Niedawno premierę miał album, na którym, jak przyznaje Anita Lipnicka, przygląda się samej sobie. Co widzi? Osobę od zawsze walczącą bardziej o autonomię niż o spełnienie.
Śnienie może znaczyć marzenie, ale i złudzenie…
Ten tytuł chodził za mną od początku, ale chciałabym zaznaczyć, że pierwsze piosenki z tej płyty rodziły się w czasie pandemii, a więc w bardzo trudnym dla wszystkich okresie. Rzeczywistość była tak mało inspirująca, że pomyślałam: „Stworzę album oniryczny, który nie będzie opowiadać do końca o sprawach przyziemnych, tylko mnie uniesie, zawiedzie do innego, wyczarowanego świata”. Miało być akustycznie, z niewielką ilością elektroniki. Kiedy pandemia się skończyła, wpadłam w zupełnie inny rodzaj czucia, nabrałam ochoty na wymianę energii, na spotkania z ludźmi, chciałam tchnąć w piosenki więcej życia. W rezultacie płyta jest wypadkową tych wszystkich spotkań i skrajnych emocji. Czyli – różnorodna, jeśli chodzi o jej temperaturę.
Ale także eklektyczna w klimacie.
Też, momentami. Na pewnym etapie zaczęłam się zastanawiać, czy to dobrze, że piosenki są tak różne, ale potem stwierdziłam, że hasło „śnienie” jest piękną klamrą spinającą całość. Starałam się użyć w każdym tekście słowa „sen”, ale za każdym razem w innym kontekście. Bo – wracając do początku rozmowy – sen może być marzeniem, pragnieniem, ale może być też złudzeniem, marą, letargiem. Może być synonimem śmierci lub życia…
Śnienie to także pojęcie z dziedziny neuropsychiatrii, które oznacza świadomy sen, czyli taki, na który możemy wpływać. Tytuł może być więc też metaforą marzenia, które sami reżyserujemy?
Tak, oczywiście. Samo słowo „śnienie” jest piękne, nieoczywiste, ma wiele głębi, tropów. Zainspirowało mnie w fazie pisania i już zostało ze mną do końca.
Ty też jesteś na tej płycie niejednorodna, złożona z całego spektrum uczuć, oblicz, stanów. Z tęsknoty, radości, smutku. Z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Taka jest dzisiaj Anita Lipnicka?
Dobrze wyczułaś moją intencję, bo ta płyta jest swego rodzaju przyglądaniem się sobie. Tak jakby kamera jeździła ruchem 360 stopni dookoła mnie, a ja stoję w środku i patrzę na siebie z różnych perspektyw: co zostawiłam, co wygrałam, co przegrałam, ale co wciąż przede mną, na co jeszcze czekam. Zbliżam się do magicznej pięćdziesiątki, byłoby czymś nieuczciwym i niezgodnym ze mną, gdybym udawała, że mam lat 20 albo 30, i pisała o sprawach, które dotyczą tamtego momentu w życiu. Już to opisałam na poprzednich płytach.
Jaką dziewczynę widzisz przez tę kamerę ustawioną do tyłu? Ona miała siłę! Wyjechała jako 15-latka sama do Japonii, ale nie dała się uwieść modelingowi i postanowiła wrócić.
Tak, miałam tę siłę, o której pisałam w pierwszej piosence przedstawiającej mnie światu. Powiem szczerze, że jak przyglądam się sobie sprzed lat, to jestem pełna podziwu dla tamtej dziewczyny. Miałam dużo odwagi, determinacji, przekonania – naprawdę nie wiem, skąd je czerpałam – że wszystko się uda, że czegokolwiek się dotknę, to obróci się w złoto, że będzie dokładnie tak, jak sobie zaplanuję. Miałam w sobie też sporo arogancji, ale takiej zdrowej, która jest chyba potrzebna każdemu młodemu człowiekowi chcącemu odnieść sukces, bo musimy wierzyć, że to, co robimy, ma sens i jest dobre. I ja w to wierzyłam. Zastanawiam się jednak czasem, czy to nie jest tak, że pewne rzeczy są nam przeznaczone, że podążamy drogą niejako po własnych śladach, które już się dokonały w przeszłości. Wiele razy miałam poczucie déjà vu, że tu już byłam, gdy docierałam w jakieś nowe miejsce. Tak było z Japonią. Ten wyjazd mógł wydawać się absurdalny. Bo mieszkałam w Piotrkowie Trybunalskim, moi rodzice nie byli muzykami, dorabiali się wszystkiego pracą własnych rąk. Moja mama wysłała zdjęcia na konkurs modelek, o którym przeczytała w gazecie, nie informując mnie o tym. Po jakimś czasie zadzwonił telefon z Warszawy z zaproszeniem na zdjęcia próbne i wiedziałam od razu, że polecę do tego Tokio, choć zanim to nastąpiło, minął rok przygotowań, cały proces eliminacji. Wyjechało tylko pięć dziewcząt i ja byłam wśród nich.
