1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Agnieszka Grochowska – harda i wrażliwa

Agnieszka Grochowska – harda i wrażliwa

Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy)
Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy)
Agnieszka Grochowska ma w sobie dumę, piękno i zdecydowanie. Nic dziwnego, że reżyserzy obsadzają ją ostatnio w rolach walecznych mścicielek. Nie inaczej jest w najnowszym filmie o Tadeuszu Kościuszce, gdzie gra jego dawną miłość i sojuszniczkę. Nam Agnieszka Grochowska opowiada o tym, czym naprawdę są dla niej siła i odwaga. Pozuje też do wyjątkowej sesji na Zamku Królewskim w Warszawie, łącząc współczesne ubrania z kostiumami, które nosiła na planie jako pułkownikowa.

Zazdroszczę wszystkim, którzy jeszcze nie widzieli „Kosa”. Wasz film był dla mnie najprzyjemniejszą niespodzianką ubiegłorocznego festiwalu w Gdyni.
Ja też zazdroszczę tym, którzy go nie widzieli. I którzy w nim nie grali, bo nie mają pojęcia, co dokładnie się wydarzy, więc mogą dać się ponieść tej opowieści. Ja miałam tę przyjemność trochę zepsutą… Śmieję się, ale jednocześnie mam świadomość, że to jest bardzo rzadkie móc z pełnym przekonaniem powiedzieć podobną rzecz o filmie, w którym się zagrało.

Przywykliśmy do tego, że takie historyczne kino o ważnych postaciach – w tym wypadku o Tadeuszu „Kosie” Kościuszce – różnie nam wychodzi. I wchodzi…
A to jest taka postać, że mogłyby powstać o niej co najmniej trzy filmy i nie wyczerpałyby tematu. My dotykamy zaledwie kawałka jego życia.

Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy) Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy)

Najpierw usłyszałaś o pomyśle na film czy o pomyśle na twoją postać?
Właściwie nie do końca pamiętam, od czego się to zaczęło… Z reżyserem Pawłem Maśloną poznaliśmy się parę lat wcześniej na planie serialu. Powiedziałam mu zresztą, że mogłabym zagrać u niego nawet kamień, choć mam nadzieję, że nie weźmie tego dosłownie. Prawdopodobnie kiedy już powstała ostateczna wersja scenariusza, byłam jedną z pierwszych osób, które go dostały. Wydaje mi się, że to było gdzieś na rok przed rozpoczęciem zdjęć. Paweł mi go wysłał ze słowami: „Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek inny zagrał tę rolę”. Mnie też ogromnie zaczęło na tym zależeć, co było o tyle ważne, że od początku mieliśmy bardzo duże problemy, żeby zgrać nasze grafiki. Powiedziałam mu: „Nie wiem jak, ale to zrobię”. W dodatku zdjęcia się przesunęły, a ja wtedy kręciłam i „Dzień Matki”, i „Skołowanych”, i „Akademię pana Kleksa” – to było kilka bardzo trudnych miesięcy. Ale się uparliśmy.

Pamiętam, jak siedzieliśmy razem z Pawłem, producentem i moją agentką z rozłożonymi kalendarzami, zastanawiając się, co mogę przełożyć i gdzie mogę ubłagać inną produkcję o jakieś przesunięcie. Już nawet odbyliśmy taką pożegnalną rozmowę, płacząc, że to koniec, że nie ma innej możliwości, że nie uda nam się wszystkiego zgrać. I tu chciałabym podziękować Jankowi Macierewiczowi, reżyserowi „Skołowanych”, który specjalnie dla nas przesunął zdjęcia. Gdyby nie on, nie zagrałabym Pułkownikowej. Dlatego zupełnie na serio uważam go w jakimś sensie za współtwórcę naszego sukcesu. To cudowne, że takie rzeczy dzieją się w naszej branży, bo w efekcie oba filmy powstały, oba były dla mnie fantastyczną przygodą i oba mają swoją widownię.

