Marzył o karierze sportowca, kształcił się na ekonomistę, popularność osiągnął jako lider i gitarzysta rockowego zespołu. Dziś bardziej niż płyt świat oczekuje jego powieści. Jo Nesbø pisze bestsellery bez większego wysiłku i nie ukrywa, że ma poważne problemy z systematycznością i samodyscypliną.
Pan się sugeruje trendami rynkowymi?
Najgorsze, co można zrobić, to pozwolić, żeby oczekiwania rynku albo presja środowiskowa dyktowały to, co chcesz napisać. Pisanie pod publiczkę sprawdza się tylko do pewnego momentu. Ale są i tacy, którym daje to satysfakcję. Bywa, że wydawcy wtrącają się do książek, ale ja nie mam jakiejś wielkiej traumy z tym związanej. Słucham uwag, ale nigdy nie były one moim drogowskazem. Nie robię obliczeń i nie szacuję z wydawcą, co się lepiej sprzeda w danym momencie. Oczywiście zdarzają się ludzie, którzy próbują wpływać na zakończenie powieści lub losy bohaterów. Czasami trzeba się posłuchać, innym razem walczyć o swoją wersję. Nie ma jednej drogi, wiele zależy od intencji. Ale im lepsze notowania i sprzedaż książek, tym mocniej wydawca ufa autorowi. Choć ja uważam, że to za każdym razem powinna być współpraca, a nie próba sił.
Czy wszystko może być początkiem kryminału?
Zdanie, emocja, jakieś zdarzenie, usłyszana piosenka. Połowa mojego życia to pisanie, ta czynność stała się dla mnie częścią codzienności. Nie jest tak, że zasiadam do pisania tak jak inni wychodzą do pracy – w pewnym sensie nie ma mnie wtedy dla świata, bo zdarza mi się nie odbierać telefonów, ale nie odgradzam się od innych. Muszę mieć względny spokój, ale nie podbijam karty obecności, by przepaść na parę godzin. Pisanie przenika moje życie i odwrotnie, ale...
Samo życie pozostaje najważniejsze?
Zdecydowanie. Mógłbym zresztą chyba pisać wszędzie. Ale po co? Każdą książkę dość długo noszę w sobie. Ona po prostu we mnie siedzi i w pewnym momencie się wydobywa. Może dlatego jest to dość proste.
Czy z tekstem książki jest jak z tekstem piosenki? Można to porównać?
Można, choć z piosenkami jest trudniej. Bo trudniej napisać sensowny acz krótki utwór na jakiś temat – w powieści i na powieść masz czas. Musisz być precyzyjny, ale masz czas i miejsce na ekspozycję pewnych treści. Lub budowanie tajemnicy.
Pan od 1992 roku gra na gitarze i śpiewa w zespole Di Derre.
Pisząc piosenki, czasem już od początku miewam przeczucie, że to właśnie „to”. Słyszę w głowie zdanie i wiem, że to początek refrenu albo dobry tytuł. Czasami jakieś zdarzenie uruchamia mnie do napisania utworu, z książkami zresztą jest tak samo. Coś, co przez długi czas wydaje się początkiem albo końcem, może nim zostać, ale też z czasem może stać się czymś zupełnie innym albo kompletnie z historii wylecieć. Piosenki, rzecz jasna, powstają szybciej – są krótsze, mają prostsze konstrukcje, co – jak już powiedziałem – wcale nie znaczy, że łatwiej je tworzyć.
A co się wie, gdy pisze się książkę?
Czasami zna się zakończenie, innym razem ma się tylko to jedno zdanie, które staje się fundamentem dla całej reszty. Wiele razy zdawało mi się, że wiem wszystko o bohaterach, a w toku pracy dość mocno mnie zaskakiwali. Bo w pewnym momencie, choć z przyczynowo-skutkowego punktu widzenia wszystko się zgadza, musisz zadać sobie pytanie, czy wybory twoich bohaterów są wiarygodne. Już nawet nie chodzi o to, by były logiczne i prawdopodobne, muszą być wiarygodne. Ale bywa i tak, że przez cały proces pisania książki trzymam się kurczowo jednej sentencji – od niej wszystko się zaczyna i na niej kończy. Nic tego nie zmienia.
„Królestwo” to pana najnowsza powieść. Historia dwóch braci; na tyle uniwersalna, że każdy może się w niej przejrzeć.
Bo każdy ma jakąś rodzinę. Każdy ma tajemnice, wspomnienia, nigdy nieodbyte rozmowy z tymi, których kocha bądź nienawidzi najbardziej. Książka nie jest autobiografią, choć i ja mam braci. Przynależałem całe swoje życie do pewnej formacji: braterstwo zbudowane na więzach krwi to specyficzny rodzaj relacji. Kochamy się z braćmi, szanujemy, choć dajemy sobie trudne lekcje. Czas wiele weryfikuje, szczęśliwie jedynie układ sił między nami, a nie lojalność i oddanie.
materiały prasowe
Układ sił się zmienia?
Tak jak w każdej rodzinie jako pewnej hierarchii. Na początku to rodzice opiekują się dziećmi, z czasem dzieci muszą pomagać rodzicom. Podobnie jest ze starszym bratem, który przewodzi młodszemu rodzeństwu – jest autorytetem do pewnego momentu, później młodsi zaczynają wieść prym, aż w końcu muszą się zatroszczyć o tego najstarszego. Role się odwracają, cykl zamyka.
Wierzy pan w to, że dzieciństwo zaważa na całym naszym życiu?
Nie wiem, czy na całym, ale w dużym stopniu może zaważyć. Trudno wyjść z pewnego kręgu. Dzieciństwo, czy też przynależność do pewnej zbiorowości, może być naszą siłą napędową lub rysą na życiorysie, piętą achillesową. Rodzina może stać się powodem do dumy, ale czy istnieją rodziny idealne, w których każdemu dane jest po równo? Słabości bliskich bywają naszą bolączką, ale i paliwem. Ja akurat dobrze wspominam własne dzieciństwo. Mój ojciec sprostał roli głowy rodziny. Był tym, kim pragnąłem, by był – dokładnie takim ojcem, jakiego chciałem mieć. Nie marzyłem o nikim innym.
A mama?
Była surowa, ale sprawiedliwa. Okazywała uczucia inaczej niż ojciec. Dbała o nas, czuliśmy się kochani, choć na pewno się z nami nie pieściła. Miała w domu samych chłopaków, więc trzymała nas dość krótko. Sporo było na jej głowie, ale umiała każdemu z nas poświęcić czas. Nie, inaczej bym to ujął... Każdego z nas starała się obdarzyć podobnym rodzajem uwagi.
Tata był wymagający?
Mama nie miała żadnych oczekiwań względem naszej przyszłości – przyjmowała nas, swoich trzech synów, takimi, jakimi byliśmy. Nie projektowała nam przyszłości, nie mówiła, co powinniśmy, a czego nie. Wierzyła w ciężką pracę, być może w los, a być może w to, że każdy z nas dostanie tyle, ile na to zasługuje. Z kolei ojciec miewał różnego rodzaju pomysły co do tego, kim każdy z nas powinien zostać. Starał się przewidzieć, jaką drogą podążymy, obserwował swoje dzieci i podsycał w nas pasje, czasem swoje własne. Zrodziła się między nami wyjątkowa bliskość, wszak na gruncie starć i sporów też można budować. Ojciec nie podchodził do sprawy ambicjonalnie czy zadaniowo, po prostu nie chciał, abyśmy stracili jakąś szansę na osobiste czy zawodowe spełnienie. Bardzo pragnął naszego szczęścia. Mama z pewnością podobnie, tyle że ona uważała, iż szczęście to przywilej i nie jest dane każdemu. Dobre życie nie zależy wyłącznie od szczęścia, nie warto ograniczać się tylko do tego – jeśli więc ono cię omija, zapomnij o szczęściu, idź własną drogą. Buduj na czymś innym.
Być może czasami niebycie nieszczęśliwym wystarcza...
To zdanie brzmi bardziej dojmująco, niż gdyby powiedzieć wprost: „Jestem nieszczęśliwy”. Jest w nim rodzaj rezygnacji, ostatecznego poddania. W każdym razie ojciec wierzył, że można czy wręcz należy sięgnąć po własne szczęście. I to przekładało się na nasze wychowanie – starał się pogłębiać zainteresowania synów, ale bywało, że czuliśmy, iż odbywa się to nieco na siłę. Pamiętam, jak zachęcał mnie do tego, bym zimą jeździł na nartach. Nie lubiłem tego. Kiedy po latach zabrakło jego przymusu, zacząłem z własnej woli uprawiać zimowe narciarstwo. Okazało się, że jestem w tym dobry i że sprawia mi to ogromną frajdę. Głupio się buntowałem i tyle.
Nie było przeciwko czemu innemu?
Szczęśliwie chyba nie było.
Zawarł pan cząstkę tych wspomnień w najnowszej powieści?
Nienachalnie. Pewnie trochę ze mnie tam jest, jak w każdej książce. Ale nie robię bilansu, nie przeprowadzam terapii.
Wiele jest jeszcze historii do opowiedzenia?
Zawsze będzie. Tego nie wyczerpiemy. Będą zmieniać się formuły na to, jak ludzie zapragną obcować z literaturą – być może za kilka lat e-booki zupełnie wyprą papierowe wydania i szelest kartek stanie się niepotrzebnym elementem tego świata. Ale sama potrzeba obcowania z historią, z pewną narracją, nie minie.
A zostając pisarzem, myślał pan o jakimś planie B?
Szczerze mówiąc, nie myślałem o tym, czy zostanę zawodowym pisarzem. Jako młody chłopak marzyłem o karierze sportowej. Chciałem zostać piłkarzem, ale kontuzja pokrzyżowała moje plany. Potem studiowałem ekonomię, dzięki której mógłbym dziś, pracując na przykład w banku, wieść dostatnie życie. Byłem dobry w tym, co robiłem, tyle że nie przynosiło mi to żadnej satysfakcji. Zacząłem pisać, ale dopiero po jakimś czasie hobby przerodziło się w zawód. Nie zastanawiałem się nad tym, czy uda mi się z tego utrzymać, bardziej obawiałem się innych zagrożeń.
Jakich?
Na przykład czy podołam i wykształcę w sobie pewną systematyczność pisania. Zawód pisarza w pewnym momencie zaczął mnie nęcić, ale był na tyle odległy od sportu, kierunku studiów czy też tego, co wyniosłem z domu, że kojarzył mi się głównie ze zgranym kulturowo, czy też popkulturowo, wizerunkiem niespełnionego artysty: późne wstawanie, kac, depresja, walka o byt, samotność, brak środków do życia... Tak, chyba najbardziej bałem się tego, że skończę jako alkoholik.
Wyobrażał pan sobie, że każdy pisarz musi podlać swoją wenę odpowiednim trunkiem?
Oczywiście. Co za klisza! [śmiech] Widzi pani, jak silna jest czasem chęć, by patrzeć poprzez schemat?
Ale jako sportowiec chyba może się pan pochwalić dyscypliną wewnętrzną?
Wręcz przeciwnie, dyscyplina nigdy nie była moją mocną stroną, a już ta samodzielnie narzucona nie występowała praktycznie w ogóle. Wydaje mi się, że teraz jestem bardziej zdyscyplinowany jako pisarz niż lata temu jako sportowiec. Dlatego kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że mogę pisać zawodowo, musiałem przeorganizować swoje życie, a w zasadzie myślenie o życiu: o porządku dnia, o systematyczności, o priorytetach.
A dlaczego pisanie?
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Pisanie, bo nie... gotowanie. Przed naszym wywiadem próbowałem przygotować sobie śniadanie. Poległem. No tak, jestem zupełnie nieporadny w kuchni. A gotowanie dla innych przerasta zupełnie moje umiejętności. Sam dla siebie gotuję głównie z rozsądku – raczej nie jest to smaczne, a jedynie zjadliwe. I po wielu latach nabrałem absolutnej pewności, że gotowanie jest znacznie trudniejsze niż pisanie książek.
To nie jest odpowiedź na moje pytanie...
Dobrze, dam inny przykład. Dawno temu postanowiłem naprawić swoje pierwsze auto. Rzecz jasna nie miałem o tym żadnego pojęcia. Czy interesowałem się wcześniej mechaniką? Absolutnie nie, ale i tak postanowiłem zająć się tym sam. Chyba każdy chłopak na pewnym etapie życia tak ma – udowadnia sobie różne rzeczy. Tak więc przeczytałem kilka poważnych książek o samochodach i zabrałem się do roboty. Chyba nawet zdołałem dokonać jakiejś większej naprawy, ale nie o to tutaj chodzi: wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, jak wielka jest siła literatury [śmiech].
Pan sam robi research do swoich powieści czy ma ekipę wspomagającą?
Sam. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Sam najlepiej wiem, czego szukam. I na bieżąco weryfikuję zgromadzony materiał. Oceniam, co mi się przyda, a co nie. Odrzucam albo wykorzystuję, albo odkładam na potem. Praca z zespołem spowalniałaby cały proces.
A może chodzi o to, że po prostu lubi pan pracować sam?
Bez wątpienia to atut, ale nie determinował moich życiowych wyborów. Jak by to ująć... Przeszedłem dość długą drogę do punktu, w którym znajduję się dzisiaj. Jako sportowiec wierzyłem, że liczy się wyłącznie talent. Nie szanowałem tych, którzy swoją pozycję wypracowywali latami ciężką pracą, konsekwencją, zapałem. Marginalizowałem ich zaangażowanie, bo mój przypadek był inny. Nie mogłem i nie chciałem identyfikować się z... Nazwijmy ich sportowymi kujonami. Irytowało mnie ich podporządkowanie sprawie. Ja miałem to „coś” – dryg, łatwość, może talent właśnie... Nie musiałem trenować, by odnosić sukcesy. Lekceważyłem kolegów, którzy swoje osiągnięcia sportowe zawdzięczali morderczym treningom, mnie przychodziły one niemal od niechcenia. Ale to moje paliwko samozadowolenia, to źródełko dobrego samopoczucia wcześniej czy później by się skończyło, wyschłoby. Dlatego myślę, że kontuzja więcej mi dała, niż odebrała. To była cenna lekcja pod każdym względem.
Talent nie przesądza o niczym?
Podobnie jak szczęście.
Jo Nesbø ur. w 1960 roku w Oslo. Autor bestsellerowych powieści kryminalnych, muzyk rockowy. Pisze także książki dla dzieci. Laureat wielu nagród, jego książki były tłumaczone na niemal wszystkie europejskie języki. Właśnie ukazała się jego najnowsza powieść „Królestwo”.