Z dzisiejszej perspektywy różnie można oceniać to, co zrobiła mama, ale ja widzę w tym zachwyt nad córką, przekonanie, że jest piękna, wyjątkowa. Może też nadzieję na poprawę jej losu…
To ciekawe, że jak spojrzymy na nasze życie bardziej holistycznie, to możemy dostrzec, że to, co się z nami dzieje, jest efektem nie tylko naszych starań, ale i starań przeszłych pokoleń. Na pewno moje obie babcie, moja mama oraz cały łańcuch wydarzeń z ich udziałem doprowadziły mnie do tego miejsca, w którym jestem. Także ich osobiste porażki, pragnienia czy ambicje odegrały tu dużą rolę. Mama była otwarta na moje działania artystyczne, nie blokowała mnie, tylko zachęcała: „Idź, graj z zespołem”. Pewnie dlatego, że sama była niespełniona, chciała więc, żeby mi się udało. Ile ona się nachodziła do szkoły, żeby usprawiedliwiać moje wieczne nieobecności! W trzeciej i czwartej klasie liceum żyłam w zasadzie w pociągu między Piotrkowem a Krakowem. Występowałam w grupie teatralnej Rafała Kmity, z nimi wygrałam festiwal PaKA, najbardziej prestiżowy konkurs kabaretów. Jednocześnie śpiewałam w swoim zespole w Piotrkowie, z którym wiodło nam się coraz lepiej. Potem pojawił się Varius Manx, musiałam podjąć trudną decyzję, zostawić moich kolegów, z którymi byłam bardzo związana, i zaryzykować nagranie płyty z grupą z Łodzi.
Czy do takich trudnych decyzji należała ta o rzuceniu modelingu?
Nie do końca. Po prostu zrozumiałam, że to praca absolutnie nie dla mnie. Ale w sumie to było niesamowite doświadczenie. Wyjazd do Tokio zahartował mnie i uzbroił w przekonanie, że wszystko jest możliwe. Jak wróciłam do szkoły po trzech miesiącach nieobecności, to poczułam, że tylko fizycznie siedzę w tej samej ławce, ale mentalnie jestem zupełnie gdzie indziej, lata świetlne od moich rówieśników. Jakbym przyleciała z Księżyca.
Teraz dziewczyny wiedzą, że trzeba stawać za sobą, ty tego pewnie nie wiedziałaś, ale to zrobiłaś, czyli odeszłaś z Varius Manx, choć wtedy nie mogliśmy ci tego wybaczyć. O co w ten sposób zawalczyłaś?
O siebie. Ale powody tej decyzji się mnożyły. Tak bardzo, że doszłam do ściany. Poczułam, że muszę zamknąć ten rozdział życia, by ocalić własną integralność. Nakładały się na to też animozje czysto muzyczne. Jako dziewczyna z gitarą, uwielbiająca Leonarda Cohena, Edie Brickell, Susanne Vegę, czyli opowiadanie historii w wyciszony sposób, czułam w sobie rosnący opór, gdy Varius Manx szedł w coraz szersze, popowe aranżacje. Nagle zaczęłam się też zastanawiać nad bilansem tego, co mi przyniosła sława, czy więcej straciłam, czy zyskałam. I wyszło mi, że więcej straciłam. Bardzo cierpiałam z powodu utraty prywatności. Nie miałam buforu bezpieczeństwa, zostałam zostawiona sama sobie, musiałam zmagać się z nagłą popularnością, z byciem frontmenką jednego z najbardziej znanych zespołów w Polsce, z jazdą z koncertu na koncert, niejednokrotnie na łeb na szyję.
Pamiętam, jak latem 1995 roku we Władysławowie czekaliśmy z synem (i tysiącami fanów) na wasz koncert, spóźniliście się kilka godzin.
No właśnie, to odbywało się na wariackich papierach. Zaczęłam się zastanawiać, kim właściwie jestem w tej grze. Pionkiem, który nie ma nic do gadania? To przedziwne, że byłam sławna, uwielbiana, a jedyne, na co mogłam sobie pozwolić, to zakup kolorowego telewizora. Mieszkałam w wynajętym mieszkaniu w Łodzi, poruszałam się miejskimi środkami komunikacji, nie stać mnie było na fajne kosmetyki czy sukienki, mama zamawiała je u znajomych krawcowych na osiedlu. Tak wyglądała moja realna sytuacja.
Kulisy sławy.
Tak. Stwierdziłam: „Niech wszyscy sobie myślą, że oszalałam, że zgłupiałam, ale to moje życie, nie jestem niczyją własnością, ani fanów, ani zespołu, ani wytwórni fonograficznej”. Zawalczyłam o swoją niezależność. I nie zatęskniłam nawet przez sekundę za tym, co zostawiłam za sobą.
Popatrzmy teraz przez tę kamerę na twoje związki. Jaki tu jest bilans?
Myślę, że w mojej ziemskiej egzystencji wydarzyło się tak dużo, że mogłabym tym obdzielić kilka istnień. Fakt, moje życie uczuciowe było intensywne, ale niczego bym w nim nie zmieniła! Wszystko, co przeżyłam, traktuję jako bogactwo, które składa się na to, kim dzisiaj jestem. Wszyscy ludzie, z którymi byłam, których kochałam, z którymi przeżywałam wzloty i upadki, są częścią mnie.
Ale przecież, gdy wchodzimy w związek, to za każdym razem chcemy, żeby trwał wiecznie. Czy rozstanie to nie porażka?
Tak, na pewno to porażka. Gdy związek się kończy, jest żałoba, smutek. Ale jeżeli coś nie idzie, to nie zawsze da się to uratować. Przychodzą momenty, kiedy związki się wyczerpują, po prostu. I wtedy lepiej je zakończyć.
Sztuką jest zachować dobre relacje. Tobie to się udało z Johnem Porterem?
Tak. Nie mogę pojąć, jak to możliwe, że ludzie kiedyś sobie bliscy, po rozstaniu potrafią walczyć ze sobą na noże. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji z Johnem, z którym mam piękną córkę, z którym nagraliśmy trzy cudowne płyty, przeżyliśmy kawał wielkiej przygody! Wojując z nim, wyrzuciłabym to wszystko do kosza, zaprzeczyła temu, co wspaniałego zdarzyło się między nami. Na Boga, nasza miłość to nie było śnienie! Zachowajmy ją w sercu, ocalmy z niej to, co dobre. O tym też śpiewam w jednej z nowych piosenek „Nic za złe” w duecie z Pawłem Domagałą.
Wiadomo, że dla twórców bardziej inspirujące są miłosne cierpienia niż szczęście. A ty jesteś teraz w szczęśliwym związku.
Tak, to jest dobra miłość, łagodna miłość. Nie mam już siły na dramaty, chcę świętego spokoju. Spotkaliśmy się z Markiem [Grayem – przyp. red.] osiem lat temu, mamy więc za sobą już kawał historii. Uczucie spadło na nas zupełnie niespodziewanie, bo Mark był przekonany, że już nigdy nie wejdzie w stały związek, sam wychowywał dwójkę dzieci, a ja byłam przekonana, że po tak intensywnej relacji, w jakiej byłam z Johnem, nie jestem w stanie wygenerować z siebie miłości.
Anita Lipnicka (Fot. Wiktor Franko)
Byłaś „pustynią wypaloną słońcem”.
Tak, ale Mark to zmienił. Przeprowadził się dla mnie do Polski, oświadczył się. Nigdy nie byłam mężatką, biała suknia i welon mnie nie pociągały, nie jestem typem żony, raczej wolnym duchem. Ale Mark powiedział: „Mamy dzieci, dobrze byłoby zdecydować się na ślub dla nich, żeby widziały, że nasz związek to nie żarty”. No i żeby nie latać z jednego kraju do drugiego, tylko razem zamieszkać. Wzięliśmy ślub na greckiej wyspie Hydra, którą ukochał Leonard Cohen. Stwierdziłam, że jak już mam to zrobić, to w miejscu dla mnie szczególnym, gdzie jeżdżę od lat i gdzie chcę spędzić emeryturę, to jest mój cel na stare lata.
Mark jest trochę z innego świata, niemuzycznego.
Jest artystą sztuk plastycznych. Może dlatego nasza miłość ma inny, spokojniejszy charakter. Na początku myślałam: „Boże, o czym ja mam teraz pisać piosenki!”. Ale jakoś daję radę [śmiech]. Sięgam do wspomnień, na przykład piosenka „Amsterdam” jest metaforą minionego czasu – swobody i niczym nieograniczonej wolności, momentu w życiu, kiedy jeszcze wszystko mogło się zdarzyć. Ale jest też o tym, że mimo upływu lat mam w sobie pragnienie szaleństwa, gonienia za słonym wiatrem. To jeszcze nie pora, żeby się zatrzymać.
Ustawmy kamerę na tu i teraz. Śpiewasz: „Jestem kamieniem i jestem motylem”. A w piosence „Pełnia” pytasz, dlaczego teraz, gdy zbierasz owoce z drzew, gdy znasz smak spełnienia, czujesz w sercu lęk. Dlaczego?