Na ekranie tego nie widać, ale podobno kręciliście podczas niesamowitych upałów.
Tak, na szczęście dużo scen powstawało w nocy, więc było trochę chłodniej. Mieszkałam nieopodal planu, w domku nad rzeką, razem z moimi dziećmi i cudowną panią Elą, i jak już wróciłam o szóstej rano z pracy, po krótkim odpoczynku mieliśmy razem między 10 a 14 takie trochę wakacje [śmiech].

Na konferencji podczas festiwalu powiedziałaś, że zależało ci na tym, by twoja Pułkownikowa była równoprawną uczestniczką zdarzeń. I to naprawdę widać na ekranie. Nie jesteś ozdobą towarzystwa, ale równorzędną graczką w tej filmowej rozgrywce.
Tak też chciał Paweł. Pułkownikowa nie miała być od podawania przysmaków i polewania gorzałki, zresztą już nie da się tak opowiadać o kobietach, nawet jeśli mówimy o kinie historycznym. Oczywiście do końca nie wiemy, jak to było, ludzie mieli inną mentalność, ale my opowiadamy o tamtych czasach współczesnym językiem filmowym, oczywiście zachowując jakieś realia, jednak robiąc to z naszego punktu widzenia. „Kos” jest fantazją na temat wielu rzeczy, to nie jest po prostu film kostiumowy, mieści w sobie różne gatunki i różne istotne tematy. Choćby taki jak rola kobiet. My nadal nie do końca wiemy, jaka ona dziś jest, a jaka być powinna, nadal żyjemy w różnych schematach i wpadamy w liczne pułapki na temat tego, co jest męskie, a co już niemęskie, co jest kobiece, a co po prostu ludzkie. Ja na planie „Kosa” szukałam odpowiedzi także na własne pytania. Kręcąc te wszystkie sceny przy stole, otoczona przez moich wspaniałych kolegów, myślałam o tym, jakie tam właściwie zajmuję miejsce, czy mój głos jest słyszalny, istotny. Bo nawet jeśli mężczyźni traktują nas jak równe sobie – nie zawsze jest to dla nas naturalne i oczywiste. Czasem my same nie traktujemy siebie na równi z nimi. To ciągle jest dla nas nowa sytuacja.

Dziś wchodzimy w role, w jakie kobiety nie wchodziły od lat, a nawet od wieków, nic dziwnego, że trudno nam się jeszcze w nich odnaleźć, bo nie do końca mamy to z czym porównać, do czego się odnieść.
Bardzo ciekawie jest obserwować, jak to się zmienia choćby w świecie filmu. Kiedyś na planach było dużo młodych dziewczyn, które pełniły głównie funkcje asystentek, dziś pojawiło się wielu chłopaków asystentów, za to kobiety częściej są producentkami, reżyserkami czy kierowniczkami pionów. Poza tym kiedyś dochodziło częściej do przekraczania pewnych granic, przemocowego forsowania swojej racji czy demonstrowania władzy, dziś to się wszystko przeformułowuje. Mam nadzieję, że dojdziemy do momentu, w którym nie będzie już najistotniejsze, że jakąś granicę przekracza mężczyzna w stosunku do kobiety, tylko że robi to człowiek wobec innego człowieka.

Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy) Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy)

Odnajdujesz w sobie coś z twojej bohaterki?
Paweł twierdzi, że wybrał mnie do tej roli, bo jestem z jednej strony harda, a z drugiej delikatna i wrażliwa. Zgadzam się, że pewne cechy mnie łączą z Pułkownikową. Co nie zamienia faktu, że miałam obawy, czy będę potrafiła być taka mocna jak ona, czy jak usiądę z Więckiewiczem, Braciakiem, Packiem i Jasonem Mitchellem przy stole, to będę tam wiarygodna. Swoją drogą myślisz, że oni się nad tym zastanawiali? Bo ja nie sądzę [śmiech].

Pułkownikowa jest nie tylko silną zawodniczką, ale też wielką miłością Kościuszki. Genialna jest pierwsza scena, w której spotykają się wasze postacie. Niby nic takiego się nie dzieje, patrzą się na siebie, rzucają kilka złośliwych uwag – ale ile jest w tym ognia! Widz od razu buduje sobie w wyobraźni ich całą historię.
Paweł bardzo mądrze postawił tu na niedopowiedzenia i nieoczywistości. W pierwszej wersji scenariusza była scena, która ewidentnie wskazywała na ich romans, ale ostatecznie z niej zrezygnował. Nie chciał, by ich ponowne spotkanie było tylko o tym. Mają razem także coś bardzo ważnego do zrobienia, coś, co wymaga od nich wzajemnego zaufania oraz odwagi. Myślę, że to się dobrze udało pokazać w tej pierwszej scenie. Widzimy dwoje ludzi, którzy pałają do siebie prawdziwym uczuciem, w dodatku uczuciem wystawionym na wielkie próby, bo dowiadujemy się, że ona miała męża, teraz jest wdową, ale ich uczucie musiało wybuchnąć wcześniej. A jednak potrafili zatrzymać je na jakimś etapie, jednocześnie sprawiając, że wcale nie utonęło w prozaiczności życia. Czuć to choćby w tych słowach Kościuszki: „A to przystoi się tak gapić?”.

To chyba pierwszy film, który wprost i bez zbędnych metafor zrównuje pańszczyznę w Polsce z niewolnictwem w Stanach Zjednoczonych. Stan szlachecki nie jest tu przedstawiony pochlebnie, zwłaszcza postać grana przez Łukasza Simlata wywołuje dreszcze grozy. Twoja bohaterka jest właściwie jedyną szlachcianką, która może wzbudzić sympatię widza, choć spodobało mi się, jak w jednym z wywiadów podkreśliłaś, że nie jest wolna od poczucia wyższości.
Dlatego właśnie wydaje mi się wiarygodna. Wprawdzie pomaga zmienić krzywdzący układ sił między panem a chłopem, ale jednocześnie jest oczywiste, że między nią a bohaterem granym przez Bartosza Bielenię nie będzie dialogu. On jest możliwy tylko na linii polskiego chłopa i byłego niewolnika, granego przez Jasona, bo choć mówią do siebie w innych językach, to zaznali tego samego cierpienia.
Ktoś mnie spytał niedawno, po co zrobiono ten film. Właśnie po to, żeby postawić znak równości między pańszczyzną a niewolnictwem. W szkołach kluczy się wokół tego tematu, zamiast nazwać sprawy po imieniu. Dorastamy w przekonaniu, że taki był porządek rzeczy, że nic właściwie złego się nie stało, chłopi byli biedni, głupi i niewykształceni, a szlachta mądrzejsza, więc nimi zarządzała. Myślę, że „Kos” to niesamowicie mocny i wspaniały głos w tej sprawie.

Opowiada też o rosyjskiej opresji, którą uosabia tu rotmistrz Dunin, grany przez Roberta Więckiewicza. Życie dodało dodatkowego wymiaru temu wątkowi, bo kiedy już mieliście wejść na plan, w trakcie ostatnich przygotowań, Rosja zaatakowała Ukrainę.
Nie wiem, czy pamiętasz, ale podczas projekcji w Gdyni sceny słownych potyczek między Kościuszką Braciakiem a Duninem Więckiewiczem wzbudzały taki entuzjazm widowni, że trzeba było śledzić angielskie napisy, bo owacje zagłuszały to, co mówili aktorzy. Nie wspominając już o jednej z ostatnich scen, do której Paweł dodał bardzo mocny i bardzo aktualny tekst. Kiedy padają te słowa, aż ciarki przechodzą po plecach. Masz poczucie, że tym właśnie powinna się zajmować sztuka, takich doświadczeń dostarczać. Tu nie chodzi o wierne odwzorowanie historii, tylko o nadanie jej indywidualnego rysu. To samo zresztą mówiła Dorota Roqueplo o kostiumach. Bo z jednej strony mamy film rozgrywający się w XVIII wieku, przedstawiający bardzo konkretną sytuację i bardzo konkretnych ludzi osadzonych w danym kontekście, a z drugiej – to bardzo współczesna opowieść…

Taka też jest twoja postać.
Rozbawiło mnie, gdy przeczytałam w jednej z recenzji: „Agnieszka Grochowska jest natomiast emanacją polskiego matriarchatu, ale podlanego emancypacyjno-feministycznym sosem. Jej bohaterka jest bystra, dumna, silna i piękna”. Nikt tak jeszcze nie napisał o granej przeze mnie postaci.

A zrobił to Łukasz Adamski dla Interii. Bystra, dumna, silna i piękna – jak dla mnie to też idealny opis ciebie.
Myślę, że ta postać tak dobrze rezonuje, bo spotyka się z tym, jak chcemy się widzieć i jakie jesteśmy – mamy moc, mamy sprawczość, mamy głos. Po Gdyni pojawiły się porównania „Kosa” do filmów Quentina Tarantino. Zgadzam się, są w nim podobna swada, bezczelność, inteligencja, ale też podobne poczucie humoru. Jednocześnie tam, gdzie ma być na serio, jest bardzo na serio.

Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy) Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy)

Dla mnie znamienne było to, że podczas festiwalu nie tylko zdobył Złote Lwy, ale też został nagrodzony przez dziennikarzy, kina studyjne, jury młodych oraz festiwale i przeglądy filmów polskich za granicą. To znaczy, że jest odczytywany przez wszystkich bez wyjątku.
Tak, to się bardzo rzadko zdarza. Poproszono mnie podczas jednego z wywiadów, żebym zachęciła młodych do pójścia na ten film, a ja myślę, że oni nie potrzebują wcale zachęcenia…

Chciałam jeszcze spytać o scenę, której na początku nie odczytałam właściwie, a może nie chciałam jej odczytać. Chodzi o moment, kiedy twoja bohaterka w pewien sposób poświęca się w imię sprawy i miłości. To było celowe, by podać ją tak delikatnie?
My właściwie niewiele rozmawialiśmy po jej nakręceniu, tak jakby nikt nie chciał do tego wracać. Myślę, że chodziło nam o pewne stopniowanie wewnętrznego napięcia mojej postaci, do którego kulminacji dochodzi na strychu, gdzie walczy ona z rosyjskim żołnierzem, dając mu rozpaczliwy i brutalny odpór. Tę z kolei scenę przeżyłam dogłębnie, tym bardziej że długo ją kręciliśmy, już pomijając to, jak wysoka temperatura tam panowała i ile było dubli. W jednej z przerw zeszłam z planu i w tej sukni, z tym podbitym okiem stanęłam nad pobliską Wkrą i po prostu płakałam. Pamiętam, że Łukasz Sikora, który był asystentem Pawła na planie, stał wtedy przy mnie, nic nie mówił, tylko był. Jestem mu za to ogromnie wdzięczna, bo czułam, że nie byłam w tym sama.
Dopiero potem zrozumiałam – i poczułam – że w tej jednej scenie uzewnętrzniły się nie tylko lata moich doświadczeń, ale też w jakimś sensie lata doświadczeń innych kobiet. Tu nie chodziło jedynie o fizyczną odpowiedź na czyjś atak, ale o silną chęć przeciwstawienia się niesprawiedliwości, i to na wielu poziomach. O tym zresztą opowiada ten film. Nie chcę tu sugerować, że przemówiły przeze mnie wieki uciemiężenia polskich kobiet, ale prawda jest taka, że każda z nas je w sobie nosi, a ja miałam okazję znaleźć się odrobinę bliżej ich doświadczeń właśnie dlatego, że byłam w XVIII-wiecznej sukni, w której czułam się, jakbym naprawdę przeniosła się w czasie.

To straszne, że wciąż, także dzisiaj, musimy dawać odpór tym, którzy chcą odebrać nam naszą wolność, nasze prawa, a nawet życie. Michał Żebrowski, z którym rozmawiałam ostatnio w moim podcaście, mówi, że zła jest więcej, ale dobro jest silniejsze. Może więc zawsze tak będzie, a naiwnością byłoby sądzić, że się kiedyś zmieni. Dobro to jest zresztą to, co w ludziach cenię najbardziej. Dlatego chcę pracować z tymi, którzy je w sobie mają. Paweł Maślona, Łukasz Sikora, Piotr Pacek, dzięki któremu będę żyła conajmniej trzy dni dłużej, bo tyle się dzięki niemu śmiałam, ale też Emil Wysocki, wspaniały asystent Doroty – to były spotkania, dla których naprawdę warto było zrobić ten film.

