Gillian Anderson gra w telewizji, teatrze i kinie, pisze książki, walczy o prawa kobiet, zdarzyło jej się nawet projektować ubrania. A przede wszystkim kolekcjonuje doświadczenia, bo wie, że kiedy dzieli się nimi z innymi, jej życie staje się pełniejsze. Dziś kończy 55 lat – z tej okazji przypominamy wywiad, którego nam udzieliła.
Wywiad po raz pierwszy ukazał się na łamach miesięcznika „Zwierciadło” w 2020 roku.
Znów mieszka pani w Londynie.
Czuję się tu na miejscu. Urodziłam się w Stanach, ale moje dzieciństwo to Londyn, jego północna część. Rodzice zdecydowali się na powrót do Ameryki, kiedy miałam 11 lat.
Podobała się pani ta zmiana?
Nie na tyle, żeby zostać tam na zawsze, ale nie pielęgnuję w sobie traumy związanej z przeprowadzką. Fakt, długo nie mogłam się odnaleźć w amerykańskiej rzeczywistości, ale moje dzieciństwo było przez to fascynujące. Na dość wczesnym etapie życia zaczęłam szukać głębiej w sobie tego, kim jestem, czego chcę, co sprawia, że jestem szczęśliwa. Nigdy nie bałam się buntować, nie robiłam niczego w imię tak zwanych wyższych racji albo dla dobra ogółu. Oswoiłam swoją inność i do dziś lubię być odludkiem.
W świecie show-biznesu?
Przede wszystkim w tym świecie, ale i w innych światach. Urodziny urządzam w trzech krajach, dla trzech kręgów znajomych: w Anglii, w Kanadzie i w USA. Te światy się nie łączą, nie przecinają. Nie wyobrażam sobie, że ktoś miałby lecieć ze Stanów do Anglii, by wpaść na moje party. Co za niedorzeczny pomysł! Na świecie jest maksymalnie 20 osób, które mogłabym zaliczyć do grona przyjaciół. Myśl, że miałabym zaprosić ich wszystkich naraz, mnie przeraża. Na co dzień żyję bardzo skromnie. Jeśli nie muszę, nie wychodzę z domu. Zdarza mi się to wtedy, gdy trzeba gdzieś zawieźć jedno z dzieci albo zrobić zakupy. Wygląda to zwykle tak, że niczego nie ma już w lodówce, dzieci dzwonią więc od sąsiadów z informacją, że po raz kolejny jedzą u nich kolację, a tak naprawdę sprawdzają, czy nie umarłam z głodu.
Troszczą się o panią.
Co łechce moją matczyną próżność.
Wróćmy jeszcze na moment do pani dzieciństwa – krążą legendy o tym, jak bezbłędnie i błyskawicznie potrafi pani z brytyjskiego akcentu przejść na ten amerykański. To na pewno zasługa życia w Europie i poza nią.
No tak, zostało mi to z czasów, kiedy byłam dzieckiem. Nie lubiłam zwracać na siebie uwagi, więc szybko musiałam nauczyć się adaptować do sytuacji. Byłam trochę jak kameleon. Kiedy wróciliśmy po latach do USA, amerykańskie dzieciaki śmiały się z mojego brytyjskiego akcentu, więc jeszcze go podkręcałam, mówiąc cockneyem. Pewnie dlatego tak lubię zawodowe wolty i przebieranki. Umiem podszywać się pod kogoś innego. Dość łatwo przychodzi mi przeobrazić się w fikcyjną czy historyczną postać, po części pewnie też za sprawą empatii. Nie afiszuję się z nią, ale pozwalam jej dojść do głosu.
Narzeka pani na rozgłos związany z serialem „Z Archiwum X”, a zagrała pani w dwóch topowych produkcjach platformy Netflix: „The Crown” i „Sex Education”. Jest chyba gorzej?
Jest inaczej. Współcześni aktorzy czy gwiazdy seriali takich serwisów jak Netflix rzeczywiście mierzą się z popularnością, o jakiej my wówczas nie mieliśmy pojęcia. Tyle że dzisiaj możliwości zapobiegania uciążliwym i nachalnym przejawom sławy też są większe. Można się lepiej zabezpieczyć przed niechcianą fotką czy artykułem na swój temat. Pomagają w tym sztaby prawników i agentów, są odpowiednie paragrafy.
„Z Archiwum X” (1993-2018), serial który zapewnił Gillian Anderson zarówno rozpoznawalność, jak i nagrody. Do dziś, mimo udziału w wielu ciekawych projektach, nie udało jej się przebić tamtego sukcesu. (Fot. BEW Photo)
Ja przez pierwsze lata realizacji „Z Archiwum X” czułam się tak, jak gdyby ktoś odebrał mi moje prawdziwe czy też prywatne życie. Miewałam poczucie winy, że przehandlowałam intymność swoją i mojej rodziny w zamian za zawodowe spełnienie. Naprawdę lubiłam Danę i Foxa, kręciła mnie aura, która wytworzyła się wokół serialu, ale prasa bywała nieznośna. Na fali popularności serialu dziennikarze śledzili każdy mój krok. Nie mogłam wyjść z córką na plac zabaw bez ich obstawy. Doprowadzało mnie to do furii. Z tego powodu ostatecznie przeniosłam się z USA z powrotem na Wyspy.
A fani?
Nie wiem, o co pani pyta, ale fani byli rozkoszni. Nawet gdy stawali się męczący, to przy okazji rozbrajali nas wiarą w to, co robiliśmy: wiarą, wsparciem, lojalnością. Czuliśmy się kochani. Ale zdarzały się momenty dziwne...
Na przykład?
Ludzie tatuowali sobie tytuł serialu i nasze podobizny na różnych częściach ciała, także tych intymnych. I wysyłali zdjęcia albo podbiegali do nas, kiedy widzieli nas na ulicy i – w jakimś irracjonalnym szale – pokazywali nam to, co nierzadko powinno pozostać ukryte i przemilczane. Na zawsze (śmiech).
Inne sytuacje? Proszę bardzo: istniały całe grupy, które odtwarzały historie – jeden do jednego – z poszczególnych odcinków i wysyłały nam zarejestrowane i zmontowane amatorsko odsłony przygód serialowych bohaterów. Był gość, który liczył papierosy wypalone przez Palacza [w tej roli William B. Davis – przyp. red.]. Wysyłał nam dwa razy do roku zestawienie. I tak przez wiele lat.
Srogo!
Według mnie to niegroźne przejawy fascynacji. Srogo to się robi, kiedy nagle taka osoba przestaje pisać, przestaje się interesować i ty – aktor, aktorka – przez sekundę czujesz coś na kształt pustki.
Na pewno znajdą się nowi „wielbiciele”. Tym bardziej że w takim „The Crown” zdaje się, że dopiero się rozkręcacie...
Oby. Staram się nigdy nie oceniać postaci, którą gram. O Margaret Thatcher mówi się różnie, ale mnie to w sumie nie interesuje. Nie osądzam jej, nie współczuję, nie stawiam pomnika ani z niego nie strącam. Próbuję dokopać się do jakiejś prawdy.
„The Crown” (od 2016). Czwarty sezon serialu Netflixa, w którym Gillian Anderson zagrała Żelazną Damę, dostępny jest już na platformie. (Fot. materiały prasowe Netflix)
Jak?
Scenariusz „The Crown” jest świetnie napisany, wiele dowiedziałam się o swojej bohaterce z lektury tego materiału, a jednak cały czas czułam, że ta wiedza nie jest kompletna. Nie chciałam kopiować Thatcher, nie interesowało mnie odgrywanie jej zachowań i gestów na podstawie archiwalnych wystąpień czy dokumentów. Moja praca polega raczej na reinterpretacji postawy historycznej postaci – o ile jest to postać historyczna, realna, prawdziwa – więc najistotniejsze są dla mnie emocje, motywacje, marzenia, lęki. Wydarzenia i fakty wokół też są ważne, bo mają wpływ na decyzje. Dlatego długo studiowałam różne biografie Margaret Thatcher. Dziś myślę, że największy wpływ na to, kim była – lub kim się stała – miało jej dzieciństwo. Zaszczepiona w młodości religijność, czyli w tym przypadku nauki Kościoła metodystów, to fundament, na którym Thatcher zbudowała wszystko.
Dana Scully, Stella Gibson w „Upadku”, Margaret Thatcher w „The Crown” – wszystkie te postaci są emocjonalnie dość wstrzemięźliwe.
Co nie znaczy, że puste. I to jest wyzwanie, jak oddać grą to, co dzieje się wewnątrz. A dzieje się sporo, proszę mi wierzyć.
Dla równowagi może pani grać kogoś takiego jak Jean Milburn w „Sex Education”.
I wie pani, że znów się wszystko zaczęło?
Co takiego?
Kiedy grałam Scully, różni ludzie często wysyłali do mnie prywatne wiadomości, w których opisywali dziwne zdarzenia, które miały miejsce w ich posiadłościach albo w miasteczkach. Szukali wyjaśnienia dla tajemniczych sygnałów, jakie otrzymywali, jak sądzili, z kosmosu albo z innego wymiaru. Przesyłali zdjęcia znaków na polu lub na ciele, nagrania niespotykanych odgłosów, opisywali przypadki dziwnych zachowań wśród zwierząt albo nagłych zniknięć bliskich, którzy odnajdywali się miesiące później setki kilometrów od domu. Z wyrwą w pamięci.
Szukali pomocy u pani?
Tak. Sądzili, że jestem Daną Scully, a nawet jeśli nią nie jestem, to wiedza nabyta przez lata grania w serialu pozwoli mi rozwikłać nękającą ich zagadkę. I teraz jest podobnie, na adres produkcji serialu „Sex Education”, w którym gram seksuolożkę, przychodzą e-maile i listy zaadresowane do mnie, z zapytaniem o różnego rodzaju schorzenia, dysfunkcje – ale też opisy fantazji, wizji oraz potrzeb natury seksualnej czy też mocno erotycznej.
Nie dziwi mnie to. Na profilu instagramowym figuruje pani jako shag specialist [specjalistka od bzykanka – przyp. red.].
Po prostu wczuwam się w rolę (śmiech). To część kreacji.
„Sex Education” (od 2019). Rola seksuolożki Jean Millburn pokazała, że Gillian Anderson świetnie sprawdza się także w komediowej konwencji. (Fot. materiały prasowe Netflix)
A tak na poważnie: odpowiada pani na te listy?
Nie mogę odpowiadać, bo to często bardzo poważne, przykre lub intymne przypadki. Kierujemy te listy do działu kontaktu z fanami, w którym specjaliści, na ogół konsultanci medyczni, odpowiadają i pomagają na tyle, na ile mogą. Często sugerują udanie się do odpowiedniego lekarza.
Siła ekranu jest niezwykła, prawda?
Zawsze to czułam, w ogóle każda sztuka ma niezwykłą, sugestywną moc. Nie jestem obdarzona żadnym talentem, poza, mam nadzieję, aktorskim. Ale podziwiam artystów, którzy tworzą pod wpływem weny: malują, rzeźbią, piszą wiersze. To dopiero ciekawy temat: jak dziś, we współczesnym świecie obronić w sobie poetę? Jak utrzymać się z poezji, kiedy zdaje się, że światu w ogóle ta forma komunikacji nie jest potrzebna?
Pani przecież także ma kilka książek na koncie. Wraz z Jeffem Rovinem tworzycie literackie thrillery, a z Jennifer Nadel napisała pani feminizujący poradnik „We: A Manifesto for Women Everywhere” („My: manifest dla kobiet z całego świata”).
Zawsze czułam się aktywistką, ten poradnik to wyraz mojego wsparcia dla kobiet. Napisałam go, bo pracując w różnych częściach świata, miałam możliwość obserwowania kobiet i ich codziennych zmagań. Nie żyję w bańce. Choć nie jestem duszą towarzystwa, to czuję, doświadczam, słucham i patrzę. Widzę, że kobiety na całym świecie zmagają się mniej więcej z tym samym: szklanym sufitem, gorszymi zarobkami, mobbingiem, brakiem możliwości awansu, samodzielną opieką nad dziećmi i domem, nawet w pełnych rodzinach. Zmienia się skala, ale problemy są podobne. I nawet jeśli w krajach o rodowodzie socjalistycznym kobiety mogą liczyć na finansowe wsparcie ze strony państwa, to zwykle i tak nie mają szans na rozwój osobisty. I o tym piszemy. Z kolei w marcu tego roku [2020 – przyp. red.] ukazała się świetna książka „The Fix” („Zmiana”) autorstwa Michelle P. King opatrzona wstępem moim i Jennifer. Jestem z tego dumna.
Książka traktuje o trudnościach, które napotykają kobiety wracające do pracy po urlopie macierzyńskim.
To nawet nie są trudności, to jest brak ofert. Michelle opisała mechanizmy korporacyjnego rynku pracy, ale pewne wnioski są uniwersalne.
Czy te dodatkowe aktywności oznaczają, że aktorstwo pani nie wystarcza?
Wystarcza mi aktorstwo w segmencie... aktorstwa, czyli w przestrzeni sztuki kinowej, ale to nie znaczy, że nie chcę sprawdzać się gdzie indziej. Mam ambicje, których nigdy nie zaspokoi film. Przez całe życie buduję swoje własne, prywatne archiwum, w którym zbieram i przechowuję doświadczenia. Nie interesują mnie znajomości na pokaz, nie bywam na przyjęciach, nie pragnę ekstremalnych doznań. Lubię swoje życie, ubóstwiam moje dzieci, ale dopiero to, że mogę się podzielić jakąś obserwacją, umiejętnością lub wiedzą, sprawia, że moja egzystencja staje się pełniejsza.
A wróci pani do projektowania? Kiedy stworzyła pani kolekcję ubrań dla marki Winser London, wszystko się wyprzedało, zostało jedynie kilka sztuk płaszcza i jeden model swetra w wybranych rozmiarach.
Raczej nie wrócę, choć nigdy nie mówię „nigdy”. To było czysto komercyjne zlecenie. Potrzebowałam wesprzeć domowy budżet, a wówczas był to budżet samodzielnej matki trojga dzieci. Jestem przekonana, że świat i ludzie żyjący obecnie zdecydowanie bardziej potrzebują wiedzy na temat ekologii, odnawialnych źródeł energii, współodczuwania, równouprawnienia czy ochrony zdrowia niż kolejnej spódnicy mojego projektu.
Gillian Leigh Anderson, urodzona w Chicago w 1968 roku. Aktorka telewizyjna, filmowa i teatralna. Najbardziej znana z roli Dany Scully, w którą wcielała się przez lata w serialu „Z archiwum X” – w 1997 roku nagrodzono ją za nią statuetką Emmy i Złotym Globem. Ostatnio Anderson wystąpiła w popularnych serialach: „Upadek”, „The Crown” i „Sex Education”. Mieszka w Londynie, wychowuje troje dzieci.