1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Anita Sokołowska: „Czekam na odpowiedzi od świata”

Anita Sokołowska: „Czekam na odpowiedzi od świata”

Anita Sokołowska (Fot. Artur Zawadzki)
Anita Sokołowska (Fot. Artur Zawadzki)
Odeszła z teatru. Zrezygnowała z serialu „Przyjaciółki”, w którym grała przez 11 lat. Zaryzykowała. Teraz pracuje nad własnym serialem, do teatru wróciła jako reżyserka, właśnie wygrała kolejną edycję „Tańca z Gwiazdami”. Anita Sokołowska wypróbowuje nowe role. Na scenie, na ekranie i w życiu.

W 48. urodziny napisałaś na Instagramie: „Czuję się szczęśliwa dość często, spełniona coraz częściej, staram się, by w mojej percepcji szklanka była zawsze do połowy pełna. Zbieram doświadczenia, uczę się doceniać samą siebie, odkrywam mój potencjał, pozwalam mu rozkwitnąć”. Kiedy jesteśmy młodzi, na ogół przeglądamy się w oczach innych, ale z upływem lat zaczynamy siebie doceniać. Jak to u ciebie jest? Kiedy zaczął się ten proces?
Rzeczywiście kiedy zrozumiałam, że ciągle przeglądam się w oczach innych, to był krok milowy. Dotarło do mnie, jaki schemat powielam – myślę o sobie, zapożyczając to, co myślą o mnie inni. Od tego momentu zaczęłam pracować nad tym, żeby konstruować siebie, a opinie innych, krytykę czy przemyślenia na mój temat traktować jako coś, co mnie może rozwinąć, jeśli jest dobre, mądre, szczere i uczciwe. Choć to trudne, bo przecież aktorzy zawsze są jakoś zależni od subiektywnej oceny innych ludzi. My w jakimś sensie musimy się podobać – choć „podobać” to złe określenie, może raczej spełniać pewne wymogi – żeby nas ktoś chciał oglądać, słuchać, wierzyć nam. Trzeba więc umieć zachować balans.

Na czym to konstruowanie siebie polega?
Na odwadze. Pozwoliłam sobie na to, żeby robić rzeczy, których do tej pory nie robiłam. Iść za impulsem, który rodzi się wewnątrz. Poczułam, że mogę wreszcie decydować, jak pracuję, i mogę robić to na swoich własnych zasadach, a nie ciągle dopasowywać się do materiału, który mi ktoś da, do roli, którą ktoś mi zaproponuje. I że po 20 latach pracy non stop w teatrze i w przestrzeni telewizyjnej jestem osobą, którą ludzie cenią, z którą się liczą. Stąd odwaga, żeby zrobić spektakl w teatrze. I żeby myśleć o robieniu planów serialowych – kreowanych przeze mnie. Bo mój wizerunek jest mocno nakreślony przez postaci, które grałam w telewizji. Najpierw doktor Lena, miła, łagodna, sympatyczna – i ludzie tak mnie odbierali. Potem Zuza z „Przyjaciółek”, z temperamentem, ostra – i ludzie zaczęli się mnie bać, nazywali aktorką charakterystyczną. A ja tak naprawdę jestem zupełnie inna. Te kleszcze, które sobie stworzyłam; określają tak mocno mój wizerunek, że muszę go teraz zacząć po prostu burzyć.

Odeszłaś z teatru. Powiedziałaś, że byłaś zmęczona, że ta praca jest wielkim wydatkiem emocjonalnym. To była przyczyna?
Przyczyn było kilka. Kiedyś na scenie, grając w „Lalce” w Teatrze Powszechnym w reżyserii Wojtka Farugi, poczułam, że już nie mam skąd czerpać emocji, żeby uczciwie pokazywać widzowi postać. My ciągle pracujemy na swoich emocjach. Tylko że jezioro emocji, z których możesz czerpać, kiedyś się kończy. Stałam wtedy na scenie i myślałam: „Sokołowska, ile jeszcze możesz tego z siebie generować?”. To był podstawowy impuls.

