1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Wanda Traczyk-Stawska – jest Pani naszą idolką

Wanda Traczyk-Stawska – jest Pani naszą idolką

Wanda Traczyk-Stawska (Fot. Irek Dorozanski / Forum)
Wanda Traczyk-Stawska (Fot. Irek Dorozanski / Forum)
Wanda Traczyk-Stawska, wojowniczka, aktywistka, autorytet moralny. Walczyła w Powstaniu Warszawskim jako strzelec i łączniczka. Po wojnie studiowała psychologię i przez całe zawodowe życie pracowała z dziećmi z niepełnosprawnościami. Jak powstanie wpłynęło na jej życie?

Fragment książki „Błyskawica. Historia Wandy Traczyk-Stawskiej, żołnierza powstania warszawskiego”, Michał Wójcik, Wydawnictwo W.A.B.

Napady lęku?
Tak.

Uczucie rozpaczy?
Tak.

Paniki, bezradności, smutku?
Tak, miałyśmy to wszystkie.

Ogólna drażliwość, afazja – czyli bardzo ciche mówienie, ograniczone do kilku słów, koszmary senne, onieśmielenie, podejrzliwość w stosunku do innych. Gwałtowne zmiany nastroju, natrętne obrazy, nocne lęki…
I jeszcze poczucie winy, wstydu, złości. Spadek odporności. Dzieci, które przeżyły powstanie, które widziały wojnę z bliska i bały się o życie – chorowały potem wszystkie. Jedne bardziej, inne mniej gwałtownie. Ale badania statystyczne są nieubłagane. Co trzeci nastolatek odczuwał psychiczne skutki wojny. Stres czy trauma pourazowa czasami trwa latami. A potem przechodzi z pokolenia na pokolenie. Gdy piekło wojny się skończyło, miałam dwadzieścia lat. Te wszystkie koszmary zwaliły się również na mnie. Organizm reaguje w najmniej oczekiwany sposób. Mnie dosięgło to w Egipcie. Już mówiłam: rozpadłam się na kawałki, nie miałam siły żyć. Dlatego musiałam wrócić, do sióstr, do ojca. Czułam wyrzuty sumienia, że ich zostawiłam. Poza tym strasznie tęskniłam. No i zwaliłam się ojcu na głowę…

Chyba można to inaczej nazwać.
Nie miał domu, nie miał pracy. Był wdowcem, dzieci w sierocińcu. Żeby wiązać jakoś koniec z końcem, zatrudniał się do prac rozbiórkowych. Bardzo niebezpieczne zajęcie, wiele osób zginęło pod gruzami przy odbudowie Warszawy. Wiedziałam, że nie mogę być dla niego dodatkowym obciążeniem. Już po kilku dniach po powrocie, jeszcze w maju, zgłosiłam się do liceum pedagogicznego na Pradze, przy bazylice Serca Pana Jezusa. Do ostatniej klasy licealnej. Przez te ostatnie tygodnie roku szkolnego chciałam się zorientować, na jakim jestem poziomie. A w czerwcu dołączyły do nas siostry.

Znowu razem.
Radość i cierpienie. Ale ja już miałam gotowy plan. Muszę skończyć liceum, zdać maturę i zacząć studia. W międzyczasie znaleźć pracę, odciążyć ojca. I tak się stało. Zdałam na psychologię i już na pierwszym roku zaczęłam praktykę w szkole specjalnej nr 6 dla dzieci z upośledzeniami. Ponieważ byłam z powstania, miałam dobrą opinię, a poza tym talent do nauczania i dobre podejście do dzieci, to mnie przyjęli do pracy na stałe. Kierowniczką tej szkoły była pani Zdzisława Bytnarowa, matka „Rudego”. To był wrzesień 1948 roku. Jedna z pierwszych szkół specjalnych w Polsce. Cudowny zespół nauczycieli, bardzo doświadczonych. Zaczęłam nowe życie.

Pewnego dnia w szkole biegłam na zajęcia. U nas był taki zwyczaj, że gdy rozlegał się dzwonek, wszyscy mieli obowiązek zatrzymać się i stanąć na baczność. Nie zrobiłam tego. Byłam w szkolnym fartuszku, innego ubrania wówczas nie miałam. Przecież w mundurze nie będę chodzić do pracy. Wyglądałam jak moi podopieczni. I wtedy zatrzymał mnie na schodach nauczyciel. Pewnie chciał mnie ukarać, bo właśnie złamałam regulamin. Gdy skrzyżowaliśmy spojrzenia, to on się bardzo zażenował. Ja już znałam taki wzrok. Tak się gapili chłopcy, którzy chcieli mi zabrać broń. To był on.

Kto?
Nazywał się Tadeusz Stawski. Student prawa i filozofii na KUL-u, studiował zaocznie. Niewiele starszy ode mnie. W naszej szkole był pedagogiem. Uczył wszystkiego, nie było u nas specjalizacji. Złapał mnie i od razu puścił.

