– Miałam mamę przyjaciółkę, siedem kuzynek, z którymi się wychowywałam. I babunię, która
wszystko wie. Dzięki tym kobietom jestem dziś, jaka jestem… – Czyli jaka? – pyta Hania Halek. – czy taka „kobieca, kobieca?” Magdalena Różczka śmieje się i szuka odpowiedzi.
- Kobiety w „Czasie honoru”, w którym grasz Wandę, miały pewnie po jednej sukience. Myślisz, że wygląd był dla nich istotny?
- Najważniejsze wtedy było żyć, tak po prostu, przetrwać dla siebie i swoich najbliższych. Ale podobno w warunkach kryzysowych kobiety potrafiły znaleźć kawałek węgielka, żeby sobie podmalować oko, albo buraka, żeby zadbać o usta.
- Sądzisz, że w ten sposób chciały trochę oszukać wojnę? Pokazać na przekór niej, że nic się nie zmieniło, że się nie poddały, że nie przyjmują tej traumy do wiadomości?
- Tak, to jest możliwe... Gdyby teraz wybuchła wojna, mimo wszystko pewnie tak samo byśmy kochały, lubiły, chciały się podobać. A może tym bardziej chciałybyśmy być piękne?
Co w nas jest takiego, że tak bardzo chcemy dobrze wyglądać? Często o tym myślałam i sądzę, że to nie jest strojenie się dla kogoś. Kobieta chce się podobać przede wszystkim sobie, a gdy tak się stanie, jest pewna, że spodoba się wszystkim.
- A kiedy ty czułaś się najbardziej kobieca?
- Kobieca? Czy ja się czułam kiedykolwiek kobieca? Taka „kobieca, kobieca”?
- Tak, „kobieca, kobieca”.
- Chyba nigdy.
- A co to w ogóle znaczy – „kobieca”?
- Wciąż jeszcze szukam swojej kobiecości, ciągle uczę się patrzeć na siebie rano i myśleć, że lubię swoją buzię, ale to jest naprawdę trudne. Podziwiam osoby, które nie zwracają na to uwagi, choć z wiekiem widzę też, że coraz mniej rzeczy mnie we mnie drażni. Może za jakieś 10 lat polubię siebie tak naprawdę? (śmiech) Na szczęście zaczynam być w stosunku do siebie coraz bardziej pobłażliwa.
- Która kobieta wydaje ci się kobieca?
- Pewnie taką kobietą totalną, ociekającą wprost seksapilem, jest Marilyn Monroe, choć osobiście kocham ją głównie za to, co kiedyś powiedziała – że choćby sto osób orzekło, iż nie jest zdolna, to ona i tak wie, że jest, chce być aktorką, i do widzenia. Ale ona jest takim typem kobiecości, do którego nigdy nie dążyłam. Bardziej już chyba Audrey Hepburn jest dla mnie wektorem, choć w jej oczach nie widać szczęścia absolutnego. I Danuta Stenka – zawsze robi na mnie wrażenie, bo ona jest chyba świadoma swojej kobiecości, choć... czy tak jest naprawdę? Nie wiem. Jest też dla mnie wzorem w kwastii aktorstwa i bardzo się cieszę, że niedługo znów będziemy razem pracować.
- Spodziewałaś się kiedykolwiek, że twoje życie będzie tak wyglądać?
- Wczoraj spytałam o to samo męża: „Czy myślałeś kiedyś, że będziesz miał takie fajne życie? Bo ja nie”. Od dzieciństwa chciałam grać – naśladowałam dzieci widziane w filmach i myślałam: „Kurczę, chyba też bym tak umiała”. Jednak byłam przekonana, że aktorem człowiek się rodzi. Słowo! (śmiech) Wiadomo, że był Gajos, bo Gajos to Gajos, a Janda to Janda, ale że ja mogę pójść do szkoły i nauczyć się tego zawodu? Niemożliwe.
- Jakim byłaś podlotkiem?
- Zawsze ubierałam się tak, żeby nikt na mnie nie zwracał uwagi. Właściwie jedyne, czego się nigdy nie czepiałam, to moje usta. Reszta to kompleksy. Uciekałam od tego, co wskazywało, że jestem kobietą. A w gorsze dni, kiedy byłam rozdrażniona, udawałam, że wcale tak nie jest. Nie pozwalałam sobie na spadek nastroju. Zawsze miałam ogromne poczucie winy, że nic wtedy nie przeczytałam, niczego się nie nauczyłam... Taka właśnie byłam. Wzorowa uczennica w klasowej trójce, punktualna córka. Miałam mamę przyjaciółkę, nie było przeciwko czemu
i komu się buntować. Ona uważała, że jestem dorosła, rozsądna, roztropna. Dokądkolwiek chciałam wyjść, zawsze pozwalała. A ja? Wracałam na czas, choćby się waliło i paliło, potrafiłam biec do domu i zadzwonić domofonem tylko po to, żeby zapytać: „Mamo, mogę dłużej?”. „Możesz!”. Nigdy nie czułam się samotna jako jedynaczka. Miałam siedem kuzynek, z którymi się wychowywałam. I babunię, która wszystko wie. Dzięki tym wszystkim kobietom jestem dziś, jaka jestem.
- Jaka?
- Inna. Teraz, jeżeli pozwolę sobie na taki gorszy dzień, spędzony na patrzeniu w sufit, to następnego dnia mam totalny power i robię wszystko trzy razy szybciej. Nie zmuszam się. Pozwalam sobie być sobą. Od paru lat staram się zmieniać maleńkie rzeczy w swoim życiu, na przykład naprawdę uwierzyłam, że palenie nie jest fajne, wiem, że nie chcę przytyć, bo wtedy czuję się gorzej, więc staram się pilnować. Dbanie o dietę pojawiło się wraz z Wandą. Gdy jesteś młodym człowiekiem, który przestaje jeść mięso, żywisz się chlebem z ketchupem albo zupką chińską, do tego dwa liście sałaty i jest OK. A teraz dodaję zdrowe algi, dosłownie i w przenośni, do wszystkiego. Nigdy nie jadałam ciepłych śniadań, tylko albo jabłko, albo zimny jogurt, a teraz? Co mam powiedzieć Wandzi? To jest dla ciebie, a ja sobie przetrącę kawałek banana? Do wszystkiego można się przyzwyczaić, wszystko jest w twojej głowie. Jak uwierzysz, że coś lubisz, to lubisz i kropka! A to, czego zmienić nie mogę? Trudno, muszę to pokochać. Jakiś czas temu na pokazie Lexusa w Warszawie była Milla Jovovich i ktoś powiedział mi wtedy po próbie: „Wyglądacie jak siostry, kiedy się śmiejecie. Nie macie oczu i tyko te dziąsła widać” (śmiech). Potraktowałam to jako komplement. Od tamtej pory uśmiecham się szeroko.
- A mąż leczy z kompleksów?
- Uczę go tego – domagam się komplementów (śmiech). Występowałam niedawno na scenie z kilkoma innymi kobietami i on w pewnej chwili powiedział: „O, ta też taki suchar”. W sensie, że fajna, bo mąż lubi szczupłe kobiety. Ja na to: „A ja to grubo wyglądałam?”. „Przecież mówię, że też”. I to dla niego był szczyt prawienia komplementów (śmiech).
Poza tym jest strasznie pomocny. Wszystko robimy razem albo naprzemiennie. Gdy przez trzy dni byłam w szpitalu po porodzie, nie wyszedł nawet na chwilę. W końcu sama zaczęłam go wyganiać: „Idź już może, jakieś pępkowe zorganizuj”, ale nic z tego. Cieszyłam się, że chociaż w karmieniu nie może mnie wyręczyć (śmiech). Ale całe szczęście, że jest Michał! Bo ja jestem osobą, która ma cały czas głowę w chmurach, a pozwalam sobie na to, bo wiem, że mogę, bo jest mój Michał.
- Gubisz jeszcze klucze?
- Gubię wszystko. To mnie dobija. Ostatnio padło na dowód. Wiem, że jest gdzieś w domu, więc nie panikuję, ale po paru miesiącach poszukiwań postanowiłam już wyrobić nowy. Klucze gubię notorycznie, więc dodatkowe komplety ma Michał, niania i jeszcze pan Franek z bloku. Jestem spokojna, że zawsze jakoś dostanę się do domu (śmiech). Taki już mój urok. Pamiętam, że jako nastolatka jeździłam raz pół dnia na rowerze, a potem poszłam do sklepu. Wieczorem przypomniało mi się, że miałam przecież rower. I stał tam, biedak, na szczęście. A niedawno z Wandą zostawiłyśmy rowerek koło sklepu, zrobiłyśmy ogromne zakupy i zadowolone wróciłyśmy do domu. Nagle ona pyta: „A gdzie rower?!”. Codziennie czegoś szukam. Walczyłam z tym 30 lat, ale teraz chyba już się z tym pogodziłam.
- Przy okazji zgubiłaś poczucie winy. To już coś.
- Jestem coraz spokojniejsza, od kiedy Wanda jest na świecie, od kiedy ćwiczę jogę i przez godzinę potrafię nie myśleć o niczym. To jest kosmos! Zamierzam swoje życie zaczynać od porannego biegu zamiast papierosów (śmiech). Jem ciepłe śniadanka z Wandą. Tak. Denerwuję się mniej. Tylko czasem coś mnie wzruszy. Niedawno odbierałam nagrodę od Fundacji Spełnionych Marzeń. Już dzień wcześniej nie mogłam zasnąć – zdarzyło mi się to pierwszy raz, od kiedy Wanda jest na świecie. Potem cały dzień nie byłam w stanie jeść, a idąc na scenę, czułam, jak mi się nogi trzęsą. To było doświadczenie nie do opisania, nie potrafiłam się uspokoić. Mój mąż spytał: „A co by było, gdybyś odbierała Oskara?”. Nic, to zupełnie coś innego, tu jest cała widownia dzieci, które wyszły z choroby po kilku miesiącach na onkologii. A moje filmy? Mnie nie interesuje zwariowanie dla roli. Myślę, że najlepsi aktorzy to tacy, którzy mają szajbę. Wszyscy jesteśmy bliscy tego, ale dla mnie najważniejsza jest normalność. Moja rodzina, zwykłe życie. Chcę, żeby aktorstwo było moim zawodem, a nie moim życiem. Trzeba ten tort dobrze pokroić, tego też się uczę. „Skrajności nigdy nie są dobre” – to powiedzonko mojej mamy. Wszystkiego po troszeczku, bo inaczej traci się kontakt z rzeczywistością. Staram się więc być umiarkowana. Od trzech lat jestem mamą i zasypiam snem spokojnym. Jeśli wszystko jest dobrze z moją córeczką, to co mnie może zdenerwować? Nic, kompletnie nic. Już nie wspomnę, że ostatnio zasypiam z nią przed 22.00.
- Ale nie zawsze tak było…
- Kiedyś byłam totalnym pracoholikiem, a wieczorami nie mogłam zasnąć, bo miałam gonitwy myśli: co zrobiłam, a czego nie, a co trzeba zrobić jutro. Pamiętam, że kręciłam trzy filmy równocześnie. Wychodziłam z domu i wracałam po 36 godzinach, od 6.00 rano do 18.00 na zdjęciach, od 18.00 do 6.00 na planie drugiego filmu i od 6.00 znowu następny. Masakra, już w ogóle nie wiedziałam, gdzie jestem. Grałam w „Oficerze”, „Rozmowach nocą” i „Lejdis”. Naraz! Wtedy to było fajne, ale teraz zatęskniłabym za córką.
- Wanda przypomina ciebie z dzieciństwa?
- Jest skórą zdjętą z mojego męża, choć ja się oczywiście cały czas bezskutecznie doszukuję w niej podobieństwa do mnie. Ale myślę, że charakterek ma mój. Lubi być wśród dzieci, jak ja kiedyś. Podczas zajęć z baletu jest w swoim żywiole. A po powrocie do domu prowadzi zajęcia taneczne z nami. Mówi: „Usiądźcie teraz, dzieci, i popatrzcie”. A my robimy wszystko, co chce, i powtarzamy ruchy, choć zazwyczaj patrzymy przede wszystkim na nią. Ona jest naszym telewizorem.
Była ostatnio w kinie na „Królu Lwie”, z którego wyszła zapłakana, bo ktoś chciał lewkowi zrobić krzywdę. Jak czegoś nie rozumie, ktoś się za głośno zaśmieje, a ona nie wie, z czego, widzę, że wpada w panikę. Jest bardzo wrażliwa, jak ja w dzieciństwie.
- Zdarza ci się jeszcze być dzieckiem?
- W Warszawie od dawna muszę być niezależną dorosłą kobietą, ale zawsze, gdy jadę do mojej Nowej Soli, staję się takim dzieckiem. Bardzo tam odpoczywam.
- Pojedziecie tam na święta?
- Od kilku lat robię święta u siebie w domu, ponieważ jesteśmy z Michałem jedynakami. Żeby więc rodzice nie mieli złamanych serc, jednoczymy ich u nas. Ale marzy mi się, żeby poczuć się tak jak kiedyś w Nowej Soli.
Miałam najbardziej tradycyjne święta, jakie są możliwe, cała rodzina, wielki stół, mama, ciotki, wujowie, ich dzieci z żonami i mężami, gromada dzieci. Wszystko przygotowane w domu babci. Cały dzień pościliśmy i dopiero gdy dziadek przychodził z pracy, a miał w Wigilię dużo zajęć, bo był kościelnym, można było zacząć wieczerzę. Dań tyle, co apostołów, łamanie się opłatkiem, wszyscy płaczą ze wzruszenia, czerwony barszcz z uszkami, pierogi z kapustą, smażona rybka, kompot z suszek. Total tradycja i my, kuzynki wypatrujące pierwszej gwiazdki. Jest, jest, jest! I nagle dryń, dryń, dryń – Mikołaj! I my biegiem w te pędy do niego, ale... już poszedł, już jest za zakrętem. Ma dużo pracy. Na szczęście zostawił worek. Wyciągamy. Kto rozdaje? Najmłodsza, ale nie bardzo umie czytać. To dawaj, ja przeczytam. Cała seria „Ani z Zielonego Wzgórza” – to prezent, który najbardziej pamiętam, bardzo się identyfikowałam z główną bohaterką – była marzycielką, a jednocześnie cieszyła się z tego, co ma. Czytałyśmy ją potem na zmianę z moją przyjaciółką Justyną. Mama krzyczała po nocach, żeby zgasić światło, a ja z latarką pod kołdrą i wypiekami na twarzy czytałam dalej.
Mój Michał co roku prosi mnie, żebyśmy pojechali za granicę na święta, ale jak? Tak bez mamy? Gdy będzie nas stać, żeby zabrać całą rodzinę – to tak, spędzimy Wigilię na plaży. Tym razem będzie dom, a prezenty rozda Wandzia.