1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Joanna Walorska – mistrzyni Polski i świata w sportach walki, fighterka nie tylko na macie

Joanna Walorska, mistrzyni Polski i świata w sportach walki (Fot. Aleksandra Sędek)
Joanna Walorska, mistrzyni Polski i świata w sportach walki (Fot. Aleksandra Sędek)
Jeśli chodzi o sporty walki, Joanna Walorska ma na koncie m.in. mistrzostwo Polski i świata, ale nie tylko dlatego jest fighterką. Był czas, że słyszała „nie dasz rady”, i nie było dla niej lepszej zachęty do działania niż te właśnie słowa. A jeśli już się do czegoś zabrała, musiała być w tym najlepsza.

Kiedy na trening do Ciebie przychodzi nowa podopieczna, z czym najczęściej ma problem? Jaką blokadę w sobie musi zwykle pokonać?
Nie ma co generalizować, ale wydaje mi się, że największym problemem jest jednak bezpośredni fizyczny kontakt z drugą osobą. W dzisiejszych czasach, kiedy większość spraw załatwia się na odległość, dobranie się w pary i ćwiczenie jeden na jeden z kimś, kogo nie znasz, wcale nie jest łatwym zadaniem. Dlatego mam taką satysfakcję, kiedy widzę, że dziewczyny są z czasem coraz bardziej zżyte. Mata naprawdę łączy ludzi.

Myślałam, że problemem dla wielu kobiet jest to, żeby się przełamać i uderzyć drugą osobę. Jak reagujesz, kiedy słyszysz: „Nie zadam ciosu, nie umiem, nie potrafię”?
Akurat te dwa sformułowania „nie umiem”, „nie potrafię” są u nas na zajęciach zakazane. (śmiech) Mamy nawet takie umowne kary: za każde „nie umiem” – pięć przysiadów. Niby nic, ale z czasem wytwarzają się odruchy, które przydają się potem w ogóle w życiu, kilka razy się zastanowisz, zanim powiesz coś takiego. Staram się programować dziewczyny tak, żeby zawsze wierzyły w swoje możliwości, sporo nad tym pracujemy. Natomiast jeśli chodzi o blokadę psychiczną związaną z tym, żeby zadać komuś cios, to u nas nie ma obowiązku, żeby się przełamać. Kobiety mają różne potrzeby i część z nich traktuje te zajęcia jak rodzaj fitnessu, bo sporty walki uruchamiają wszystkie partii mięśni, piękna sylwetka jest tu efektem ubocznym.

Prowadzę grupę, gdzie dużo rzeczy robimy w powietrzu, uczymy się różnych technik, nikogo nie trafiając. Oczywiście jest też grupa dla kobiet, które chcą nauczyć się walczyć. Muszę zadbać o to, żeby żadna z nich nie czuła zagrożenia fizycznego i wszystkie dobrze się bawiły, dlatego wprowadziłam taki podział.

Ty nie miałaś oporów, żeby kogoś uderzyć, kiedy po raz pierwszy trafiłaś na matę?
Nie, zupełnie. Zaczynałam przygodę ze sportami walki dość późno, niektórzy twierdzili nawet, że za późno, żeby do czegokolwiek dojść. A ja od pierwszego treningu muay thai wiedziałam, że będę zawodniczką.

Co Ci się wtedy najbardziej spodobało?
Aspekt siły, możliwość zwycięstwa. Wcześniej interesowały mnie militaria, w liceum działałam w grupach rekonstrukcyjnych, odtwarzaliśmy różne historyczne wydarzenia, bitwy, używaliśmy różnego rodzaju broni. Miałam nawet swój mundur przysposobienia wojskowego kobiet z 1939 roku, ale też równie ważne były dla mnie sport, sprawność fizyczna.

Urodziłam się z astmą, powtarzano mi, że muszę do końca życia brać leki wziewne, a nie chciałam ich brać. Miałam niecałe osiem lat, kiedy powiedziałam lekarzowi, że nie chcę zwolnienia z wuefu, i zaczęłam biegać. Wstawałam codziennie o szóstej rano i biegałam przed lekcjami. Wymyśliłam, że muszę sobie powiększyć płuca, naprawić je. I że coś takiego na pewno zadziała.

Faktycznie zadziałało?
Tak, choć wyraźne efekty widać było dopiero, kiedy poszłam do liceum, może nawet na początku studiów. Jakiś czas temu dla celów naukowych robiłam sobie badania – moje wyniki pulmonologiczne są lepsze niż przeciętnej zdrowej osoby. To jedna strona medalu, druga jest taka, że przez lata moje podejście było eksploatacyjne, wciąż sprawdzałam, ile mój organizm jest w stanie jeszcze znieść, ile w ciągu jednej doby da się zrobić, ile rzeczy mogę opanować w jak najkrótszym czasie, niewiele przy tym śpiąc.

Próbuję sobie wyobrazić ośmiolatkę, która dyskutuje z lekarzem i codziennie biega przed szkołą. Wychowałaś się w Damasławku, wsi pod Wągrowcem, jakie są najważniejsze wspomnienia z Twojego dzieciństwa?
Tu bym odpowiedziała „pomidor” i skorzystała z prawa do milczenia. Superwspomnień, jeśli chodzi o dzieciństwo, nie mam. Dla mnie to był przede wszystkim czas wyciągania wniosków na przyszłość.

A co, patrząc z perspektywy czasu, najbardziej cenisz w tamtej dziewczynce?
Na pewno upór i konsekwencję. Kiedy już się do czegoś zabrałam, chciałam być w tym najlepsza. Skoro biegałam, musiałam wygrywać zawody, w szkole startowałam w konkursach wiedzy. I ta konsekwencja mi pomogła, nauczyłam się, że niezależnie od trudności, jakie po drodze napotykam, w końcu podniosę się i pójdę dalej. Taki sposób działania nazywa się tunnel vision – widzę cel i do niego dążę. Słyszałam „nie dasz rady” i nie było dla mnie lepszej zachęty do działania niż te właśnie słowa.
Teraz znam swoją wartość i nie muszę niczego nikomu udowadniać, ale myślę, że od tego wszystko – w tym także sporty walki – się zaczęło, że to była ta iskra. Im bardziej mi ktoś coś utrudniał, tym bardziej byłam zawzięta.

Dlaczego na studia wybrałaś hungarystykę i judaistykę?
Moim pierwotnym założeniem było, że nauczę się po jednym z każdej rodziny języków. (śmiech) Tak naprawdę marzyłam, żeby studiować na innej uczelni i innym kierunku, ale ze względu na jego specyfikę nie mogłabym pracować i dorabiać sobie na utrzymanie. Wybrałam więc Uniwersytet Jagielloński. Postanowiłam, że będę studiować dwa kierunki, zgodzono się na indywidualny tryb studiów.

Walczyłaś już wtedy?
Miałam trenować siatkówkę, w liceum nieźle mi szło, ale kiedy na pierwszym roku zgłosiłam się do AZS-u, usłyszałam, że muszę mieć co najmniej 180 centymetrów wzrostu, a z moimi 170 mogę grać w drugim składzie w kadrze b, co, jak możesz się domyślać, było dla mnie nie do zaakceptowania. (śmiech) Powiedziałam grzecznie „dziękuję” , a ponieważ byłam na judaistyce, zapisałam się na krav magę [która pochodzi z Izraela – przyp. red]. Odkryłam, że walki to coś dla mnie, ale brakowało mi rywalizacji. Bo krav maga to techniki samoobrony, tam nie ma zawodów, co przy moim podejściu było przeszkodą. Zaczęłam szukać i tak trafiłam na muay thai, tajski boks.

Wiesz, ile kobiet w Polsce trenuje sporty walki?
Nie znam statystyk, na pewno w tak zwanych sportach chwytanych – zapasach, jujitsu, dżudo – czy w boksie jest ich proporcjonalnie więcej, ale jeśli chodzi o tajski boks, kick boxing czy MMA, mogę się założyć, że mniej niż 10 procent wszystkich walczących to kobiety. Kiedy zaczynałam, było nas na pewno nie więcej niż dwa procent. Cieszę się, że teraz mogę się przyczyniać do zmiany, bo moje początki to była ciężka przeprawa. Spotykałam się z takim podejściem, że przyszłam do klubu znaleźć sobie chłopaka, męża. Na treningu zwykle musiałam czekać, aż wszyscy inni dobiorą się w pary, i zostawałam z kimś, z kim nikt nie chciał trenować, czyli na przykład z zupełnie nową osobą w grupie. Albo z kimś cięższym ode mnie 50 kilogramów. Nie byłam pierwszą kobietą, która się pojawiła w tamtym konkretnym klubie, gdzie zaczynałam, ale pierwszą, która została, chciała trenować i walczyć w zawodach. Trener, jak mu to powiedziałam, odpowiedział tylko „zobaczymy”, i to było takie „zobaczymy” na odczepnego. Nie wystawił mnie do żadnej walki, uważał zresztą, że jestem za stara, żeby coś osiągnąć. Uznałam, że jeśli chcę się zająć tajskim boksem na poważnie, muszę się udać do źródła.