Miłość od pierwszego wejrzenia.
No wie pan… on mnie raczej wziął za upośledzoną umysłowo. Szybko wyjaśniłam nieporozumienie. Troszkę go już znałam. To był świetny pedagog. Jak na mężczyznę, był delikatny, przy tym mądry, bardzo czuły dla dzieci. Okazywał im niezwykłą troskę. To mi bardzo imponowało. A już szczególnie mi zaimponował, gdy pewnego razu jeden z uczniów zatrzasnął się w sali i nie mógł sam wyjść. Tadeusz dostał się do niego przez okno, po drabinie. Ten chłopiec był bardzo chory, miał ze czternaście lat. Gdy drzwi się zatrzasnęły, wpadł w panikę. Nie umiał wyjść, krzyczał, kopał, wył. Zanim zjawił się ślusarz, aby te drzwi otworzyć, Tadeusz dostał się do środka i go uspokoił. A potem wyniósł po tej drabinie przez okno. Chłopak miał do niego takie zaufanie, że przytulił się i dał się wynieść. To było ważne wydarzenie w szkole, nawet pamiętam nazwisko tego chłopca. Ale przede wszystkim zobaczyłam Tadeusza w akcji.

Zakochałam się w nim trochę później. On też był po przejściach. Spędził wojnę w obozie. Mając dziewiętnaście lat, próbował uciec z Polski do Anglii. Zapisał się z kolegą do paramilitarnej Organizacji Todta. Razem dostali się do Szwecji. Potem próbowali sforsować granicę z Norwegią na nartach. Tyle że tam zaatakował ich biały niedźwiedź. To się mogło źle skończyć, ale wrzaski usłyszeli pogranicznicy, zresztą niemieccy, i to oni ich uratowali. Uratowali, ale zaraz potem pogrążyli. Bo wprawdzie zastrzelili niedźwiedzia, ale z tej granicy odstawili do obozu koncentracyjnego w Norwegii. A tam było piekło. Chłopcy przeżyli, ale okupili to traumą. O tym się nie mówi, to jest mało znany fakt, ale obóz w Norwegii nie był wcale łagodniejszy od tych, jakie znamy z terenu Polski.

Spędził tam dwa lata. Woził zwłoki do krematorium. Miał potem stany lękowe, ale nie chciał się leczyć. Pewnie dziś miałby zdiagnozowany KZ-syndrom. Budził się z wrzaskiem w nocy, drżał na całym ciele, nie mógł się skupić.

To był wybitnie zdolny człowiek, pracował potem w związku inwalidów. Był znakomitym prawnikiem, pomagał niepełnosprawnym, potrafił wiele wywalczyć dla niewidomych. Przeżyliśmy wiele pięknych chwil, a wiele naprawdę strasznych. Wojna go złamała.

Wzięliśmy ślub w 1949 roku. Mój tata też się wówczas ożenił. Macocha okazała się wspaniałą kobietą, bardzo dobrą dla mojego rodzeństwa. Pewnie było jej trudno w tej nowej sytuacji, my przecież pamiętaliśmy naszą mamę. Nie mówiłam do niej „mamo”, mówiłam po imieniu: Marynia. Ale najważniejsze, że tata był z nią szczęśliwy. Ona też była wdową, miała dwie córki i – co ważne w tamtych czasach – domek w Międzylesiu. Wszyscy mogli się pomieścić, zacząć normalnie żyć.

[…]

Dlaczego zaczęła pani pracować z dziećmi z niepełnosprawnościami?
Psychologię rozwojową studiowałam u prof. Stefana Baleya, najwybitniejszego przed wojną specjalisty od psychologii dziecięcej. Zaraził mnie swoją pasją. Był dla mnie mistrzem. Niestety zmarł, zanim skończyłam studia. Potem ja zaczęłam chorować na gruźlicę, no i miałam własne dzieci. Studiów nie skończyłam. Zostałam w szkole dla niepełnosprawnych. I jak się potem okazało, po dodaniu wszystkich urlopów zdrowotnych, przepracowałam tam trzydzieści lat: od 1948 do 1978 roku. Ale początki były trudne.

Próbowaliśmy stosować nowe metody rehabilitacji dzieci z upośledzeniami. Inaczej je traktować, niż było to przyjęte w ówczesnej pedagogice.

Pamiętam, że wtedy każde wyjście z dziećmi na ulicę to była powszechna sensacja. Niezdrowa sensacja. Ludzie nie wiedzieli, jak się wobec nich zachować, na ich widok reagowali w okrutny sposób. Tymczasem my próbowaliśmy stosować nowe formy terapii: wychodzenie z ośrodka na zewnątrz, wizyty w sklepach, parkach, na ulicy. Byliśmy prekursorami. Dziś to już oczywistość, wtedy musieliśmy pokonywać wiele barier. Ludzie patrzyli na nas i na te dzieci z odrazą. Sami rodzice nie wiedzieli, jak się zachowywać, wielu się zwyczajnie wstydziło. Ale byliśmy nieustępliwi. Dzieci z niepełnosprawnościami muszą znać świat, oglądać go, współodczuwać go z innymi, na swój sposób.

Pamiętam pierwsze lekcje o warzywach. Dawaliśmy im je do ręki. Najpierw je dotykały, potem rysowały, opowiadały o nich, tak jak umiały. Wychodziliśmy do ogródków działkowych, pokazywaliśmy, jak rosną warzywa. Chłonęły to. No i się otwierały.

W moich czasach mówiło się, że takie dzieci nie mają rozumu, ale mają serca. Bo rzeczywiście one są bardzo pogodne, łagodne. Odbierają świat sercem. Jak się je kocha, można się z nimi porozumieć. Ale trzeba było zmienić nastawienie. Nie traktować ich jak bezosobowe przypadki medyczne.

Pamiętam, że kiedyś pędziłam po pracy do mojej córeczki Ewy, która była w żłobku. Nienawidziła tego miejsca, nie chciałam się spóźnić, bo następnego dnia pewnie by się zaparła i nie chciała tam iść za żadne skarby. Biegłam i zauważyłam chłopca ze szkoły. Wracał do domu sam, widocznie mama go tego nauczyła. Pokazała mu ten krótki odcinek drogi. Zmienił jednak troszkę trasę i się zgubił. Stanął przy ulicy, tam nie było pasów i bał się przejść przez jezdnię. Kiwał się i marzł. Była zima. Musiał stać bardzo długo, zsiusiał się, usmarkał. Płakał. Wtedy nikt się nie zatrzymał, nikt nie pomyślał, żeby go wziąć za rączkę i przeprowadzić przez jezdnię. Nikomu to nie przyszło do głowy. Takie były czasy.

[…]

Czy na dzieciach też odbiła się wojna? Czuła pani konsekwencje traumy?
One miały upośledzenia innego rodzaju. Ale to mnie przydała się wojenna przeszłość.

Jeden z uczniów w mojej klasie miał dziewiętnaście lat, prawdziwy drab, metr osiemdziesiąt kilka wzrostu. Miał przyjaciela Edka, w tym samym wieku, z podobnym upośledzeniem. Ten był drobny i szczupły, nieco gwałtownego usposobienia. Stale się kłócili. Podmiotem ich sporu była Tereska. Miała wzrost trzyletniego dziecka i nie mogła sama wsiąść do tramwaju, nie dosięgała do stopnia. Chłopcy jej pomagali na zmianę, system działał, ale do czasu. W końcu się pokłócili. Ten wyższy postanowił, że odtąd tylko on będzie pomagał Teresce. To była ujma na honorze Edka. Zaczęli się tłuc. Edek, jako niższy i słabszy, nie miał żadnych szans. W końcu postanowił zadziałać inaczej. Miał brata milicjanta. Wziął od niego w tajemnicy tetetkę, pistolet, i przyniósł do klasy. Jego konkurent jak zwykle zaczął go przedrzeźniać. Edek wyciągnął wtedy broń i zaczął krzyczeć, że go zabije. Przy wszystkich, cała klasa zdrętwiała. Ja byłam przy swoim stoliku. Na szczęście, jako że był trudnym chłopcem i chciałam go mieć na oku, zawsze siedział blisko mnie. Gdy odbezpieczył broń – skąd on wiedział, jak się to robi, nie mam pojęcia – zrozumiałam, że zostały mi sekundy na działanie. Już trzymał palec na cynglu.

Powiedziałam mu, że źle to robi. Źle trzyma spluwę. Że jak tak będzie ją trzymał, to nie wceluje. Zastrzeli mnie albo strzeli do kogoś innego, ale na pewno nie do kolegi.

– Daj mi broń, to ci pokażę – powiedziałam. Podał.

Zajęło mi to kilka chwil. Rozłożyłam broń na części. Kiedyś mogłam to robić z zawiązanymi oczami, w kilkanaście sekund. Teraz zrobiłam to wolniej, ale po chwili pistolet był w kawałkach. Jak on nie zacznie wyć!

Ryczał, że teraz brat go zabije. Bo zniszczyłam mu pistoletu. Zepsułam go.

Wszystko dobrze się skończyło. Najbardziej zadowolona była Tereska. Chcieli się dla niej pozabijać!

. .


Wanda Traczyk-Stawska, walczyła w Powstaniu Warszawskim jako strzelec i łączniczka Oddziałów Osłonowych Wojskowych Zakładów Wydawniczych (WZW) – Biura Informacji i Propagandy – Komendy Głównej AK. Dlaczego mówi o sobie żołnierz, a nie żołnierka? Czym było dla niej powstanie? Jak wyglądało z perspektywy młodej dziewczyny? W jaki sposób ocenia je dzisiaj? I dlaczego nadal walczy?

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze