podległością, niemiłym podporządkowaniem bogatszemu czyli „silniejszemu”. Wyznawcom tej ideologii należy wyłącznie współczuć, bo upatrywanie mocy w grubości portfela świadczy o niskim poczuciu własnej wartości (głęboko skrywanym przed otoczeniem). Nie czując siły w sobie muszą zaczerpnąć ją z zewnątrz, a że pieniądz jest dla nich atrybutem siły to czują się kimś tylko wtedy, gdy mają zasobniejsze konto od otaczających ich ludzi. Ponieważ trudno chwalić się otoczeniu papierowym wydrukiem z konta, pieniądze przeznaczane są na zakup przedmiotów, których nie sposób nie zauważyć, a które świadczą o zamożności – wypasiony samochód, takiż zegarek, telefon, okulary, ciuchy i wszystko inne co bije w oczy i co świadczy o bogactwie.
Temu stereotypowi ulegają zarówno mężczyźni jak kobiety. Mężczyzna cierpi, gdy zarabia mniej niż żona, bo traci „władzę”, a z kolei mało zarabiająca, albo w ogóle nie zarabiająca żona skłonna jest uznać się za „mniej wartą” od pracującego zawodowo, czyli zarabiającego męża. Zapomina, że ona też pracuje, bo piecza nad domem i dziećmi to ciężka harówka, tyle że nikt jej za to nie przelewa ani grosza na konto. Ale jeśli uwierzyła, że miarą wartości człowieka jest posiadany przez niego pieniądz to skazała się na rolę tej „gorszej”.
2. Rolą mężczyzny jest utrzymać rodzinę - pogląd rodem z patriarchalnego modelu rodziny. Starego jak ludzkość, a więc zakorzenionego bardzo, bardzo głęboko w mentalności obydwu płci. W tym modelu dominująca rola mężczyzny bywała doprowadzona do tak absurdalnych rozmiarów, że czyniła zeń nie tylko głowę rodziny, ale wręcz jej właściciela mającego prawo decydować o życiu i śmierci domowników. Pomimo rozpadu patriarchalnych struktur społecznych i zastąpienia ich równouprawnieniem echo patriarchalizmu wciąż pobrzmiewa w głowach wielu mężczyzn, niestety w wypaczonej, okrojonej formie. Zasady tego modelu były jasne: mąż miał prawo do decydującego głosu, istniał zarówno w sferze prywatnej jak publicznej (kobieta tylko w prywatnej), ale miał też potężne obowiązki: to na nim spoczywał ciężar opieki nad żoną i dziećmi i zapewnienia im szeroko rozumianego bezpieczeństwa, którego składową jest zapewnienie rodzinie środków materialnych. Nie ulega chyba wątpliwości, że rola jedynego obrońcy, żywiciela, opiekuna (choć osłodzona prawem do decydującego zdania) nie była lekka, więc dziś chyba żaden rozsądnie myślący mężczyzna o niej nie marzy.
Skąd więc męska frustracja i lęk? Chyba nie z tęsknoty za patriarchalnym układem, ale z kołaczącego się po głowie jego szczątkowego przesłania – „to mężczyzna ma utrzymywać rodzinę” - i ukrytą za nim oceną: wywiązuje się z tego - jest prawdziwym mężczyzną, nie wywiązuje się - jestem nic nie wartym słabeuszem, niedojdą niegodną miana mężczyzny. To nic, że ta ocena nie miała sensu nawet w czasach, gdy tylko on mógł pracować i wyłącznie od niego zależało być albo nie być żony i dzieci, bo przecież dziesiątki okoliczności mogły sprawić, że mężczyzna nie dał rady (mimo chęci) zarobić na rodzinę. Jednak pomimo swojej absurdalności trwa w ludzkiej świadomości, nie tylko męskiej ale i kobiecej. Dowodem są kobiety, dla których podstawowym kryterium doboru partnera jest jego stan majątkowy, opuszczające męża w przypadku kryzysu finansowego, nieustannie krytykujące i porównujące partnera do kogoś kto zarabia lepiej, wciąż mające apetyt na więcej i więcej dóbr konsumpcyjnych.
Ten stereotyp też najłatwiej zakorzenia się w ludziach o zaburzonej samoocenie i zwykle łączy się z pierwszym: pieniądze dają władzę. Jeśli ktoś ma wyobrażenie, że wartość człowieka zależy od posiadanych dóbr to zawsze problemem będzie mieć mniej niż inni. I obojętne czy to żona, sąsiad lub kolega z pracy, zawsze boli gdy mam mniej, bo to znaczy że jestem gorszy. Trudno nie czuć się w tej sytuacji sfrustrowanym, załamanym, smutnym. Ale jeśli do tej zaburzonej samooceny dołożyć jeszcze pogląd o wielowiekowej tradycji głoszący „naturalną” wyższość mężczyzny nad kobietą to frustracja już nie budzi tylko lęku czy smutku, ale przede wszystkim agresję. Bo jakim prawem baba może być „lepsza”? Przecież wiadomo, że kobiety są gorsze i głupsze, więc mają być podporządkowane „panu stworzenia” czyli mężczyźnie, to on ma dominować, a ona do kuchni!!! Sklejenie dwóch stereotypów: „mężczyzna trzyma władzę” i „pieniądze dają moc” to już kataklizm. O ile można pomóc mężczyźnie wątpiącemu w swoją wartość, o tyle pomoc komuś kto jest po prostu głupi chyba nie jest możliwa. Dlatego mądra kobieta widząc, że jej partner czuje się niekomfortowo gdy zarabia mniej od niej pokaże mu, że nie w wysokości zarobków tkwi wartość człowieka. Nauczy go cenić w samym sobie te cechy, które naprawdę stanowią o jego wartości, będzie o nich mówić, chwalić go za nie, podkreślać te zalety i umiejętności, które czynią go dla niej niezbędnym i wyjątkowym (nie tylko w rozmowach w cztery oczy, ale na szerszym forum rodzinnym i towarzyskim, to ważne). Na głupiego partnera, będącego zwolennikiem poglądu o niższości płci niewieściej mądra kobieta nie traci czasu, po prostu odchodzi.
Różnica zarobków nigdy nie będzie problemem w związku dwojga dojrzałych, kochających się ludzi mających zdrową, realistyczną samoocenę, podobne przekonania i wspólne cele, ludzi mierzących wartość człowieka (tak swoją jak i innych) jego wnętrzem a nie zewnętrzem. Dla nich sukces partnera będzie źródłem radości a nie zazdrości, a pieniądz tylko środkiem do celu, a nie celem samym w sobie. Zasobność portfela nie będzie wskaźnikiem niczyjej wartości, nie wpłynie na sposób myślenia o sobie i innych, a wyłącznie na codzienne decyzje - idziemy na obiad do restauracji czy smażymy w domu placki ziemniaczane? Nie bez powodu takie związki nazywane są partnerskimi – partnerzy nie rywalizują ze sobą, żaden nie dąży do zdominowania drugiego, nie walczy o władzę, nikt nie jest lepszy/gorszy, słabszy/silniejszy, nie ma szefa i podwładnego ani idei patriarchatu ani matriarchatu (nie da się ukryć, że kobiety nie zawsze są ofiarami, bywa że to one dążą do całkowitego podporządkowania sobie mężczyzny). W związek partnerski każdy wnosi to co może, jeśli tym czymś jest wysoka pensja to świetnie, bo miło jest nie martwić się jak dociągnąć do kolejnej wypłaty.