Ta piosenka chyba najbardziej oddaje mój obecny stan ducha. Zastanawiam się w niej, gdzie i kim teraz jestem w relacji do samej siebie z przeszłości. Całe życie walczę o autonomię, staram się nie stracić siebie ani w związku, ani w pracy. Powinnam cieszyć się z tego, gdzie jestem, może odcinać od tego kupony. A ja nie do końca cieszę się zoną szczęśliwości, nie ufam jej, wydaje mi się, że to nie jest naturalny stan. Zawsze mi czegoś brak, zawsze do czegoś tęsknię. Pytam, dlaczego tak jest, ale nie znam odpowiedzi. Żyję z muzyki, z płyt, z koncertów. Uważam że to wielkie osiągnięcie, że nie poszłam na żaden kompromis, przez 30 lat na scenie nigdy nie zaprzedałam duszy diabłu. No ale dla mnie spełnienie nie jest czymś jednoznacznym, może być synonimem marazmu. Dopóki czuję się niespełniona, dopóty czuję się żywa i chce mi się sięgać wyżej.
W tym numerze piszę o lękach kobiet. Jakie lęki paraliżują ciebie?
Najbardziej obezwładniający jest dla mnie lęk wynikający z poczucia odpowiedzialności. Paradoksalnie, im bardziej jesteśmy niezależni, tym większym cieżarem obarczona jest ta nasza niezależność. Biorąc życie we własne ręce, nie mamy już na kogo zwalić winy za swoje niepowodzenia. Dla przykładu teraz wydaję płytę samodzielnie, przy wsparciu mojego managementu, bez udziału wytwórni fonograficznej, co wiąże się z nawałem pracy i odpowiedzialności.
A lęki o córkę?
O tak, czasem mnie dopadają. Pola niedługo kończy 18 lat, a ja zastanawiam się nieustannie, czy wszystko zrobiłam dobrze. Mam poczucie, że nie mogę jej zawieść, bo przecież mama w życiu każdego człowieka jest tak ważna. W tym roku Pola zdaje maturę, między innymi rozszerzoną matematykę, chce studiować biznes za granicą. Lubi muzykę, ale zupełnie nie pociąga jej scena, jest niezwykle pragmatyczna, rozsądna, nie miałam z nią żadnych problemów wychowawczych. Rola mamy mnie jednak momentami przytłacza, ciągle myślę, że jestem w tym beznadziejna, nawet Pola mi powtarza: „Mama, wyluzuj wreszcie”. Myślę, że ponieważ nasi zapracowani rodzice nie mieli dla nas czasu, nie dokochali nas, nie docałowali, to my nasze dzieci zalewamy miłością i troską ponad miarę. I wyrządzamy im tym krzywdę, bo będąc helikopterowymi rodzicami, pozbawiamy dzieci doświadczania, uczenia się na własnych błędach, nie uczymy samodzielności. Ja też wpadłam w tę pułapkę. Wszędzie córkę woziłam, chroniłam, miałam obsesję, że wszystko musi być perfekcyjne – święta, urodziny, Halloween. Mam wrażenie, że nasze dzieci nie mają dziś takiego napędu do działania, jaki mieliśmy my, są może mniej zaradne, po części z naszej winy. Nie chcą też za wcześnie wyfruwać z domu, bo po co, skoro tu jest tak fajnie i ciepło.
Trudno nam przyjąć, że siłę w nas budują też trudne doświadczenia. Tobie życie zafundowało cały taki pakiet.
Mój tata zginął w nieszczęśliwym wypadku, gdy byłam w drugim miesiącu ciąży. Ta strata bardzo mną wstrząsnęła. Dziadek, przewidując, że będzie już coraz mniej sprawny, odszedł na swoich warunkach, wszystko w szczegółach zaplanował. Zrobił to, bo nie chciał być ciężarem dla babci. W mojej ocenie był to przejaw jego siły, a nie ucieczka. Myślę, że nic nie jest czarno-białe, składamy się z miliona odcieni szarości. Ale czasem bywa w życiu kolorowo. I z tych momentów trzeba czerpać.
Na koniec skierujmy kamerę w dal. Co widzisz, patrząc w przyszłość?
Jestem bardzo ciekawa, co tam się będzie działo! Życie nauczyło mnie jednego: że nigdy nie jest tak, jak sobie zaplanujemy, ale też, że nic nie jest takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Dlatego nie planuję, tylko śnię, marzę, że kiedyś dopłynę do Hydry i będę witać z mężem każdy dzień w słońcu. Trochę jeszcze zamierzam pośpiewać, zanim na niej osiądę.
Anita Lipnicka "Śnienie" (Fot. materiały prasowe)
Anita Lipnicka piosenkarka, autorka tekstów, kompozytorka. Podczas Strajku kobiet nagrała razem z amerykańską piosenkarką Moriah Woods piosenkę „Our Voice”. Właśnie ukazała się jej nowa płyta „Śnienie”.