Gdy mój felieton dumnie wjedzie z tym numerem „Zwierciadła”, na pewno zdążymy już usłyszeć 231 razy „Last Christmas” w radiu, potknąć się o świąteczne instalacje w sklepach.
A gdy wam powiem, że już najpiękniejsze w życiu prezenty dostałem?! I rzecz jasna, każdą paczkę skarpetek, koszule i książki przyjmuję z radością, ale jestem w tej dziedzinie całkowicie spełniony. Bo zostałem już obdarowany tak niepowtarzalnie, że wszystko, co seryjne, będzie miłe, piękne, ale tych trzech rzeczy, które mam, nic nie pokona.
Jeden prezent mam w sercu, dwa leżą na biurku i patrzę na nie teraz. Ten, co w sercu i w pamięci, dostałem od Dziadka Ignacego w 1977, na wakacjach w Ulanowie nad Tanwią. Co parę dni chodziliśmy na obiady do ośrodka Huty Stalowa Wola, gdzie do dyspozycji letników były słynne piłkarzyki. Najczęściej nikt w nie nie grał, ale zasady były jasne: nikt spoza ośrodka nie mógł odtworzyć wyników orłów Kazimierza Górskiego. Od tej przyjemności dzieliła mnie piłeczka, która znajdowała się u pana w recepcji i była wydawana wyłącznie gościom. Piłeczka była biała, lita, ciężka i poza moim zasięgiem, mogłem tylko z wypiekami patrzeć, jak grają inni. Ale od czego był As mego dzieciństwa, Dziadek Ignacy, Słodowy i Pomysłowy Dobromir w jednym. Pewnego dnia, gdy znowu przyjechaliśmy na naleśniki, Dziadek powiedział: „Chodźmy teraz, Szymesiu, pograć w piłkarzyki".
Jako Szymeś (tak mnie Dziadek nazywał) byłem zrezygnowany, bez szans na piłeczkę spod lady, ale poszedłem. Gdy stanąłem nad stołem, westchnąłem: „A piłeczka?". Na co dziadek odparł z błyskiem w oku: „Od dziś gramy swoją".
I z kieszeni wyjął NASZĄ piłeczkę! Była IDEALNA! No, może w 98 procentach. Tak oto Ignacy ominął system PRL, pana w recepcji i wyprzedził o lata drukarki 3 D, a może też AI i po raz kolejny stał się bohaterem mego dzieciństwa. Bo gdy Szymeś po kąpieli w miednicy szedł spać, Dziadek Ignacy scyzorykiem dziarsko rzeźbił piłeczkę z wyciętej nad Tanwią gałęzi.
Nie da się opisać mojej radości, gdy z chłopakami z Ulanowa z fasonem jechaliśmy na rowerach do ośrodka z WŁASNĄ gałą! Co z tego, że była drewniana, pachniała żywicą i mogły ją zjeść korniki. Stadiony zamierały, a na murawę na Podlądziu wychodzili Lato, Deyna, Cruyfi Kempes. Wygrane mundiale popijaliśmy oranżadą od Wołoszyna i zagryzaliśmy gorącym chlebem z piekarni na rynku. Piłeczka dotrwała do 1982 roku i zdobyła brązowy medal dla Polski. Nie wiem, czy mi potem wypadła z kieszeni, czy może Zbyszek Boniek ją wykopał, ale przez lata wracała w pamięci, gdy wspominałem Dziadka. Minęło 47 lat i oto na urodziny dostaję od mego syna Antka drewnianą łyżkę, którą wyrzeźbił na leśnym obozie przetrwania. Jestem wzruszony, gdy czytam list, który do niej dołączył, a potem gdy wyobrażam sobie, jak rzeźbi ją dla mnie przy ognisku.
Mam w ogóle ostatnio szczęście. Na święta w ubiegłym roku od córki Zosi dostałem album, w którym są najpiękniejsze zdjęcia z czasów ich dzieciństwa, bez chronologii, podpisów, tylko Oni i My. Same cudowne chwile. A pośród nich zdjęcie mojej Mamy, ich Babci, której nie ma już z nami. Takich prezentów nic nie prześcignie, bo nad każdym pochylił się ktoś najbliższy, ktoś, kto myślał o tobie, gdy go rzeźbił i tworzył. I choć jak dostanę od żony krawat, to nie ma w tym kraju piękniejszego, jednak najbardziej lubię dostawać od niej kartki, na przykład tę ostatnią o treści: „........”. Albo tę, gdzie napisała: „........”.
Także jeśliby ktoś nie miał pomysłu na prezent pod choinkę, to scyzoryk zawsze jest pod ręką. Albo chociaż tubka z klejem. Nie mówiąc już o drutach czy maszynie do szycia.
Wasz Szymeś
P.S. Tekst napisany własnoręcznie, z gorącymi pozdrowieniami od autora.
Szymon Majewski dziennikarz, showman, wodzirej. Wpada w Szał w Radiu Zet, monologuje w Och-Teatrze i mówi z Asią Kołaczkowską w podcaście „Mówi się”.