Zapytam jak laik: to nie jest tak, że jeśli grasz długo ten sam spektakl, to w jakimś momencie już nie musisz generować emocji, bo to dzieje się automatycznie? Jesteś aktorką, po prostu grasz? Udajesz?
To zależy, jaki spektakl grasz. I jak jest skonstruowany sceniczny świat. Bo jeśli jest on formalny, to można włączyć automat. Ale jeśli budujesz spektakl, który jest oparty na twoich emocjach, to automat nie zadziała. Oczywiście podejścia do aktorstwa są różne, ale, przyznam, nie szanuję specjalnie aktorstwa szablonowego, wchodzę i pyk, to z tej półki wyjmę, to z tamtej. Rozumiem, że ludzie tak grają i tak chcą przejść przez ten zawód. Ja mam jednak poczucie misyjności. Przygody, którą odgrywam przy każdym spektaklu. Zadaję sobie na scenie pytania i staram się transponować je na widza. Co jest bardziej wymagające – i od niego, i ode mnie.

Czyli był impuls na scenie. A inne powody?
Pracowałam w Bydgoszczy, w Teatrze Polskim. Bardzo się tam rozwinęłam, robiliśmy ciekawe spektakle, trudne, z tematami politycznymi, społecznymi, zaangażowane. Ale to inne miasto. Kiedy urodziłam Antosia, jeżdżenie z Warszawy do Bydgoszczy, a jeszcze przecież pracowałam w telewizji tu, w Warszawie, po prostu mnie męczyło. Poza tym wiedziałam, że powinnam synowi stworzyć warunki stałego schematu, bo dziecko potrzebuje schematów.

A teraz wracasz w nowej roli.
Tak, zgłębiam reżyserię!

Zdarzyła się przypadkiem czy tego chciałaś?
Nie nazwałbym tego przypadkiem. Ani chceniem. Mam poczucie, że w moim życiu jest wspaniała koincydencja różnych zdarzeń. Było tak, że zaczęłam pracować z Agnieszką Sienkiewicz nad naszym własnym serialem, adaptacją książki. W pewnym momencie pomyślałam: „O, to byłoby ciekawe do pokazania w teatrze”. I wypuściłam taką myśl, że być może chciałabym zrobić spektakl. Pięć dni później dostałam telefon od Julii Holewińskiej z Teatru Polskiego w Bydgoszczy: mają z Wojtkiem Farugą, dyrektorem teatru, pomysł, żebym wyreżyserowała u nich spektakl. To mnie dosłownie zmiotło z podłogi.

Ale odpowiedź była jasna? Czy się zastanawiałaś?
Nie, nie była jasna. Miałam dużo lęków. Co, jak mi nie wyjdzie? Będą mnie oceniali: „O, ta ładna aktoreczka z komercji coś chciała sobie zrobić…”. Poza tym to oznaczało powrót do Bydgoszczy, więc musiałabym pracować z moimi kolegami. A to nie jest takie proste przekonać ludzi, których się dobrze zna, ale w innej roli, żeby za tobą poszli. No i był problem syna. Reżyseria wiązała się z tym, że musiałabym przez jakiś czas być w Bydgoszczy. I pytanie, czy czas, który poświęcę na tę pracę, jest wart takich „rwanych” relacji z dzieckiem. Obaw było dużo. Ale zaczęłam czytać „Komediantkę” Reymonta i ona mi się jakoś tak sama w głowie rozpulchniała. Byłam już też w pracy nad sobą na etapie, w którym wiedziałam, że nie muszę być idealna, że mam prawo do błędu, że może nie wyjść. I że każde doświadczenie buduje. Pomyślałam więc: „No dobra, lecimy”. I zrobiłam spektakl, który, nieskromnie powiem, jest bardzo dobry.