Cztery lata życia i trenowania w Tajlandii – stamtąd masz te tatuaże?
To rytualne znaki, tak zwane sak yant. Każdy jest związany z konkretnymi mocami, widziałam je u wielu zawodników muay thai, historycznie to był rodzaj ochrony dla wojowników. Dla mnie rytuały w ogóle są ważne, a sak yant to cały rytuał. Są śpiewy, kadzidła. Mnich buddyjski, czyli ajarn, przyjmuje cię – czasem czeka się na to godzinami, a on sprawdza, czy dana osoba przyszła faktycznie z potrzeby ducha i serca, czy chce mieć fajny obrazek na plecach – zadaje pytania, to taki rodzaj sprawdzianu, a potem dobiera coś, co najbardziej będzie cię chronić, co ci będzie w życiu pomagać. Nie ma się wpływu ani na to, co się będzie miało wytatuowane, ani na jakiej części ciała, ale przychodzi się z intencją, ważną dla ciebie sprawą.

Jaka była Twoja intencja?
Szczegóły chciałabym zachować dla siebie, ale był tam element przebaczenia. W Tajlandii pod wpływem różnych ludzi i tego, co działo się ze mną i wokół mnie, zaczęłam pracować nad swoim wewnętrznym dzieckiem, wybaczaniem. Uczyłam się pozbywać myślenia, że wszystkie złe rzeczy, które mi się przydarzają, są wynikiem traum z dzieciństwa, że to, co się kiedyś stało, musi się za mną ciągnąć już całe życie. Zaczęłam skupiać się na tym, że mam siłę sprawczą. Brzmi to może pięknie, ta cała przemiana, natomiast sam proces był trudny i wtedy dopiero się u mnie zaczynał.

Coraz wyraźniej widziałam, że sport, w ogóle ta intensywność we wszystkim, do czego się zabieram, jest próbą zagłuszenia czegoś w środku mnie. Za każdym razem, kiedy nie było tak intensywnie, wpadałam w dziwny stan. Bezczynność, cisza, bezruch wywoływały u mnie naprawdę mroczne myśli, a antidotum zawsze szukałam na zewnątrz, próbowałam cały czas utrzymywać się na adrenalinowym haju.
Zetknięcie z tamtejszą kulturą, z buddyzmem, choć mieszkałam w kilku częściach Tajlandii, także muzułmańskich, wiele mi dało. Nie chcę idealizować, zetknęłam się też z ciemniejszą stroną, ale potrafiłam docenić tę jasną – że na przykład ludzie z sąsiedztwa sobie ufają, że jeśli ktoś w okolicy zarobił i kupił samochód, woził innych sąsiadów. Ja w ogóle nie miałam kluczy do mieszkania, mogłam zaparkować skuter i zostawić kluczyki w stacyjce pewna, że nic się z nim nie stanie. No i jeśli chodzi o walki, bardzo dużo się nauczyłam, niemal wszystkiego.

Dlaczego wróciłaś?
Bo przestałam się rozwijać. Tajski system jest na tyle eksploatacyjny, że to było dużo za dużo dla mojego ciała.

Łatwo Ci było wrócić do Polski?
Przyjechałam tu z jednym plecakiem. Jesienią, od której się przez te cztery lata odzwyczaiłam, a zaraz miała przyjść zima. Nie miałam w ogóle zimowych rzeczy, bo wszystkiego pozbyłam się przed wyjazdem z Polski na garażowej wyprzedaży – poza jakimiś kilkoma ważnymi osobistymi drobiazgami, pucharami, dyplomami i książkami, które trzymałam u koleżanki. Nie miałam też pracy, oszczędności, spałam na karimacie rozłożonej na podłodze w jednym z zaprzyjaźnionych klubów. Uratowała mnie wtedy książka Wima Hofa, która wpadła mi w ręce. Przemówiła do mnie jego osobista historia, bo Hof stracił żonę, to [metoda Hofa, czyli hartowanie ciała w niskich temperaturach, praca z zimnem i oddechem – przyp. red.] był jego sposób na przepracowanie traumy.

