Gdybym miał naszkicować swoje ojcostwo, rysunek przypominałby schemat skoku narciarskiego: najpierw zjazd w dół, bo na początku czułem, że się obsuwam, może wręcz spadam, a potem wybicie i długi, ekscytujący lot – mówi pisarz Grzegorz Kasdepke, tata 26-letniego Kacpra, absolwenta antropologii kultury.
Ojcem zostałem w wieku 22 lat, powielając tym samym niefrasobliwość mojej rodziny, która od pokoleń wpakowywała się we wczesne rodzicielstwo. Nie byłem szczęśliwy, przeciwnie – czułem, że moje życie zmieni się, być może na trudniejsze. Miałem rację.
Muszę w tym miejscu przeskoczyć o trzy lata w tył, do rodzinnego Białegostoku, gdzie mieszkałem aż do matury. Jako ambitny smarkacz marzyłem o ucieczce do Warszawy. Bardzo chciałem być samodzielny, czego już trochę zasmakowałem, ponieważ gdy skończyłem 16 lat, zmarł mój ojciec. Z jednej strony była to tragedia, którą mocno przeżyłem, a z drugiej – co jest przewrotnym przywilejem półosieroconych nastolatków – poczułem się swobodniejszy. Rozpaczałem po ojcu, ale mi go nie brakowało – paradoks. Brak odczułem dopiero wtedy, gdy dowiedziałem się, że sam zostanę ojcem.
Na wiadomość o ciąży mojej dziewczyny zareagowałem w sposób typowy dla kogoś, kto najchętniej czmychnąłby gdzie pieprz rośnie. Mówiłem, że nie jestem stworzony do rodzicielstwa, że to nie dla mnie, nie teraz i może niekoniecznie z tą akurat dziewczyną – wprawdzie fajną, ale wciąż ciągnęło mnie do innych fajnych dziewcząt. Wiem, gówniarstwo. Nim padły słowa: „będziemy mieli dziecko”, byliśmy bliscy rozstania. Studiowałem, miałem za sobą debiut literacki w „Małej Fantastyce”, udaną współpracę z „Polityką”, etat w piśmie dla dzieci „Świerszczyk” – i czułem, że ORP Grzegorz Kasdepke całkiem nieźle płynie przez życie. A tu nagle taka wiadomość! Ster się łamie, wpadam w dryf. Nie chciałem zmian, stabilizacji, rodzinnych zobowiązań i zależności. Patrzyłem na roześmianych ludzi i zazdrościłem im beztroski.
Co robi w takiej sytuacji wyrośnięty na literaturze chłopak, który czuje, że musi zachować się jak mężczyzna? Zwłaszcza jeśli nie ma ojca, który mógłby mu coś doradzić. Bierze przykład z literackich postaci! Wyskrobuje nikłe oszczędności, idzie kupić pierścionek i się oświadcza. I tak też zrobiłem. Mama Kacpra, Magda, studiowała wzornictwo przemysłowe w Łodzi. Dzisiaj myślę, że była fajną, dzielną babą, której nawet przez myśl nie przeszło, że mogłaby radykalnie pozbyć się problemu. W tamtych czasach dziewczyny nie musiały wyjeżdżać za granicę. Jestem i będę jej wdzięczny do końca życia za odwagę, odpowiedzialność i chyba za nadzieję, że gdy ochłonę, rozmarzną we mnie uczucia.
A na razie uczęszczaliśmy wspólnie na zajęcia do szkoły rodzenia. Zapamiętałem jedynie, że gdy kobieta już rodzi, nie należy dawać jej pić – co najwyżej zwilżać usta gąbką. Zapomnieliśmy gąbki, zwilżałem usta Magdy majtkami na zmianę – myślałem, że mnie zabije. Byłem jednym z pierwszych ojców dopuszczonych do rodzinnego porodu w warszawskim szpitalu przy ulicy Kasprzaka. Dopiero rozkręcała się akcja „Rodzić po ludzku”. Moja pomoc polegała głównie na rozśmieszaniu pielęgniarek i rodzącej żony. Cały poród skakałem na gumowej piłce do uśmierzania bólów skurczowych. A potem wszystko przyśpieszyło – i nagle położono mi na rękach mojego synka. W samym środku wyjątkowo ciepłej październikowej nocy stałem w dżinsach i w T-shircie, patrząc na zamknięte oczy malutkiego czerwonawego stworka. I nagle do mnie dotarło: moje dziecko, to jest moje dziecko!
Ale to, co nazywamy ojcowskimi uczuciami, narodziło się dopiero dwa miesiące później. Był wieczór, siedziałem w naszej miniaturowej kawalerce przy biurku i tłukłem na maszynie do pisania jakiś artykuł czy opowiadanie. Mama Kacpra już spała. Spojrzałem w zamyśleniu na stojące w rogu łóżeczko. Myślałem, że Kacperek też śpi, ale nie, patrzył na mnie zza szczebelków. A gdy nasze oczy spotkały się, uśmiechnął się szeroko. I wtedy to nastąpiło! Poczułem, że zagarnia mnie ciepła fala uczuć, niebywałe wzruszenie – wstałem, wyjąłem synka z łóżeczka i przytuliłem. Ta pierwsza wymiana uśmiechów dowierciła się do moich uczuć, które nagle trysnęły. Żartowałem potem, że z rodzicielską miłością jest jak ze starym oprogramowaniem Windows – niektóre ikonki są nieaktywne, póki nie załaduje się aktualizacja. Mój synek swoim uśmiechem uruchomił wszystkie naraz.
Grzegorz Kasdepke z synem Kacprem. (Fot. Adam Tuchliński)
Ojcostwa uczyłem się w biegu, intuicyjnie, popełniając pewnie masę błędów. Ale byłem zaangażowany; takich ojców widzę teraz wielu – chodzą z dziećmi w nosidełkach, odprowadzają je potem do przedszkola, bawią się z nimi na placu zabaw. Ćwierć wieku temu nie było to jeszcze normą.
Kacper zmienił nie tylko moje życie, lecz także moją twórczość. Wcześniej zaczytywałem się w Hrabalu, ale pisałem fantastykę i baśni. Dzięki Kacprowi nauczyłem się hrabalowskiego patrzenia na świat, szukania inspiracji w codzienności, w tym, co tu i teraz. Nie mogłem ruszyć, jak wielu znajomych, w wielomiesięczną podróż po Azji w poszukiwaniu tematów i siebie! Nie mogłem, bo trzeba było odprowadzić dziecko do przedszkola. Ale odkryłem, że mój temat siedzi trzy metry obok i narobił właśnie w pieluchę (jeszcze tetrową!). Zacząłem notować anegdotki z życia nieporadnego rodzica, a sześć lat później ukazała się „Kacperiada…”, książka dla dzieci, w której do dzisiaj zaczytują się także dorośli.
Rodzicielstwa nie da się zawiesić, zapauzować, poprosić o kilka tygodni odpoczynku. Jest i już. Gdybym miał naszkicować swoje ojcostwo, rysunek przypominałby schemat skoku narciarskiego: najpierw zjazd w dół, bo na początku czułem, że się obsuwam, może wręcz spadam, a potem nastąpiło wybicie – i długi, ekscytujący lot.
Jako młodzi rodzice, smarkacze właściwie, nie byliśmy przygotowani na bycie razem. Ale udało nam się rozstać w zgodzie. Kacper miał sześć lat. Dbaliśmy o podtrzymywanie codziennych rytuałów. Nadal starałem się odprowadzać mego synka do przedszkola, jeździliśmy razem na dżudo czy basen, przyjeżdżałem wieczorami czytać mu bajki przed snem. Bywało rozdzierająco, gdy już zasypiając, kurczowo ściskał moją dłoń, żebym nie wyszedł. Jednak trwanie w nie najlepszym związku uczyniłoby z nas dwoje zgorzkniałych ludzi. A tak rany się zabliźniły, nie zostawiając szpecących śladów. Nadal tworzymy coś w rodzaju dużej, trochę woodyallenowskiej rodziny; dość powiedzieć, że jestem ojcem chrzestnym drugiego dziecka mojej pierwszej żony – Kacper ma przyrodnią siostrę Basię. I fajnego ojczyma. No i ma fajną macochę Zosię, z którą doskonale się dogaduje. Byli teściowie przesyłają nam czasami warzywa ze swego ogrodu, ja dzwonię do nich z życzeniami, widujemy się przy okazji różnych rodzinnych świąt.
Po wyprowadzce zależało mi, aby znaleźć mieszkanie stosunkowo niedaleko. Najpierw po to, aby móc możliwie najczęściej przyjeżdżać do Kacpra, potem – żeby Kacper miał niedaleko do mamy, bo w pewnym momencie jednak zamieszkał ze mną, na Saskiej Kępie. Miał stąd blisko do gimnazjum. Ale żeby było jasne: czuł się w domu i tu, i tu. Po prostu korytarz między jego oboma pokojami był trochę dłuższy, niż zazwyczaj bywa, taki na cztery przystanki autobusem.
Dzisiaj Kacper mieszka na Muranowie, w kawalerce pełnej książek i roślin, gdzie pobrzmiewa świetna muzyka i pachnie dobra kawa. Czyli w pomniejszonej kopii mieszkania na Saskiej Kępie [śmiech]. I dba o porządek! A pamiętam, że jako nastolatek potrafił w swoim pokoju stworzyć coś, co nazywaliśmy wędrującą stertą: fascynującą konstrukcję z ubrań, części od roweru, pudełek po pizzy, zużytych strun gitarowych i czort wie czego jeszcze. Tymczasem, proszę! Kiedy dorastał, myślałem, jak to będzie, gdy się usamodzielni. Czy będę ciągle wydzwaniał, wpadał pod byle pretekstem? Co poczuję, jeśli przez tydzień się nie odezwie? Ale okazało się, że nie muszę widywać go codziennie, muszę za to mieć poczucie, że wszystko u niego dobrze. Nie narzucam się. Kacper wie, że jakby co, zawsze jestem.
Czytałem Kacprowi od pierwszego dnia po przyjeździe z porodówki. Nie, wcale nie książki dla dzieci – i tak nic by z nich nie zrozumiał. Zależało mi na przyzwyczajaniu do wieczornego rytuału, na oswajaniu z głosem. A przy okazji nie musiałem odrywać się od moich lektur. Dlatego nim Kacper skończył miesiąc życia, wysłuchał „Panią Bovary” Gustave’a Flauberta [śmiech]. Gdy miał dwa latka, sięgnąłem po poezję: Danutę Wawiłow, Wandę Chotomską, ale też po Gałczyńskiego. A potem już sam wybierał książki. Czasem takie, że włos jeżył mi się na głowie. Ale najważniejsze, że czytał z przyjemnością.
W naszym domu książki są wszędzie, nie tylko w bibliotece, wędrują po wszystkich pomieszczeniach, od lat za to nie ma telewizji. Daleki jednak jestem od jej demonizowania. W życiu dziecka znajdzie się miejsce i na gry komputerowe, i na filmy, i na sport, i na książki, i na telewizję właśnie, i na nudzenie się, i na zabawę z rówieśnikami. Nie wyobrażam sobie domu bez książek – czułbym się jak w bezdusznym hotelu. Kacper też.
Pamiętam taką zabawną historię: miał kiedyś sympatię; rozmawiamy i on mówi, że dziewczyna może i fajna, ale rodzina go wkurza. Poradziłem, żeby zerknął, czy w ich domu są jakieś książki. Na co on: „Nie ma!”. „No to się nie dogadacie” – powiedziałem. Wiem, wiem, naganne uproszczenie, być może rodzice tej dziewczyny trzymali pod poduszkami kindle’e. Zresztą rozmowa była utrzymana w tonie żartobliwym. Ale, rzeczywiście, bardziej ufam czytelnikom, bo to ludzie empatyczni, ciekawi świata, bliżsi mi po prostu. Uprzedzam więc Kacpra, że ma się zakochiwać tylko w czytających dziewczynach [śmiech].
Co ciekawe, sam zacząłem czytać dopiero około dziesiątego roku życia, wcześniej całymi dniami grałem z kolegami w piłkę. A potem oszalałem na punkcie książek. I zamarzyłem sobie, że też będę pisarzem! W wieku 17 lat zadebiutowałem na łamach „Małej Fantastyki” – i dostałem pierwsze honorarium.
Kacprowi pod wieloma względami było trudniej niż mnie, gdy myślał o zawodowej przyszłości. Jeśliby zamierzał związać życie z pisaniem, byłby porównywany z ojcem. Uważam, że Kacper ma słuch i pisać potrafi (jedno z drugim bardzo się wiąże). Odziedziczył też wiele fantastycznych zdolności po dziadkach, inżynierach. Przejawiają się w metodycznym podejściu do każdej pasji. Gdy zaczął interesować się kolarstwem, to nie tylko jeździł na rowerze, ale wkrótce też potrafił rowery samodzielnie składać. Gdy zaczął grać na gitarze, poznał jej budowę do ostatniej śrubki – dzisiaj ma chyba z siedem gitar elektrycznych i basowych. Gdy zainteresował się baristyką, nauczył się wszystkich możliwych sztuk parzenia kawy, dzięki czemu ja też podciągnąłem się w tej sztuce.
Jest zdolnym, inteligentnym chłopem, który osiągnie sukcesy w każdej interesującej go dziedzinie. Pamiętam, że rozmawiając przed laty o studiach, doradzałem, aby wybrał kierunek, który otwiera głowę, a nie daje natychmiastowe zatrudnienie, bo studia to czas na poznawanie swoich pasji, umiejętności i predyspozycji. Wybrał i skończył z wyróżnieniem antropologię kulturową na Uniwersytecie Warszawskim, ostatni rok studiów spędził w szwedzkim Lund.
Grzegorz Kasdepke z synem Kacprem. (Fot. Adam Tuchliński)
Mamy kilka wspólnych pasji i je pielęgnujemy. Pierwsza to literatura. Zawsze zaczynam rozmowę od pytania, co teraz czyta, więc chcąc nie chcąc, musi coś czytać [śmiech]. Drugą naszą pasją jest muzyka. Ja słucham więcej klasycznej, a Kacper – alternatywnego rocka, jazzu, różnych fajnych dziwactw. Podstawy tych wspólnych zainteresowań wypracowywaliśmy przez lata. Zawsze dużo ze sobą gadaliśmy. Starą dobrą metodą na podtrzymywanie kontaktów jest dbanie o to, żeby przynajmniej jeden posiłek dziennie zjeść razem, oczywiście bez telefonów i komputerów przed nosem. Gdy Kacper skończył 12 lat, zacząłem zabierać go na festiwale rockowe. Teraz często na festiwale jeździmy większą grupą – on ze swoimi znajomymi, my z żoną ze swoimi. Rozbijamy obok siebie obozowiska i wymieniamy się opiniami na temat koncertów.
W czasie pobytu w Australii (gdzie wyjechałem na spotkania autorskie, a Kacper do mnie dojechał) zrodziła się nasza nowa pasja – trochę przez COVID-19, bo kiedy zaczęły się obostrzenia i musieliśmy więcej siedzieć w domu, odkryliśmy na Netflixie arcyciekawy dokument o Formule 1. No i wpadliśmy po uszy! Teraz jesteśmy nieprzytomnymi wręcz kibicami, a niedługo jedziemy na wyścig – prezent na Kacpra urodziny. Żałuję za to, że nie wpoiłem mu bardziej sportowych nawyków, bo obydwaj powinniśmy uważać na kalorie, które czają się w każdym ciasteczku... Owszem, jeździmy na rowerach, lubimy też sporty zimowe, ja – narty, Kacper raczej snowboard. Ale wiem, że sportu mogłoby w naszym życiu być więcej. Mea culpa. Lubimy spływy kajakowe: krajobrazy, przemieszczanie się, obozowiska, szum rzeki, plusk wioseł, czasami – milczenie. Umiejętność wspólnego milczenia to absolutny probierz dobrych relacji.
Czy byłem nadopiekuńczym ojcem? Na pewno musiałem to kontrolować. Anegdotka: pewnego dnia Kacper, wtedy nastoletni, podsunął mi kwiz, który miał określić, którą postacią z „Muminków” jestem. Bardzo rzetelnie odpowiadałem na pytania, licząc po cichu, że zostanę Włóczykijem, bo ta postać wydawała mi się najbardziej męska. Jakież było moje rozczarowanie, gdy okazałem się… Mamą Muminka. Syn pękał ze śmiechu. Zirytowany poprosiłem, żeby i on rozwiązał ten kwiz. Po kilku minutach podniósł głowę i powiedział z wyraźną ulgą: „A ja jestem Paszczakiem!”. Tym razem to ja pękałem ze śmiechu. Ale tak, mam naturalne predyspozycje do bycia Mamą Muminka; chcę, żeby wszystkim było dobrze – i dbam o bliskich. Próbuję jednak nie być zawłaszczający. Boję się, że gdy zostanę dziadkiem, to pewnie od razu będę babcią Muminka.
Wczesne ojcostwo na pewno mocno wpłynęło na moje życie – i jestem przeszczęśliwy, że się ono wydarzyło. Bo gdyby nie, to myślę, że byłbym jednym z tych nudnych facetów, którzy opowiadają cały czas, co by osiągnęli, gdyby los bardziej im sprzyjał. A gdy rodzi się dziecko, to sami musimy organizować sobie życie, a nie czekać, aż los coś nam ześle.