Oczywiście poza innymi całkiem obiektywnymi powodami.
Tak, ale czynnik ludzki jest niesamowicie istotny. Podczas ostatnich dwóch lat zdjęć zyskałam w dorosłym życiu kilku naprawdę bliskich, ważnych ludzi, prawdziwych przyjaciół.

No i spełniło się twoje wielkie marzenie…
…o zagraniu w filmie kostiumowym. Tak! Włożenie grubej, wspaniałej sukni, wiązanych butów do kolan i ciasnej kamizelki, ale też mówienie dawnym językiem – to jest coś, czego pragnęłam, odkąd zostałam aktorką. Zawsze się zastanawiałam, jak by to było opowiadać o pewnych rzeczach w gorsecie – nawiasem mówiąc „W gorsecie” jest fantastycznym filmem, a Vicky Krieps widnieje na mojej shortliście osób, z którymi bardzo chciałabym pracować. W takim fizycznym, ale i mentalnym usztywnieniu wiele rzeczy możesz wyrazić jedynie spojrzeniem, gestem, tonem. Mówiłyśmy już o tym, mam na myśli scenę pierwszego spotkania po latach mojej bohaterki z Tadeuszem Kościuszką. W bliższym naszym czasom świecie ona po prostu rzuciłaby się mu w ramiona albo zaczęła strasznie przeklinać i wybuchnęła śmiechem albo spoliczkowała go, a potem zaczęła całować, ale tu jest gorset, tu jest konwenans. Jednocześnie w tym niespełnieniu, niedopowiedzeniu, w tym niepostawieniu kropki nad „i” kryją się całe wszechświaty. Każdy może tam włożyć swoją opowieść.

Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy) Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy)

Koniec „Kosa” skojarzył mi się z twoim wcześniejszym filmem – „Dniem Matki”, w którym grasz byłą agentkę specjalną. Ta twoja hardość rzuca się chyba mocno w oczy, skoro reżyserzy widzą cię ostatnio jako waleczną mścicielkę.
Powstało na planie „Kosa” kilka zabawnych zdjęć i filmów, na przykład taki, na którym robię pompki w pełnym XVIII-wiecznym kostiumie. Wysyłałam je na bieżąco do Jarka Golca i całego teamu kaskaderów z „Dnia Matki”, żeby zobaczyli, że nie wyszłam z formy. Poza tym – pół żartem, pół serio – powtarzałam na planie, że to wielce prawdopodobne, że moja postać w „Kosie” jest praprapraprababką mojej postaci z „Dnia Matki”.

Tam z kolei jedną z moich ulubionych scen jest ta, w której siatki, odwieczny atrybut zapracowanej i zalatanej kobiety – choć ty nie masz w nich ziemniaków i pomidorów, tylko puszki z piwem – stają się orężem w walce z przeciwnikami. Okładasz ich nimi aż miło.
Też ją lubię, nawet zrobiłam jej zabawną parodię, również podczas kręcenia „Kosa”. To ciągle obowiązująca figura: kobieta z siatką. Za pomocą tej siatki ogarniamy naszych bliskich i nasz dom, fajnie, że czasem też możemy taką siatką porządnie przyłożyć [śmiech].

Wspomniany Michał Żebrowski wyznał w waszej rozmowie, że zawsze podziwiał twoją siłę, ale też, że go onieśmielała, bo ty zawsze wiedziałaś, czego chcesz. A czym dla ciebie jest siła? Czasem myślę, że my, kobiety, nazywamy tak wytrzymywanie czegoś ponad swoje możliwości, a czasem, że właśnie nie doceniamy tego, jak wielką mamy w sobie siłę…
Na pewno lepiej usłyszeć, że jesteś silna, niż że jesteś słaba… Ale tak, masz rację, kiedy miałam w życiu trudne, kryzysowe momenty, musiałam sobie przypominać, jak wiele już udało mi się osiągnąć. Nawet nie jakieś sukcesy zawodowe, ale na przykład to, że urodziłam dwójkę dzieci czy sama wyremontowałam mieszkanie. A poza tym codziennie robię to, to i jeszcze tamto – po prostu daję radę.
Jak zaczniesz sobie wyliczać, okazuje się, że tego jest naprawdę dużo, ale nie chodzi o to, by wymachiwać innym tą listą przed oczami, tylko by zobaczyć, jak dużo rzeczy na siebie bierzemy. Po części robimy to dlatego, że możemy, czyli umiemy i chcemy to zrobić, ale byłoby fajnie, gdyby przekładało się to jednak na nasze poczucie wartości. Tymczasem mam wrażenie, że u nas jest to rozpięte pomiędzy rzeczami, które robimy, bo właśnie umiemy i chcemy, a tymi, które robimy po to, by sobie i innym coś udowodnić.

Czasem robimy coś dlatego, że trzeba coś zrobić, a nikt inny jakoś się do tego nie kwapi.
W myśl zasady: „Nie będę czekać, nie będę się prosić, sama to zrobię 30 razy szybciej i lepiej”. Można by powiedzieć, że to jest próba kontrolowania rzeczywistości, ale można też powiedzieć, że jest to po prostu branie życia we własne ręce.

A na czym tobie bardziej zależy?
Na tym, by wypracować w sobie miłość do samej siebie. Jak mamy kochać innych, jeśli nie kochamy samych siebie? Ta myśl mnie ostatnio olśniła. No, może tylko miłość rodzicielska jest z innego rozdania… Chciałabym też umieć nie przejmować się tym, co ktoś inny o mnie myśli, tylko w taki zdrowy sposób. To jest bardzo trudne, bo trudno jest pilnować swojej prawdy, nie kwestionować tego, co się myśli i co się czuje – ale może jest to możliwe.

Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy) Agnieszka Grochowska (Fot. Aleksandra Modrzejewska/mgmt ivy)

Wracając do Michała, tak naprawdę to, o czym on mówi, że jestem silna i że zawsze wiedziałam, czego chcę – jest efektem mojej codziennej, żmudnej pracy oraz wkładu ludzi, których spotkałam na swojej drodze. Bo gdzie indziej zajdziesz, kiedy wokół siebie będziesz mieć ludzi, którzy nic nie mówią, a gdzie indziej, kiedy będą ci codziennie powtarzać, że jesteś najlepsza i że wszystko możesz osiągnąć. My nie wiemy, co tak naprawdę jest potrzebne danemu człowiekowi do tego, by mógł się rozwinąć.

Niektórych mobilizuje, jak ktoś im mówi, że właśnie nie dadzą rady...
Usłyszałam niedawno historię o pewnym małżeństwie. Oboje byli już w podeszłym wieku, przez całe życie to ona się nim opiekowała, aż nagle dostała udaru. Można powiedzieć, patrząc z zewnątrz, że on od tego momentu zaczął się zachowywać wobec niej okropnie, na przykład stawiał jej kubek z herbatą tak, by nie mogła do niego swobodnie sięgnąć, musiała walczyć o to, by się napić. Wiesz, że po kilku miesiącach wróciła do pełnej sprawności? I teraz powiedz mi – zakładając, że ten mąż robił to celowo, świadomie i bynajmniej niezłośliwie – czy gdyby podawał jej tę herbatę łyżeczką do ust, to też zaczęłaby tak szybko znowu chodzić? To, co się dzieje w relacjach, wcale nie jest takie oczywiste. A to, co widzisz, najczęściej nie jest tym, czym ci się wydaje.