Uznałam, że skoro mam przeprogramować swoje myślenie i skoro zima w Polsce jest, trzeba szukać plusów tej sytuacji. Kiedy po raz pierwszy weszłam do lodowatej wody, to się jednak wycofałam, uciekłam. Ale z czasem nauczyłam się aklimatyzacji. Polubiłam morsowanie, nawet pokochałam.

Nie myślałaś, że ekstremalne zimno to znowu ta intensywność, kolejne wyzwanie dla ciała?
Tak, absolutnie. Biłam się nawet z myślami, czy to w gruncie rzeczy nie jest działanie podobne do samookaleczania, a jednak moje zmęczone napięte ciało bardzo dobrze zareagowało. Poznałam trenera oddechu Macieja Szyszkę, pojechałam do niego na warsztaty. Odnalazłam w tym spokój, którego potrzebowałam po latach tak intensywnego trenowania, bez regeneracji, bez fizjoterapii. A przede wszystkim po tym, jak zaczęłam pracę z oddechem i zimnem, wzięłam sobie za cel, żeby dojść do punktu, kiedy nie będę musiała walczyć. Kiedy walka będzie moim wyborem. Ponieważ wcześniej tak często doświadczyłam sytuacji, że okazji do walki brakowało, od pewnego momentu miałam nastawienie, że jak tylko jest okazja, to ja walczyć muszę, za wszelką cenę. Gdzieś się pogubiła radość, satysfakcja. To taki czas, w którym znalazłam nowy pomysł na siebie, założyłam własną firmę po latach pracy jako tłumaczka freelancerka. Firma zaczęła się rozwijać, po drodze zdobyłam mistrzostwo Polski w muay thai, a kiedy się zorientowałam, że jeśli chodzi o tajski boks, to tutaj w polskich realiach doszłam w pewnym sensie do ściany, zainteresowałam się MMA, czyli mieszanymi sztukami walki. Podszkoliłam się z zapasów, jujitsu i zaczęłam przygotowania do zawodowego debiutu w MMA.

Wszystko wreszcie się ułożyło.
I dwa tygodnie przed debiutem zerwałam wiązadła w kolanie. Potrzebna była operacja, która się nie udała, potem były kolejne, łącznie dwa lata zmagań. Dwa lata o kulach. Nie raz słyszałam, że nigdy nie dojdę do dawnej sprawności.

Jak myślisz o tym dzisiaj, z pozycji osoby, która nie tylko z tego wyszła, ale też zdobyła w zeszłym roku w Amsterdamie mistrzostwo świata w formule striking [w rękawicach, w pozycji stojącej – przyp. red.] MMA?
Pamiętam, że ostatnia operacja była w lipcu, a ja trzy miesiące później wylatywałam do Stanów. Super, tylko że w pierwszym tygodniu pobytu w Stanach złapałam gronkowca, wdało się zakażenie. I kiedy leżałam w amerykańskim szpitalu, przyszedł lekarz. Usłyszałam, że być może trzeba będzie amputować nogę, że istnieje też związane z zabiegiem ryzyko śmierci. Odpowiedziałam: w porządku, to są te najgorsze scenariusze, ale jest jeszcze trzecia opcja – że nie stanie się ani to, ani to, przeżyję, będę zdrowa. Lekarz dziwnie na mnie popatrzył, oczywiście wiem, że musiał przekazać takie wieści, ale w rezultacie wyszło jednak na moje. (śmiech) Choć i z jedną nogą biegałabym czy robiła inne rzeczy, znając siebie.

Kombinacja języków, którą wybrałaś na studiach, okazała się praktyczna?
Tłumaczę teraz z hebrajskiego, jidysz, węgierskiego, niemieckiego i angielskiego, w różnych konfiguracjach. Tak się złożyło, że trafiłam na moment, kiedy otworzyły się archiwa, które po II wojnie światowej były zamrożone. Mnóstwo dokumentów i źródeł dotyczących Holokaustu – nagrania, korespondencja, dzienniki – zostało w latach 2019–2020 otwartych, wreszcie można do nich zajrzeć. Pojawiła się więc potrzeba ich przetłumaczenia. Miałam okazję współpracować z IPN-em, Yad Vashem, muzeami i na zlecenie prywatnych osób, które chcą odtworzyć historię swoich rodzin. Spisywałam na przykład nagrania, gdzie starsze osoby, świadkowie historii, wspominają swoje losy i nieświadomie przechodzą na polski, jidysz czy węgierski.
Żeby była jasność, na co dzień tłumaczę też sprawozdania finansowe, dokumentację medyczną, mandaty. A ostatnio na treningu pojawiła się dziewczyna z Węgier. Była w pierwszej chwili w szoku, kiedy zaczęłam do niej mówić po węgiersku. (śmiech)

Zetknęłaś się ze stereotypem, że jeśli zawodowo walczysz, pewnie niewiele masz w głowie?
Zobacz, do pewnego momentu możemy osiągać świetne efekty tylko treningiem fizycznym – siłowym, kondycyjnym – ale ile możesz biegać, ile ciężarów podnieść? Jest taki moment, w którym liczy się przede wszystkim umiejętność skoncentrowania się, zaimplementowania strategii, przygotowanie psychologiczne – to są potrzebne, ważne umiejętności.

Tak, spotykam na swojej drodze osoby, które wyszły z więzienia i nie mają innego pomysłu na życie. Albo wyszły z blokowisk z jakichś trudnych sytuacji i walki są ich sposobem na skanalizowanie emocji i agresji. Ale spotykam też mnóstwo osób, które mają inne zawody, inne pasje. Natomiast wspaniałe jest to, że na macie wszyscy są równi. Stają naprzeciwko siebie policjant i chłopak po wyroku, to naprawdę często się zdarza, zaczynają walkę, wyzwala się oksytocyna. Trener cię nie zapyta, jaką szkołę skończyłaś, skąd pochodzisz, kim byli twoi rodzice – to jest dla mnie piękne. Razem walczymy, pocimy się, przechodzimy przez ten sam trud.

Jeśli jest się razem, to wymusza otwartość. Dla mnie ma to dodatkowe znaczenie. W tym roku założyłam sobie, że zacznę pracować nad czakrą gardła. Opowiadać swoją historię. Wcześniej mi się wydawało, że nie ma się co nad sobą rozczulać, lepiej mówić tylko o sprawach pięknych i dobrych. Ale też dostrzegam, jaki wpływ może mieć dzielenie się tymi mniej pięknymi. Ktoś to może przeczytać i pomyśleć, że nieważne, gdzie cię to życie wrzuci, jak cię przeczołga, i tak można się podnieść. Nie wygrałam na loterii, nie miałam bogatego tatusia ani męża, w ogóle nie mam męża, nikt mi tego nie podarował, wszystko to była moja praca. I chęć podjęcia ryzyka. I to jest dostępne dla każdego. Bardzo w to wierzę.

Nie spytałam o wiolonczelę, a to także kawał Twojego życia. Nadal grasz?
Trzy i pół roku temu musiałam sprzedać wiolonczelę z powodu kolana, potrzebowałam pieniędzy. Operacja była tak droga, że trzeba było wybierać, coś poświęcić. Zbierałam na ten instrument jeszcze na studiach, miał dla mnie poza wszystkim wartość sentymentalną. Natomiast mam nadzieję, że już niedługo znowu sobie jakąś kupię. Sport to jednak zajęcie bardzo ograniczone czasowo, po pięćdziesiątce raczej nie będę w stanie już walczyć. A na wiolonczeli będę mogła sobie grać i po siedemdziesiątce.

Joanna Walorska, pierwsza kobieta i jak dotąd jedyna Polka, która walczyła dla największej tajskiej organizacji sportowej Thai Fight. Mistrzyni Polski w muay thai (2018), mistrzyni świata w formule striking MMA (2022). Trenerka indywidualna sportów walki z elementami treningu mentalnego i oddechowego, prowadzi też grupy kick boxingu dla kobiet i organizuje kobiece obozy sportowo-rozwojowe. Tłumaczka z pięciu języków.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze