W szpitalu jesteśmy tłumem bez osobowości w obcym otoczeniu. Wycofujemy się, zapominamy o swoich prawach. W drugim odcinku nowego cyklu „Ja, pacjent” zastanawiamy się, dlaczego w kontaktach z białym fartuchem stajemy się konformistami. Co zmienia w naszej głowie wejście w rolę pacjenta? Czy można z tym walczyć?
Drzwi zamknęły się za kolejną wyczytaną osobą. Tłum w izbie przyjęć rzedł. Niewyspani (trzeba było stawić się na siódmą), głodni (być na czczo) i zdenerwowani ludzie wpatrywali się w wejście oddzielające poczekalnię od oddziału. Było jak śluza dzieląca dwa światy: zdrowych i chorych. Niesubordynowanych cywilów czekających na przyjęcie do szpitala i zdyscyplinowanych pacjentów, którymi stawaliśmy się chwilę po jej przekroczeniu. Od siódmej minęły już dwie godziny, kiedy wreszcie padło moje nazwisko.
Spętani piżamą
– Proszę tu usiąść, wypełnić te papiery, dać rękę do zmierzenia ciśnienia. Ile pani waży? – w głosie siostry słychać rutynę. – Tu jest przebieralnia, ubrania zostawia się w depozycie. W piżamie proszę usiąść na korytarzu i poczekać na salową, która zaprowadzi panią na oddział. Czy w najbliższej rodzinie były udary, zawały?
Siedzę na krzesełku na korytarzu w cichym rządku innych kobiet. Czekamy. Chyba nie bez powodu angielskie słowo „patient” oznacza zarówno „pacjent”, jak i „cierpliwy”. Choć podobno źródłosłów jest grecko-łaciński i wywodzi się od słowa „cierpiący”. Moje lingwistyczne dywagacje przerywa nadejście salowej.
– Histeroskopia? – pada pytanie. Histeroskopia w mojej osobie podnosi się z krzesełka i posłusznie staje za personelem medycznym. Kobieta, która siedziała obok mnie, wygląda, jakby chciała o coś zapytać, bo wyprostowała się i nieco uniosła. – Łyżeczkowanie jeszcze czeka – osadziła ją salowa. Poszłyśmy. Kilka chwil temu przestałam istnieć jako Olga Woźniak, dziennikarka, a przybrałam postać bezosobowego pacjenta, którego tożsamość wyznaczona została nazwą czekającego go zabiegu. Zyskałam także dość osobliwą anatomię: na pierwszy plan wysunął się narząd będący w centrum zainteresowania lekarzy. W kolejnych spotkaniach z nimi odkrywałam z rosnącym zdumieniem, że moja twarz jest bez szans z macicą. I co więcej – że z jakiegoś powodu wcale nie próbuję z tym walczyć. Dlaczego? Skąd ta bierność i zgoda na uprzedmiotowienie? Co dzieje się w mojej głowie, kiedy przeistaczam się w pacjenta?
– To w dużym stopniu zależy od tego, co dzieje się z pani otoczeniem, także tym najbliższym – mówi psycholog Alicja Bukowska-Durawa. We wrocławskim wydziale psychologii SWPS zajmuje się badaniem barier w inicjowaniu i zmianie zachowań związanych ze zdrowiem oraz jakością życia pacjentów i ich opiekunów w chorobie somatycznej. – Zna pani takie klasyczne doświadczenie psychologiczne przeprowadzone przez prof. Philipa Zimbardo zwane stanfordzkim eksperymentem więziennym? Miał badać psychologiczne efekty symulacji życia więziennego. Przy okazji dowiedzieliśmy się z niego i innych ciekawych rzeczy. Na przykład, jak na naszą psychikę wpływa... ubiór.
W eksperymencie grupę ochotników podzielono na strażników i więźniów. Ci pierwsi zostali ubrani w mundury, drudzy w rodzaj koszul nocnych. Okazało się, że nasz strój bardzo silnie wiąże się z tym, jak się czujemy, jak oceniamy. – Pacjenci odziani w szlafroki, piżamy i kapcie wobec „umundurowanych” w białe fartuchy lekarzy i pielęgniarek tracą sporo pewności siebie – wyjaśnia psycholog.
Czy mamy jednak szansę wygrać z własną psychiką, która na widok białego fartucha popada w konformizm? – Nasz stosunek do służby zdrowia to efekt wychowania, jest kulturowo wdrukowany – mówi psycholog.
Autor cytatu :
Ten strój jest sygnałem także dla lekarza, że oto nie ma już do czynienia z konkretną osobą, która ma imię, nazwisko, jakiś zawód czy rolę społeczną, ale z przypadkiem medycznym, chorym, pacjentem. A to wymaga podejścia formalnego, profesjonalnego, nieemocjonalnego. – Wejście w rolę pacjenta i lekarza w pewien sposób pomaga obu stronom znaleźć dystans do nienaturalnych sytuacji, w których naruszona zostaje intymność – komentuje Alicja Bukowska-Durawa. – Ale ma także drugą stronę: grozi uprzedmiotowieniem chorego.
Dr Justyna Ziółkowska z wrocławskiej SWPS wykazała podobną zależność, analizując tak osobiste doświadczenia jak badania ginekologiczne. Słuchała relacji i ze strony pacjentek, i lekarzy, by sprawdzić, czy będą to te same opowieści. Z jej obserwacji wynikało, że często pacjentkę, która była w pełni ubrana, lekarze postrzegali jako kobietę: może atrakcyjną, może interesującą. Z chwilą jej przejścia na fotel ginekologiczny ich perspektywa gwałtownie się zmieniała. Mieli przed sobą już tylko przypadek medyczny, który wymagał ich chłodnej analizy.
Właśnie to przeistoczenie ma miejsce w szpitalu. Jest tym wyraźniejsze, że takich jak my jest tu wielu. Stajemy się tłumem bez osobowości. Grupą ludzi w piżamach, bez bielizny, bez osobistych rzeczy, w obcym otoczeniu. Trudno się dziwić, że w takiej sytuacji często stajemy się bardziej wycofani, zapominamy o swoich prawach, uciekamy w konformizm.
– Zachowania konformistyczne to główny mechanizm psychologiczny, który w naszych głowach wyzwala rola pacjenta – mówi Alicja Bukowska-Durawa. – I dzieje się to bez względu na to, jacy byliśmy wcześniej. Psychologowie społeczni twierdzą, że bardziej konformistyczni stajemy się szczególnie w trzech przypadkach: gdy czujemy, że sytuacja, w której się znaleźliśmy, jest dla nas niejasna, niezrozumiała, kiedy działamy pod presją czasu oraz kiedy musimy zmierzyć się z ekspertem, autorytetem.
Zaszłość historyczna
Wszystkie te okoliczności spotykają nas w chwili, gdy zaczyna szwankować zdrowie. Pojawiają się niepokojące objawy, których nie potrafimy wytłumaczyć. Jak bardzo jesteśmy chorzy? Co to dla nas oznacza? Jak szybko trzeba działać, żeby stan się nie pogorszył? Tylko lekarz może nam pomóc. Ma wiedzę, której my nie mamy, i lepiej mu nie podpadać, żeby się do nas nie zniechęcił.
I jeszcze ten biały fartuch – atrybut fachowca wzbudzający szacunek. Jak wielki? Pokazał to choćby słynny eksperyment psychologa społecznego prof. Stanleya Milgrama na Uniwersytecie Yale. Grupie ochotników naukowiec zaproponował „badanie nad mechanizmami pamięci”. Każdy miał uczyć anonimowego człowieka zamkniętego w laboratorium listy słów. Za pomyłkę miano aplikować „uczniowi” wyładowanie elektryczne. Żeby nie było wątpliwości, każdemu „nauczycielowi” pozwolono odczuć na własnej skórze uderzenie 45-woltowym prądem. Przy każdej kolejnej pomyłce „uczeń” miał być karany coraz mocniejszymi wyładowaniami (końcem skali urządzenia miało być 450 V, faktycznie prąd był bardzo niewielki).
Co stało się, gdy „uczeń” zaczął uskarżać się na ból i prosić o zaprzestanie tortur? Ilu „nauczycieli” zrezygnowało? Gdy szef eksperymentu chłodno nakazywał kontynuację, większość słuchała. 65 procent badanych doszło do 450 V, mimo że „uczeń” dawno zamilkł. Efekt posłuszeństwa był tym większy, im bardziej fachowo wyglądała osoba prowadząca doświadczenie. Gdy nosiła biały fartuch, była mężczyzną w średnim wieku odpowiadającą stereotypowemu wizerunkowi naukowca, jej wpływ na działania innych był o wiele silniejszy.
Oto potęga autorytetu, która sprawia, że głupiejemy: trudno zapytać nam o diagnozę, jakie leki dostajemy i dlaczego. – Ja bym to nazwała umysłowym automatycznym pilotem – mówi Alicja Bukowska-Durawa.
– Włącza się, gdy trudno nam zweryfikować czyjąś wiedzę.
Wejście w rolę pacjenta i lekarza w pewien sposób pomaga obu stronom znaleźć dystans do nienaturalnych sytuacji, w których naruszona zostaje intymność
Autor cytatu :
– Na te psychologiczne uwarunkowania nakłada się w Polsce organizacja i przygotowanie służby zdrowia – komentuje prawnik dr Dorota Karkowska z Uniwersytetu Łódzkiego pracująca w Instytucie Praw Pacjenta, kierowanym przez księdza Arkadiusza Nowaka. – A ta jest często nieświadoma swoich obowiązków wobec pacjenta i jego praw. To zaszłość historyczna.
Dr Karkowska opowiada, że w PRL-u zależność pacjenta od lekarza wynikała z przepisów, według których lekarz miał prawo wykonać rozmaite zabiegi bez zgody osoby zainteresowanej. Sam decydował, na ile pacjenta informować o stanie zdrowia. – Chory miał otrzymywać dobre wiadomości. O złych mówiono rodzinie. Działo się to niezależnie od woli pacjenta. Nie szanowano prywatności chorego.
Osoba trafiająca do szpitala stawała za to wobec licznych powinności, o których mówiły przepisy. – Należało obowiązkowo oddać rzeczy osobiste, stosować się do wszelkich zaleceń personelu lekarskiego i pielęgniarskiego.
Chorzy byli zobowiązani do przestrzegania godzin posiłków, kontakty telefoniczne ograniczono do wyjątkowych wypadków za zezwoleniem pielęgniarki oddziałowej lub kierownika biura. Pacjent mógł przebywać tylko we własnej sali, w pomieszczeniach przeznaczonych dla ogółu chorych lub za zezwoleniem lekarza ordynującego w parku szpitalnym. – Wiele z tego myślenia zostało do dziś. To się bardzo powoli zmienia. W krajach zachodnich sytuacja jest o wiele lepsza. I choć tam też grozi nam stanie się przypadkiem medycznym, jednak dzieje się to z poszanowaniem naszych obywatelskich praw. W Polsce człowiek w starciu ze służbą zdrowia niejednokrotnie staje się niejako wyjętym spod tego prawa. A co gorsza, lekarze i pielęgniarki nie bardzo wiedzą, jak radzić sobie z osobami, które nie chcą się na to godzić.
Twarz wygra!
– Niedawno znalazłam się w szpitalu z dzieckiem – opowiada dr Karkowska. – I ja, prawnik, autorka pierwszej w Polsce książki nt. praw pacjenta, czułam ciężar tego systemu i na mnie wymusił on niechciane zachowania. Pielęgniarka krzyczała na moje przerażone dziecko, które miało mieć pobraną krew. Jak miałam zareagować? Gdybym wtedy się odezwała, zostałabym uznana za agresywną i może wyproszona z gabinetu. Niezadowolenie pielęgniarki odbiłoby się na moim dziecku. Więc zamiast zwrócić uwagę, uspokoiłam córkę. Dopiero, kiedy odprowadziłam ją do sali, wróciłam, by porozmawiać o tym zachowaniu. Nie miałam jednak wpływu na to, że lekarze widzą w swych pacjentach tylko bezosobowych chorych. Nie szanują ich czasu. Są skrajnie niepunktualni.
Dr Karkowska uważa, że zmiany nie dokonają się bez pracy nad przekonaniami lekarzy, pielęgniarek, położnych i pacjentów. – Wymaga to dania sobie prawa do rozmowy i szanowania siebie nawzajem. Każdy człowiek ma prawo do szacunku, nie tylko lekarz.
Czy mamy jednak szansę wygrać z własną psychiką, która na widok białego fartucha popada w konformizm? – Nasz stosunek do służby zdrowia to efekt wychowania, jest kulturowo wdrukowany – mówi psycholog.
– Dzieci tak się nie zachowują. Dopiero nasze uwagi w stylu: „trzeba się słuchać pana doktora”, „słyszałeś, co pan doktor powiedział?” – uczą je tego.
A skoro tak, skoro to jest wyuczalne, można to zmienić. Można sprawić, byśmy po przekroczeniu progu izby przyjęć nie wstawali posłusznie, gdy zamiast swego nazwiska usłyszymy: „histeroskopia”, „gastroskopia” czy „ekstrakcja”. I byśmy wymagali od lekarza, żeby w czasie rozmowy z nami od czasu do czasu skupiał wzrok także na naszej twarzy. Takie zmiany nie przyjdą może szybko, ale cóż – pacjent potrafi być cierpliwy.