Uczestnicząc w chorobie i umieraniu swojej mamy, aktywnie szukała pomocy. W Polsce medycyna nie widziała człowieka jako jedności ciała, umysłu i ducha. Tak zrodziła się Fundacja Małgosi Braunek „Bądź”. Jako jej prezeska podejmuje próby łączenia. Jej imię znaczy Oświecona Miłość. Orina Krajewska.
Zapytałaś światowych specjalistów, jak poprawić jakość zdrowia i życia. Z tych rozmów powstała książka „Siła umysłu. Siła emocji. Duchowe ścieżki zdrowia”. Skąd pomysł, aby zajrzeć w przyszłość?
Tydzień po premierze pierwszej książki przechodziłam ulicą i hasło „duchowe ścieżki zdrowia” dosłownie wpadło mi pod nogi, nie wiem skąd. A byłam pewna, że już nie napiszę kolejnej. Zapuściłam wędkę, aby złowić tematy, jakie dopiero zdominują medycynę i rozwój osobisty. Po prostu lubię myśleć o przyszłości.
Do czasu choroby onkologicznej w rodzinie w ogóle nie miałam pojęcia, czym jest holizm (zakłada, że zdrowie to równowaga na poziomie ciała, ducha i umysłu) czy medycyna integralna (kompleksowe działania, aby utrzymać zdrowie w jak najlepszym stanie na danym etapie zdrowia lub choroby). Dowiadywałam się, szukając komplementarnego leczenia (połączenie medycyny niekonwencjonalnej z metodami medycyny konwencjonalnej) i wszelkich możliwych dróg wsparcia mojej mamy. Chciała pojechać do Niemiec, gdzie możliwe było leczenie całego człowieka, a nie tylko jego organów i chorób. Nie zdążyła. Ja zostałam z pytaniami o naturę zdrowia, o to, jak duży mamy wpływ na jakość swojego życia.
Twoja mama, Małgorzata Braunek, jest z Tobą w tej podróży?
Jest, ale jako źródło, korzeń, z którego wyrosła ta ścieżka. Jej życzeniem było, aby fundacja podjęła próbę stworzenia centrum informacji holistycznego podejścia w medycynie. Dzisiaj mam już poczucie niezależności wobec jej historii. Nie wiem, jak to dobrze wyrazić… Na pewno czuję więź z mamą. Czasami myślę, jakby to było, gdyby mogła uczestniczyć w naszych działaniach, zobaczyć, co robimy. Ale jej testament mi nie ciąży. Nie muszę się z nią utożsamiać. Kuję własny los.
Jej choroba wpłynęła na to, kim jesteś dzisiaj?
Na pewno. Bez jej choroby nie byłoby mnie dzisiaj na tej ścieżce. Chociaż może doszłabym tu inną drogą. Na pewno był to punkt zwrotny. Choroba mamy wiele mnie nauczyła. Przede wszystkim przestałam pisać scenariusze, które i tak się nie realizowały.
Scenariusze na życie?
Tak. Doprowadzały mnie do frustracji i głębokich kryzysów.
Jakie były?
Związane z aktorstwem, choć bliscy raczej mnie nie namawiali do kontynuowania filmowego rodu. Film i teatr od zawsze były blisko, ale we mnie późno obudziło się marzenie o aktorstwie. Wybrałam szkołę teatralną w Londynie, co wydawało się kompletnie niezależne od rodzinnych kontekstów. Wracając do Polski, pomyślałam: „Byle tylko nie zostać czarną owcą”. Podniosłam sobie poprzeczkę dość wysoko. Widziałam siebie odnoszącą supersukcesy. W ogóle bardzo dużo energii inwestowałam kiedyś w te sfery swojego życia, na które nie miałam wpływu, a nie brałam odpowiedzialności za te, na które mam.
Szkoła była rozczarowaniem?
Nie. Była fantastyczna. Rozkręciła mnie. Dopiero po powrocie założyłam, że teraz powinnam doskoczyć do mamy, brata [Xawery Żuławski, reżyser –przyp. red. ], dogonić ich wymierne sukcesy. Równocześnie byłam niepewna siebie. Nałożyłam na siebie ogromną presję. Od zawsze miałam tendencje do samokrytycyzmu, wysokich oczekiwań i ambicji. Myślę, że mama wiedziała, że to może utrudniać mi życie zawodowe, ale oczywiście przyjeżdżała na moje egzaminy i była szczęśliwa.
Dojrzałyście do aktorstwa w tym samym momencie.
To ciekawe, nie myślałam o tym w ten sposób. Mama wróciła do grania po długiej przerwie, ja w tym czasie studiowałam aktorstwo. Swoje pożegnanie z zawodem bardzo przemyślała, tak samo jak swój powrót. Spełniła marzenie spektaklem „Persona. Ciało Simone”, bo uwielbiała Krystiana Lupę. To był wymagający, ale wspaniały spektakl. Była transparentna, minimalistyczna. Grała aktorkę namawianą na powrót do zawodu. Cudowne zwieńczenie jej własnego doświadczenia. To była chwila przed chorobą. Bardzo się cieszę, że zdążyła.
Byłaś z niej dumna?
No, bardzo. Sama zaczynałam grać. Ale wtedy byłam na etapie rozpoznawania siebie, pełna stanów depresyjnych, jakiejś niezgody i poczucia braku.
Nie było w Tobie radości?
Myślę, że o wiele za mało. Byłam typową emo, „przeżywaczką”. Każdy z nas ma demony, słabe punkty. Dorastając, dopiero się z nimi mierzymy. Trudne momenty czasami je przywołują. Za nami trudny rok, obok toczy się wojna, jest ogromna inflacja, kryzys ekonomiczny i emocjonalny. Gdybyśmy tego nie czuli, bylibyśmy oddzieleni. Ale dzisiaj wiem, jak trzymać się w pionie. Jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie podjęła świadomej decyzji, aby być szczęśliwą?
Pamiętasz to jako decyzję?
Tak. Pamiętam, jak się do niej zbliżałam. To było w terapii. Aż nagle mnie oświeciło. Na najgłębszym poziomie decyduję, że chcę być w życiu szczęśliwa. To zdeterminowało kolejne ruchy. Wstanę rano na jogę. Będę jadła to, co dla mnie dobre. Jeżeli pomaga mi medytacja, poświęcę jej 10 minut dziennie, po to by zajrzeć w swoje emocje, odpowiedzieć na swoje potrzeby. Pójdę na spacer bez telefonu, polecam. Wrócę na terapię, żeby rozwiązać jakiś problem, jeżeli będę musiała albo będę chciała. Tak naprawdę, kiedy mama umarła, stanęłam do konfrontacji z nieoczekiwanym cierpieniem. Zdecydowałam zrobić z życiem najlepsze, co w danej sytuacji mogę. Kiedy chorowała, po prostu dawałam jej wsparcie. Po jej śmierci próbowałam nadać sens temu doświadczeniu. Aż zamieniło się w podróż życia, która ciągle mnie transformuje.
Pamiętasz relacje mamy z chorobą?
Nie byłoby całej tej drogi, gdyby nie jej stosunek do choroby, inspiracja, która od niej płynęła. Nie usłyszałam ani razu: „Dlaczego ja?”. Tak jakby nigdy nie było w niej złości na innych, na siebie. Było dużo refleksji, ale nie była gorzka, sfrustrowana. Była bardzo aktywna i intuicyjnie wpłynęła na rodzinę, by aktywnie poszukiwała wsparcia i płynącej z tego radości.
Mówiłaś, że w chorobie było w niej światło.
Tak. Była joga śmiechu w szpitalu, łapałam się na tym, że jest mi głupio śmiać się w tej sytuacji. Mówiła: „Dobra, dawaj!”. Wyszłam ze szpitala i pomyślałam: „To mi jest głupio? Mam dociążać konwenansami pomoc, która jest realna i może zainspirować innych?„.
Wcześniej nie dzieliłaś z mamą jej drogi duchowej?
Absolutnie nie. Długo żałowałam, że nie urodziłam się w typowej polskiej rodzinie. Buntowałam się przeciwko wszystkiemu, co mi zafundowali rodzice. Oczywiście przesiąkałam buddyzmem czy też filozofią buddyjską, choć nikt mnie do tego nie namawiał. To było bardzo dobre, bo mogłam obserwować z dystansu. Znałeś mamę i wiesz, że była zintegrowana ze swoją ścieżką duchową.
Nie wciągała w swój świat.
Nie. Bardzo cenię w buddyzmie, że jest tak zintegrowany z życiem. Cel praktyki jest taki, żeby pół godziny czy nawet 10 minut medytacji wpływało bezpośrednio na życie codzienne. Praktyka nie pozwala na kontynuowanie życia bez refleksji. Otwartość, tolerancja, elastyczność, pogoda ducha mojej mamy były częścią jej codziennej praktyki, bardzo to w sobie kultywowała.
To kiedy odkryłaś śmiech?
Śmiech? Na pewno wyniosłam z domu poczucie humoru, ale nie jestem taką śmieszką jak mama. Bo była potężną śmieszką.
Pracowałem w Teatrze na Woli. Nasze komedie miały tytuły „Wyścig spermy”, „Siostry przytulanki”, „Ostatni Żyd w Europie”… Małgosia zawsze najgłośniej się śmiała, nie bacząc na łamane tabu.
Była waszą idealną widzką i ciągnęła wszystkich ku odważnemu śmiechowi. Śmiech jest wspaniały. Mam misję, żeby wprowadzić do życia więcej śmiechu. Przypomniałam sobie teraz przygotowania do świąt, z rozkręconym na full Bobem Dylanem – mamę śpiewającą, tańczącą w kuchni. Nie miała najczystszego głosu, ale była taka swobodna. Właśnie tę swobodę bycia, radość najchętniej wspominam. Tęsknię za jej „jakościami”, ale staram się też, aby były obecne w moim domu. Staram się praktykować równowagę wewnętrzną.
W Twojej książce wracają pojęcia „dobrostan” i „uważność”.
Dr N. Lee Smith, wspaniały internista, ale też badacz, mówi wprost, że dążenie do równowagi, uważnego życia to podstawa duchowości.
Mówi też, że w życiu zawsze będzie stres. Przyjąć to?
Trzeba pożegnać utopię życia bez stresu. Równowagę osiągamy chwilami, bo życie polega na ruchu, ciągłym procesie. Świat się zmienia, my się zmieniamy. Ktoś mi powiedział, że możemy zrzucić skórę kilka razy, przechodząc transformacje. W gabinecie terapeutki zobaczyłam zdanie, które rezonuje z tym, co mówi w wywiadzie do książki terapeutka Judith Hemming: „Życie jest jak jazda na rowerze. Żeby utrzymać równowagę, trzeba cały czas być w ruchu”. Bardzo mi to odpowiada. Uważność to pierwszy krok do podejmowania świadomych decyzji. Nie angażując się w swoje życie, czyli też w budowanie zdrowia, codziennych nawyków, pozwalamy, by nurt zabrał nas gdzieś bezwiednie, gdzie często jest ból. Zwrócenie uwagi na siebie to początek relacji z innymi. Relacja z ludźmi jest po prostu lustrem.
Orina Krajewska w cyklu rozmów Remigiusza Grzeli „Mam wpływ” (Fot. Marek Szczepański)
Twoja książka upomina się o wspólnotę, skoro należymy do jednego gatunku. Nakłania do powrotu najprostszych gestów – indyjskie powitanie „namaste”, czyli „pokłon tobie”, to jeden z wielu przykładów. Umiemy to?
Nie mamy wyjścia – musimy działać wspólnie. To, co mogę, to dokładać dobre, żyć w zgodzie z wartościami, w które wierzę. Wokół jest wojna, krytyczna sytuacja Ukrainy, tragedia na polskich granicach, zwłaszcza z Białorusią, polaryzacja, jakiej nie znaliśmy, są ogromne napięcia. Nie czas na oddzielanie się. Teraz wszystkie ręce na pokład. Albo położę się na podłodze, albo coś zrobię. Wierzę w sprawczość. Odkąd istnieje fundacja, bardzo spełniam się w działaniu, nigdy nie jest jednostronne. Oczywiście w fundacji jest to działanie długofalowe. Prowadzimy edukację zdrowotną, mamy grupy wsparcia dla pacjentów. Oferujemy porady psychologiczne, grupy oddechowe, warsztaty, wykłady. Po tych siedmiu latach widzę, jak wiele zrobiliśmy. W radzie eksperckiej są neurochirurdzy prof. Paweł Nauman i dr Krzysztof Szalecki ze szpitala w Siedlcach. Będziemy tam teraz współprowadzili badania VR na grupie pacjentów po udarze. Organizuje je zaprzyjaźniony start-up Biomids. Zakładasz okulary i odbywasz spacer nad morzem. Mnóstwo badań potwierdza, że dzięki wizualizacjom, medytacji ciało bardzo dobrze reaguje na leczenie. W szpitalu w Siedlcach zaczynamy też program integralnej rehabilitacji dla pacjentów bólowych.
Teraz działacie też na rzecz Ukrainy.
Kiedy wybuchła wojna, byłam przerażona. Impuls dała moja przyjaciółka – powiedziała o zbiórce leków. Poszłam do apteki, by się włączyć. Nawiązaliśmy kontakt ze szpitalami w Ukrainie. To była akcja oddolna, ale razem z fundacją, kolektywem przyjaciół Blyzkist, solidarnym Domem Kultury „Słonecznik” do sierpnia wysłaliśmy pomoc humanitarną i medyczną do szpitali o wartości około 700 tysięcy złotych. Zbiórka dalej trwa, teraz odpowiadamy na apel o docieplenie szpitali i sprzęt ratujący życie. Zaczęliśmy też szybko robić programy z redukcji stresu i plastyczne dla dzieci uchodźczych. Z Blyzkist organizujemy gotowanie dla osób uchodźczych i dla Polaków, trzeba się poznać i zintegrować. Wspólnota daje poczucie sprawczości. Ostatnio w moim podcaście „Osobiste rozmowy holistyczne” mówiłam z dr Julią Wahl o współczuciu. Z naukowego punktu widzenia bez wsparcia i wzajemnych relacji nie przetrwamy. Robinson Crusoe dziś już nie daje sobie rady.
Zadedykowałaś książkę Levanie Marshall, jak piszesz, swojej „drugiej matce”.
Levana nie żyje, była moją rozmówczynią w pierwszej książce. Bardzo dla mnie ważną osobą, wspierającą, mądrą. Była terapeutką. Poznałam ją w Londynie, dzięki rodzicom, bo była związana z buddyzmem. Wzięła mnie pod swoje skrzydła. Każda rozmowa z nią pomagała, nagle czułam, że jestem bliżej siebie. Wskazywała sedno spraw: bądź odważna, podejmuj decyzje w zgodzie ze sobą.
Co znaczy „widzieć ponad i przez”? Tak o niej napisałaś.
„Ponad”, czyli z lotu ptaka, bez zawężonej perspektywy. A „przez” to rozsuwać mgłę, zmierzając do sedna, widzieć jaśniej. Bliska jest mi intuicja. Zawierzam jej. To „z brzucha” wiem, w którą stronę pójść. I wtedy jest „ponad” i „przez”. Ale wiem też, że trzeba dawać emocjom przestrzeń – pozwalać, żeby przychodziły i odchodziły, przyjmować je, uczyć się ich i siebie. Kontakt z intuicją bywa utrudniony, kiedy jesteśmy zagubieni. To też naturalne. Warto mieć dla siebie wyrozumiałość. Czasami się błądzi. Cały czas się uczę.
Czym dla Ciebie jest hasło: „Bądź”?
Zawołaniem do bycia blisko siebie i innych w uważności.
Jonathan Horwitz, nauczyciel szamanizmu, zachęca w Twojej książce do zaadoptowania drzewa. A raczej, aby to ludzie pozwolili zaadoptować siebie przez drzewo, które wybiorą. Czy fundacja to Twoje drzewo?
O, super! Nie pomyślałam o tym. Widzę fundację jako osobny byt. To już organizacja, która ze mną czy beze mnie będzie funkcjonować, bo jest potrzebna. Czy się mną zaopiekowała? Na pewno. Jest dla mnie bezpieczną przystanią, oparciem, bo zgromadziliśmy bardzo dużo wiedzy. Zawsze mogę tam po nią sięgnąć. Ale moje drzewo to też aktorstwo, rozmowy z ludźmi. Dobry film. Wszystko, co kocham.
Kiedy po raz pierwszy zrozumiałaś, że masz wpływ?
Pamiętam pierwsze warsztaty, które zorganizowaliśmy z fundacją – wykład Eli Dudzińskiej, lekarki zajmującej się medycyną integralną, trenerki oddechu, którą podziwiam. Przyszło pięć osób, w tym trzy z fundacji. A dla mnie to był przełom. Byłam dumna. Pół roku później na jej wykład przyszło już 120 osób. Małe kroki mają znaczenie. Kiedyś czekałam na wielką rolę. A grając w serialu regularnie od czterech lat, bardzo dużo się nauczyłam. Zyskałam warsztat i dzisiaj już aktorstwo traktuję jako piękną, rozwijającą przygodę.
Czekasz na dużą rolę?
Oczywiście! Chociaż zaprosiłam z powrotem marzenia, nie czepiam się ich kurczowo. Raczej się do nich uśmiecham. Nie zależę od nich. Chciałabym dostać rolę w dużym filmie na ważny temat i mam nadzieję, że to się wydarzy. Ale każdego dnia tyle jest do zrobienia…
Zagrałaś u brata w „Apokawixie”.
Tak, super było być zombi. To wyzwanie grać u Xawerego. Marzyłam, żeby się z nim spotkać w pracy. Zagrałam też w jego filmie „W domu” dla HBO. Xawery jest artystą. Na planie jest kapitanem, w pełni świadomym. Ufa się mu. Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze zawodowo spotkać.
Co macie po mamie?
Myślę, że Xawery ma więcej z mamy, niż mu się wydaje. Jesteśmy bardzo różni, ale lubimy sobie głęboko pogadać. Xawery ma intuicję. Jest duchowo uwrażliwiony. To jego siła i myślę, że to ma po mamie. Czasami, kiedy mówi – zdziwi się, jak to przeczyta – to bardzo słyszę w nim jej język.
Jesteś do mamy podobna i kiedy mówisz, słyszę jej głos.
To miłe, dziękuję, chociaż sama tego nie czuję, ale coraz więcej osób mówi, że mam coś po mamie. Mam po niej otwartość, mam nadzieję. Relacje z innymi są dla mnie treścią życia. Pamiętam, jak wisiała na telefonie, też tak długo wiszę na telefonie, jeśli nie dłużej.
Czasami z Małgosią rozmawiasz?
Wolę nie odpowiadać na to pytanie.
Ta fundacja to był akt odwagi? Przed wami nie było takich działań.
Na pewno, choć nie widziałam tego w ten sposób. Zawsze staram się być po prostu wobec siebie lojalna. 11 marca organizujemy w Warszawie Kongres Medycyny Integralnej „Bądź w pełni zdrowia”, tym razem o zdrowiu psychicznym i równowadze wewnętrznej. To nasze największe doroczne wydarzenie. Szukanie nowych tematów, prelegentów to moja nowa fascynacja, lubię rozszerzać pole wiedzy. Nigdy nie patrzyłam na to jak na odwagę, miłe jest takie spojrzenie.
Oddychasz?
Oddycham. Oddech jest superważny. To kotwica dla spokoju. Pierwsze narzędzie do spotkania ze sobą. Zacznijmy w końcu oddychać.
Orina Krajewska, aktorka, współzałożycielka i prezeska Fundacji Małgosi Braunek „Bądź”, autorka książek „Holistyczne ścieżki zdrowia. Bądź” i „Siła umysłu. Siła emocji. Duchowe ścieżki zdrowia”. Zagrała między innymi w: „Nad rozlewiskiem”, „Ciszy nad rozlewiskiem”, „Pensjonacie nad rozlewiskiem”, „Bodo”, „Siostrach”, „Barwach szczęścia”, „Przyjaciółkach”, „Apokawixie”.
11 marca na stadionie Legii w Warszawie odbędzie się 4. Kongres Medycyny Integralnej „Bądź w pełni zdrowia”. Temat przewodni to równowaga wewnętrzna i zdrowie psychiczne, w programie spotkania, warsztaty i wykłady. Szczegóły na stronie fundacjabadz.pl