Od dobrych kilku lat grasz zupełnie inne role niż kiedyś, ale też udzielasz innych, głębszych, intrygujących wywiadów – z tego też powodu uwielbiam z tobą rozmawiać... Czy coś się w tobie zmieniło, otworzyło, przeobraziło w okolicach trzydziestki lub czterdziestki?
Myślę, że to po prostu jest kwestia większej odwagi. Gdybym miała spojrzeć na to od strony zawodowej, powiedziałabym, że zaczęło się od filmu „Wałęsa” i spotkania z Andrzejem Wajdą. To mi niesamowicie dużo dało. Sam fakt, że chciał ze mną pracować, ale też – nie wiem, jak to inaczej ująć – że mnie na tym planie po prostu widział. Pewnego dnia podszedł do mnie i wręczył mi swoją książkę o reżyserii, mówiąc: „Widzę, że pani się tym interesuje, bardzo proszę”, bo zauważył, że między ujęciami podglądałam, jak pracuje, jak Robert gra. Niby mała rzecz, ale została we mnie na długo. Od tego momentu coś we mnie się przełączyło, tak jakbym przestała się oglądać na innych, ale i na siebie. Bo co najgorszego może się stać? Mogę się pomylić, mogę zagrać złą rolę. Czy to naprawdę takie straszne? Poza tym my nie obchodzimy innych tak bardzo, jak nam się wydaje. Choć sama to wiem, na razie dużo łatwiej mi wcielać to w życie na planie niż w swojej codzienności. Ale pracuję nad tym.
Innym momentem zwrotnym był dzień, w którym uświadomiłam sobie, że nie jestem tylko emocjami. Mam też bardzo konkretny umysł, który dużo wie i potrafi. I pojawiło się pytanie: „A może ja jestem jeszcze inna, niż mi się wydaje?”. To się zaczęło objawiać w drobnych rzeczach. Na przykład w jakiejś nieprzyjemnej sytuacji udało mi się powiedzieć dwa sensowne zdania, spokojnie, tak że ktoś po drugiej stronie przestał się nakręcać, zrozumiał, uwierzył. Od zawsze reagowałam w określony sposób? No to teraz próbuję reagować inaczej, nienawykowo. Nie muszę mieć już racji, nie muszę nikomu niczego udowadniać, a podczas kłótni słucham tego, co ktoś mówi, zamiast czekać, aż postawi kropkę, żebym mogła zaskoczyć go swoją ripostą. To są moje małe zwycięstwa.

Jeszcze raz wrócę do twojego spotkania z Michałem Żebrowskim – polecam oczywiście też inne odcinki „Grochowska/Rozmowy”… Podobno ze szkoły aktorskiej zapamiętał, że bardzo szybko jesz naleśniki. Z moich obserwacji wynika, że nie tylko jesz szybko, ale i mówisz szybko, chodzisz szybko, a jednocześnie mam wrażenie, że potrafisz żyć powoli. Doceniać, widzieć, naprawdę czuć to, co dookoła ciebie się dzieje.
Rzeczywiście u mnie się to jakoś łączy, a w każdym razie nie wyklucza. Na pewno jakiś wpływ miało to, że od dziecka miałam bliski i częsty kontakt z przyrodą. Lubię grzebać w ziemi, lubię wypoczywać i pracować w naturze – zagrabienie 15 worków liści jesienią jest dla mnie czystą przyjemnością. Ale też jestem spontaniczna, żądna wielu rzeczy, lubię, jak się dzieje. Co mi nie przeszkadza spędzić całej niedzieli w łóżku, nie robiąc nic i nie mając z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Mogę zrobić cztery filmy z rzędu, a potem zniknąć na trzy miesiące, wyjechać gdzieś daleko i nie mieć poczucia, że coś mnie tu omija, że coś tracę. Chcemy czy nie, kreujemy nasze życie nieustannie. Nie ma nic lepszego, niż zdać sobie z tego sprawę i wreszcie zacząć robić to świadomie. 

Agnieszka Grochowska urodziła się w 1979 roku w Warszawie, ukończyła Akademię Teatralną im. Aleksandra Zelwerowicza. Gra w kinie, teatrze i serialach w kraju oraz za granicą. Znana m.in. z filmów: „Wałęsa. Człowiek z nadziei”, „Moja cudowna Wanda”, „Fucking Bornholm”, „Dzień Matki”, „Obce niebo”, „Skołowani” czy „Żeby nie było śladów” „Akademia pana Kleksa” oraz „Kos”, na premierę czeka „Brat”. Prywatnie jest mamą Władysława i Henryka.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze