Są filmy, które po obejrzeniu jeszcze długo zostają w głowie. Te właśnie takie są. Świetnie, że można je obejrzeć w sieci. Już tylko do niedzieli.
Festiwal Nowe Horyzonty we Wrocławiu się zakończył, ale do niedzieli 29 sierpnia potrwa jeszcze w wersji online. Tytułów do obejrzenia sporo i bardzo wiele z nich to kino wybitne, historie zostające jeszcze długo w głowie. Które są najlepsze, niech oceniają krytycy. Poniższy wybór jest jak najbardziej subiektywny, to te filmy, które poruszyły wyżej podpisaną na tyle, że nie może przestać o nich myśleć. Filmowe opowieści przybliżające odległe miejsca, pokazujące inne życie, zwyczaje, priorytety. A jednocześnie jakimś niezwykłym sposobem bohaterowie stają się widzowi niezwykle bliscy. Po seansie nietrudno dojść do wniosku, że gruncie rzeczy nie różnimy się od siebie tak bardzo, jak mogłoby się wydawać.
Temu filmowi, który we Wrocławiu zdobył Nagrodę Publiczności, poświęcę najwięcej uwagi, bo ma ogromną siłę rażenia. To doskonała odtrutka na wrogość i żal, po seansie spogląda się na ludzi wokół jakoś inaczej. Nawet na tych, z którymi fundamentalnie się nie zgadzamy. Na spotkaniach z reżyserem, Libańczykiem Georgem Peterem Barbarim przynajmniej połowa sali nie mogła ukryć wzruszenia. Zresztą na seansach niemal wszyscy płakali, a Barbari – młody, pełen entuzjazmu debiutant – był jednocześnie szczęśliwy i autentycznie zaskoczony, bo to pierwsze jego pokazy (premiera przez pandemię znacznie się opóźniła, filmu nie widziała jeszcze publiczność libańska). Co tak wyjątkowego jest w „Śmierci niewinności i grzechu nieistnienia”? Ogromna empatia i czułość spojrzenia. Czterech chłopaków z nadmorskiej miejscowości wychodzi z domu. Tego dnia planują stracić dziewictwo, wszystko mają zaplanowane. I zrobią to tak, jak większość ich rówieśników w konserwatywnym Libanie – w jednym z moteli, za pieniądze. Wydaje się, że w tej opowieści nie ma miejsca na poezję, a jednak jest, tak jak na głębokie zrozumienie nie tylko dla głównych bohaterów, ale każdej występującej tu postaci: niewidomego kioskarza, dziewczynki jadącej autobusem z babcią, przypadkowo napotkanego ochroniarza, kobiety, którą odwiedzą młodzieńcy. Jest tu jednocześnie mnóstwo humoru – chłopaki bywają momentami nieznośni, plotą straszliwe głupoty – i to połączenie śmiechu i wzruszenia, lekkości i powagi, doskonale się sprawdza.
Kadr z filmu „Śmierć niewinności i grzech nieistnienia”. (Fot. materiały prasowe)
Film tak prokobiecy, jak to tylko możliwe. A jednocześnie przepiękny wizualnie. Rzecz dzieje się w Gruzji, Yana jest żoną lidera tutejszej wspólnoty Świadków Jehowy, odrzucanej i prześladowanej mniejszości, choć jej członkowie pochodzą stąd. To jeszcze bardziej ogranicza swobodę Yany, żony, mamy chłopca, która bez przerwy słyszy, jaka ma być, czego nie robić, nawet jeśli nikt z jej najbliższych w otwarty sposób nie jest przemocowy. Ot, kultura, kraj, życie po prostu. Gruzińska reżyserka Dea Kulumbegashvili pokazuje kobietę, która wolności musi szukać w sobie, mimo z każdym kolejnym wydarzeniem, do którego tu dochodzi, staje się to trudniejsze.
Kadr z filmu „Początek”. (Fot. materiały prasowe)
Ciekawe, ile osób słuchających jednego z największych popowych hitów wszechczasów „Take on me”, wie, że zespół A-ha pochodzi z Norwegii. I że ta trójka wychowała się właściwie tuż obok siebie. Z tego dokumentalnego filmu dowiadujemy się, jak to było na początku ich wspólnego grania, oglądamy mnóstwo archiwaliów i animacje stylizowane na te z pamiętnego teledysku do „Take on me”. Chodzi o klip, w którym przystojny wokalista Morten wciągał dziewczynę w komiksowy świat. A-ha mieli na koncie rekordowe koncerty dla 200 tysięcy widzów, wcale nie są autorami jednego hitu, do tej pory jeżdżą za nimi tłumy fanek, a jednak dokument bardziej niż o fenomenie ich popularności opowiada o tym, co ich łączy. Oraz, a może przede wszystkim, o tym, co ich dzieli, bo A-ha są mocno ze sobą skonfliktowani. Dlaczego? Odpowiedź w filmie.
Kadr z filmu „A-ha”. (Fot. materiały prasowe)
O „Piórach” poruszająco mówiła noblistka Olga Tokarczuk, tegoroczna przewodnicząca jury Konkursu Głównego Nowych Horyzontów. Mówiła o tym, jak doskonale łączy to co śmieszne, absurdalne, a jednocześnie porusza kwestie najważniejszei najbardziej drażliwe. „Piórom” jury przyznało wyróżnienie. Egipskie małżeństwo wychowuje troje dzieci. Podział ról jest tradycyjny: ona opiekuje się domem, on go utrzymuje. Mąż co rano zostawia żonie drobne na zakupy z życzeniem, co zjadłby po pracy – kiedy wraca, kolacja czeka na stole. Aż nadchodzą urodziny ich syna. Główną atrakcją jest występ iluzjonisty, który przypadkowo… zamienia męża w kurczaka. Następują kolejne próby odczarowania, tymczasem żona zostaje sama: z dziećmi, problemami i z mężem-kurczakiem.
Kadr z filmu „Pióra”. (Fot. materiały prasowe)
Tytuł wziął się od imienia 19-letniej Souad. Widać, że coś ją gryzie, roznosi ją energia, właśnie zdawała egzaminy końcowe w szkole, odwiedza koleżanki, napotykanym w autobusach przypadkowym pasażerom opowiada wciąż inne wersje swojego życia. Nigdzie nie rusza się bez swojej komórki, cały czas śledzi kogoś na mediach społecznościowych, śle serduszka, uśmiechnięte buźki. A po nocach prowadzi długie rozmowy ze swoją miłością na odległość, z Ahmedem. Podglądamy realia życia młodej dziewczyny w Egipcie, wszystkie niuanse, relacje rodzinne, całą warstwę obyczajową spodziewając się, że to film o codzienności. Ale nie, stanie się coś niespodziewanego, główną bohaterką będzie odtąd inna dziewczyna, właściwie dziewczynka, niesamowicie dzielna i życiowo mądrzejsza od wszystkich pokazanych tu dorosłych razem wziętych.
Kadr z filmu „Souad”. (Fot. materiały prasowe)
Pierwszy film Apichatponga Weerasethakula, jaki w życiu widziałam. Wiele mówi o tematach, stylu i metodach najsłynniejszego tajskiego reżysera, który we Wrocławiu miał w tym roku swoją retrospektywę. W kinowej wersji festiwalu można było zobaczyć m.in. jego najnowszą „Memorię” z Tildą Swinton. Filmy Weerasethakula nie należą do najłatwiejszych, trzeba się z nimi mierzyć, ale to spojrzenie tak oryginalne, że warto podjąć wysiłek zrozumienia wizji reżysera. Albo po prostu dać się ponieść filmom skonstruowanym trochę jak symfoniczne koncerty, mającym swój charakterystyczny rytm i barwę, utkane ze snów, metafor, fantazji i wspomnień. – Takiego filmu jeszcze nie widziałem – powiedział o „Wujku…” słynny reżyser Tim Burton, kiedy jedenaście lat temu przewodniczył jury festiwalu w Cannes. Po czym owo jury przyznało „Wujkowi…” Złotą Palmę.
Kadr z filmu „Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia”. (Fot. materiały prasowe)