A teraz nowe doświadczenie w Warszawie.
Tak. Wiedziałam, że nie mogę pracować poza Warszawą, przede wszystkim ze względu na syna. Zaprosiłam więc Grażynę Wolszczak na spektakl do Bydgoszczy. Przyjechała, zobaczyła i dwa tygodnie później odbyłyśmy rozmowę o mojej reżyserii w Garnizonie Sztuki. Kiedy powiedziałam Mikicie Ilyinchykowi, reżyserowi z Białorusi, z którym jako aktorka pracowałam nad spektaklem w Komunie Warszawa, że dostałam taką propozycję i że to jest teatr komercyjny, teatr, z którym nie miałam za dużo do czynienia, powiedział: „Zrób to, to będzie dla ciebie taka reżyserska siłka”. OK, skoro zaangażowany twórca tak to definiuje, to trzeba działać. Otworzyć te drzwi i zobaczyć, co się wydarzy.

Spektakl „Nienasyceni” opisany jest tak: „O wewnętrznej potrzebie ryzyka, które każdy z nas w sobie ma bez ponoszenia konsekwencji. O wewnętrznym nienasycenia i próbie spełnienia się w realnym życiu”. Dla mnie to jest o miłości i o tym, że tak naprawdę cały czas realizujemy oczekiwania nie swoje, ale innych. Świata.
Ja to widzę inaczej. Kiedy spotykam ludzi z mojej przestrzeni,
to nie mam wrażenia, żeby większość była szczęśliwa, spełniona, nasycona, żeby ich relacje były dobre. Chyba dużo osób zastanawia się nad ryzykownym krokiem w życiu – zmienić wektor, zmienić partnera, zmienić myślenie, zmienić przyzwyczajenia. Dla mnie to jest spektakl o ludzkim nienasyceniu. O niespełnieniu. O potrzebie wyjścia ze stagnacji, rozwinięcia skrzydeł, spełnienia się u boku kogoś innego, w innej pracy. O wewnętrznym niepokoju, który pcha nas do przodu. Taki kalejdoskop ludzkiego doświadczenia, który w trzech pokazanych tam parach zbiera się w jedno.

Bardzo byłaś poruszona na premierze.
To prawda. Bo to była dla mnie trudna emocjonalnie praca. Trafiłam na świetny zespół ludzi, którzy mocno uwierzyli w moją historię i to, jak ją chcę opowiedzieć. Bo każdy tekst można opowiedzieć na przynajmniej dziesięć sposobów. Mam poczucie, że wybrałam trudną drogę: żeby na tym zabawnym przecież komediodramacie opowiedzieć o głębokim doświadczeniu. Nie interesowały mnie heheszki, wiedziałam, że one będą, bo ten tekst jest tak po prostu napisany, ale chciałam poruszyć w widzu nutę emocjonalną. Nad „zabawnością” tekstu zaczęliśmy pracować dopiero dwa tygodnie przed premierą. Jeśli mam poświęcać swój czas, swoją energię, to chcę zrobić coś, co mnie interesuje.

Aktorzy mają ten przywilej albo ten ciężar, że ludzie na nich patrzą, słuchają ich opinii. Na Instagramie pisałaś na przykład o wyborach. Że trzeba iść. O granicy białoruskiej, na której byłaś, o filmie Agnieszki Holland. Uważasz, że to twój obowiązek wynikający z popularności?
Tak. Kiedyś miałam poczucie, że jestem społeczniczką, teraz trochę to się we mnie wytraca, ale rzeczywiście uważam to za swój obowiązek. Bo jeśli dostałam od świata, od ludzi tak dużo energii, to chcę ją oddać. Nie chcę być fałszywie skromna – myślę, że jestem osobą w przestrzeni publicznej lubianą. Ludzie mnie cenią za to, jaka jestem, jak prowadzę swoją karierę, jakie wartości wyznaję. Jeśli więc z mojej opinii może wyniknąć coś dobrego, to po prostu to robię. I nie kalkuluję, czy ktoś mnie potem obsadzi, czy nie, czy coś jest po myśli rządzących, czy nie.

Byłaś na granicy białoruskiej. Tam też zagnało cię poczucie obowiązku?
I niezgoda na łamanie praw człowieka. Zawiązaliśmy grupę aktorów, którzy chcieli swoimi nazwiskami te sprawy nagłośnić. Powiedzieć, że ludzie umierają w lesie i my się na to nie zgadzamy. Kiedy pojechałam na Podlasie i weszłam do pomieszczeń, gdzie składowano rzeczy, to się popłakałam, bo uświadomiłam sobie, że tak wygląda pomoc humanitarna w XXI wieku. Wszystko zawalone podarowanymi przez ludzi ciuchami, a przecież wystarczyłaby kropla pieniędzy z budżetu państwa i można by normalnie nieść pomoc. Szłam z reklamówkami przez bagna, kryłam się przed helikopterem, który nad nami krążył. Podawałam komuś, kto spędził dwa tygodnie w lesie, ciepłą herbatę czy zupę, a on patrzył na mnie jak na anioła. Byliśmy śledzeni, rewidowani. Wolontariuszom zabierano dokumenty, niszczono telefony. To było bezprawie. Które się zresztą cały czas odbywa. Czułam się, jakbym oglądała jakiś zły film. Ta pamięć zostanie ze mną do końca życia.

Wracasz stamtąd i wskakujesz na scenę grać komedię. Jak to się robi? Musisz odcinać te emocje?
Lata uprawiania zawodu nauczyły mnie odcinania, ale też nie wstydzę się powiedzieć tego, że jak po trzech dniach na granicy i w błocie pojechałam grać dwa spektakle, to potem wypiłam jedną whisky i po prostu padłam. Ciało odmówiło posłuszeństwa. Ale takie doświadczenia też bardzo wzmacniają. Nie poddajesz się, nakładasz kolejne warstwy.
Ale zawsze podkreślam – myśmy byli na granicy parę dni, to tak naprawdę chwila, a są ludzie i fundacje, które robią to cały czas. Mateusz Janicki, który tam cały czas jeździ, Maja Ostaszewska, która dała tamtemu aktywizmowi swoją twarz, która wzięła na siebie największy hejt. Uważam, że oni są bohaterami.

Masz nadzieję, że coś się zmieni?
Płacimy podatki, a przez to płacimy pensje ludziom, którzy powinni być mądrzy, mądrzejsi od nas, powinni szukać rozwiązań nie tylko doraźnych. Powinni myśleć, jak pomóc uchodźcom odnaleźć się w nowych warunkach. Oczywiście są osoby, które wyjeżdżają, bo chcą dla siebie lepiej czy wygodniej. Ale są też ludzie, którzy uciekają przed wojną i represjami. Którzy chcą swoim dzieciom dać możliwość edukacji. I to jest ta sama sytuacja, którą znam z dzieciństwa. Mój tata pracował na budowie w RFN, żebym ja miała lepiej. Uchodźcy nie zabierają nam miejsc pracy. Uciekinierzy z Ukrainy pracują w naszych sklepach, na budowach, sprzątają, opiekują się naszymi rodzicami. Robią to, czego my robić nie chcemy. Oczekuję od ludzi, którzy żyją z moich pieniędzy, żeby wymyślili ten system, a nie budowali kolejny obóz dla uchodźców.

Powiedziałaś w urodzinowym wpisie, że otwierasz się i czekasz, co do ciebie przyjdzie. Ale nie czekasz biernie.
Kiedyś usłyszałam zdanie, które mocno mnie poruszyło i dało mi siłę: „Jeśli zmieniasz swoje życie, wysyłasz impulsy do świata, w kosmos, do Boga, do energii, zależy, jak to sobie określamy – to okazuje się, że dla każdego z nas jest miejsce, tylko trzeba pozwolić na to, żeby świat odpowiedział, jaki ma na ciebie pomysł”. To mi dało impuls do tego, żeby zawierzyć przyszłości. Więc tak, oczywiście czekam na różne odpowiedzi. Zrezygnowałam z „Przyjaciółek” – to był dość ryzykowny krok, wiele osób pukało się w głowę, inni rozumieli – i czekałam, co się wydarzy. Wydarzyły się dwie reżyserie, wydarzyła się propozycja innego serialu, dwóch fabuł. Otworzyły się drzwi do pracy nad własnym filmem. Teraz nawet celowo to stopuję. Mam z tyłu głowy powiedzenie, że pycha kroczy przed upadkiem, to mnie stabilizuje.

To trudne?
Bardzo, bo ciągle chcemy zdobywać. A w tym zawodzie to już w ogóle jest szaleństwo. Wszyscy chcemy być piękni, młodzi. I żeby reklamy się zdarzały, filmy, status aktora – marki premium. Udaje się albo się nie udaje. Ale myślę, że mądrość polega też na tym, żeby się w tym wystudzić. Dla mnie ważne jest życie. Spędzanie czasu z synem. Podróże. Czytanie książek, oglądanie filmów. Miałam po zrezygnowaniu z „Przyjaciółek” luźniejsze wakacje. To był dla mnie świetny czas, trzy i pół miesiąca z kilkoma tylko dniami zdjęciowymi i spektaklami. Pierwszy raz byłam na festiwalu Nowe Horyzonty. Nie jadłam w biegu, tylko przy stole! Na spokojnie, z kawą, z książką. A każda książka jest inspiracją, żeby robić coś twórczego.

A spotkania z ludźmi? Też niezbędne czy trochę mniej?
Niezbędne. Przez ilość pracy przez lata sporo relacji potraciłam, ale zostały ze mną te najważniejsze. Wiem już, które to są. Pojechałyśmy z przyjaciółką w podróż do Albanii, łaziłyśmy po górach. Teraz, wiosną, jest cudowny czas, żeby usiąść w jakiejś kafejce, pić wino, pójść do parku, posiedzieć, pomilczeć, pogadać. To mój plan na czas po „Tańcu z gwiazdami”, choć oczywiście mam nadzieję, że zostanę w nim jak najdłużej.

Wpadłaś tu z treningu. [wywiad z Anitą Sokołowską został opublikowany w majowym numerze „Zwierciadła”, który ukazał się w sprzedaży w kwietniu – przyp. red.]
Ostro zasuwam. Wiedziałam, że będzie szaleństwo. Ale super, uczę się czegoś nowego. Nigdy nie tańczyłam tańca towarzyskiego, więc nie wiem, jak pójdzie, ale lubię drażnić się z losem. Parę lat temu zaczęłam trenować wspinaczkę – i to był przełom. Zrozumiałam, że nie muszę być idealna, że mi nie musi za każdym razem wszystko wyjść. Przyzwolenie na popełnianie błędów – to wielka siła, którą wyniosłam ze wspinaczki. To naprawdę zdjęło ze mnie ciężar, który niosłam przez lata. Niestety wspinaczkę przerwałam, bo zerwałam więzadło. Ciągle oszczędzałam kolano, aż pojawił się „Taniec z gwiazdami”.

Jednak ciągle nakładasz na siebie oczekiwania?
Właśnie nie. Bez presji. Jak tańczę i ktoś mówi: „Widzimy się w finale”, to myślę: „Nie, w ogóle tego nie zakładam”. Uczę się tańczyć, robię to dla siebie. Tak mam. Czasami wrzucam na Instagram takie zdanie – moje motto życiowe: nie cel jest moją drogą, ale droga jest moim celem. I mocno się tego trzymam.

Anita Sokołowska, rocznik 1976. Aktorka. Ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Filmową, Telewizyjną i Teatralną w Łodzi. Popularność przyniosły jej seriale, zwłaszcza „Na dobre i na złe”, „Przyjaciółki”, grała w filmach, m.in. „Trędowata”, „Sfora”, „Furioza”. W latach 2007–2017 pracowała w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Rok temu zadebiutowała jako reżyserka „Komediantką” Władysława Reymonta w Bydgoszczy. Kolejnym jej spektaklem są „Nienasyceni” według Jeffa Goulda w warszawskim Garnizonie Sztuki.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze