1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Wojciech Tochman: Bóg powinien piorunem cisnąć

</a> fot. Forum
fot. Forum
Reporterem być... Marny zawód, trudny, niewdzięczny! – Czy po ponad 20 latach pracy coś cię jeszcze dziwi? – pyta Robert Rient. – Liczysz na mądrą odpowiedź starca? To się przeliczysz! – odpowiada Wojciech Tochman.

</a> fot. Forum fot. Forum

Jesteś ze sobą pogodzony?

Nigdy bym tak nie zapytał bohatera swojego reportażu. Dziennikarz nie może rozmówcy nabijać na szpileczkę. I to już w pierwszym pytaniu. To może rozmówcę wystraszyć, zamknąć na dalszą szczerą rozmowę. Stawiasz inwazyjne pytanie, od razu chcesz sięgnąć do moich najgłębszych pokładów. Nie powinienem się na to zgadzać. Ale proszę. Jestem kłębkiem sprzeczności, zupełnie niepoukładany. Trudno to tutaj analizować. Już się z tym pogodziłem.

Pisanie ci w tym pomogło?

Nie sądzę. To marny zawód, ciężki, niewdzięczny. Ludzie mówili mi, że nie czytali mojej ostatniej książki, bo wiedzą, o czym ona jest. Napisałem o ludobójstwie, nie było to łatwe, nie spałem nocami przez wiele miesięcy. Rozumiem, że ktoś nie chce czytać o zgwałconych kobietach, o trupach. Nie frustruje mnie to ani nie martwi. Też nie chciałbym tego czytać. To ludzkie, że ludzie nie chcą wiedzieć o ludobójstwie, że się od tego odcinają. Kiedyś opowiadałem po gazetach, że naszą powinnością jest wiedzieć, co się stało w Rwandzie. Mądrzyłem się, że ten, kto nie potrafi powiedzieć 20 zdań na ten temat, staje po stronie katów. Bo kat zwycięża wtedy, kiedy zapominamy o jego ofiarach. To wszystko wciąż racja. Ale dajmy ludziom spokój, niech sobie żyją w swoich wygodnych światach i niech nie przyglądają się naszej ciemnej stronie, skoro los nie stawia ich przed taką koniecznością.

Brzmi to jak zmiana, lekkość.

I ja sobie na tę zmianę pozwalam: codziennie coś sobie amputuję. Bo nie mam siły czegoś dźwigać. Pisząc o ludobójstwie, daję więc czytelnikowi wybór: chcesz – czytaj. Nie chcesz – nie ma sprawy. Znieczulenie i ciach-ciach.

Twoja ostatnia książka „Dzisiaj narysujemy śmierć” jest odmienna – tak jakbyś się coraz bardziej złościł, zamiast uspokajać.

Ktoś, kto dokumentowałby ludobójstwo zimnym okiem obserwatora, budziłby moje podejrzenia. W Rwandzie miałem poczucie, że jestem otwartą raną. Język książki odzwierciedla tamten stan. Czy to była złość? Myślę, że była tam także złość. I szereg innych uczuć. Ale emocje to niekoniecznie egzaltacja, która jest mi obca, mam nadzieję.

A co cię złości?

Co ty z tą złością? Krycie skurwysyństwa mnie złości. Przeczytałem właśnie w gazecie, że gdzieś w Polsce, na plebanii, urodziło się dziecko księdza. Kobieta rodziła sama przez całą noc, a ksiądz zamknął się w drugim pokoju i słuchał do rana muzyki. Nie wezwał pomocy, choć ona o to błagała. Dziecko zmarło, prokuratura umorzyła śledztwo. Kościół za karę wysłał melomana na misję. Tam pewnie mówi kobietom, co mają robić ze swoimi ciążami. To Bóg, jeśli istnieje, powinien się zezłościć i piorunem przynajmniej cisnąć.

Korzystałeś z terapii, żeby to wszystko zrozumieć, uspokoić się?

Każdy, kto chce zrozumieć siebie i innych, powinien przejść rzetelną psychoterapię. To porządkuje i rozwija. Ja nie jestem ani zbyt uporządkowany, ani rozwinięty, bo wszystkie terapie przerywałem. Męczyła mnie ich systematyczność.

Jak terapia pomaga w pisaniu?

Uczy sztuki rozmowy z człowiekiem, który właśnie staje się bohaterem opowieści. Słucham tego, co mówi. Nie oceniam, nie mądrzę się, nie doradzam, ale też nie roztkliwiam się, nie wciskam mu jakiejś waty, jak mi go żal. Nie uprawiam żadnej zgrywy. Prawie nie zadaję pytań. Raczej proszę, by zrelacjonował mi zdarzenie, które mnie interesuje, a którego był uczestnikiem bądź świadkiem. On decyduje, ile i jak mi o tym opowie. Czasem dopytuję: „to było rano czy wieczorem?”, „Kto stał obok?”, „Było ciepło?”. Nie pytam: „po co?”, „Dlaczego?”, „Co pani wtedy czuła?”, „Czy pan jest spełniony?”. Jeśli bohater poczuje się bezpiecznie w relacji ze mną, to wszystko wyjdzie samo.

A co było dla ciebie największą osobistą korzyścią z terapii?

Uwolniłem się od poczucia winy, które pchało mnie nieświadomie do pisania poprzednich książek. Winy, że mam lepiej, jestem biały, bogatszy, wykształcony, żyję w lepszych warunkach niż moi bohaterowie.

Piszesz, jesteś jednym z założycieli kluboksięgarni Wrzenie Świata i Instytutu Reportażu, w którym uczysz. Poza tym podróżujesz, wybierasz sobie temat i moment, w którym będziesz pracował. Oddzielasz życie zawodowe od prywatnego, czy stało się to jednym?

W pracy mogę stanąć po szyję w gównie, jeśli praca tego wymaga. Prywatnie nie wejdę nawet po kostki, bo po co? Inne są podróże reporterskie, inne wakacyjne. Dziennikarze często traktują wyjazd trochę zawodowo i trochę rodzinnie. Zwykle nie ma z tego ani dobrego reportażu, ani pełnej przyjemności bycia z bliskimi i z miejscem, które się odwiedza. Ja podróżuję przez 8, może 10 miesięcy w roku i często nie są to podróże zawodowe.

Wyjeżdżam dla czystej radości bycia z kimś mi bliskim. Także dla przyjemności poznawania świata, bez tej ciążącej konieczności notowania, rejestrowania, ciągłego rozmyślania o rodzącej się książce. To nie znaczy, że podróżuję bezmyślnie, że nie zwracam uwagi na tamtejszą biedę i że godzinami leżę na plaży. Jeśli już, to raczej siedzę, bo lubię na plaży godzinami czytać. To są najwspanialsze chwile: ciepło, morze, parasol, jakieś picie i książka. Żadnego „muszę”, żadnego „spieszę się”, żadnych ludzi, którzy proszą o szybką odpowiedź na ich e-maila. Lubię być osobnym człowiekiem.

Na czym polega ta osobność?

Moja natura wyklucza przynależność do stada. Nie żyję stadnymi sprawami. Mierzi mnie rywalizacja o przywództwo w stadzie. Może dlatego lubię mój zawód. Reporter, choć pracuje wśród ludzi, jest samotny w ocenie sytuacji, w zawodowych wyborach, decyzjach, porażkach.

I musi być dobrym słuchaczem.

Ludzie chętnie mi opowiadają o swoich kłopotach, chorobach. Nie tylko jako reporterowi, ale też jako sąsiadowi, koledze, niekoniecznie najbliższemu. Przyciągam tych, którzy nie mają z kim pogadać o najtrudniejszych sprawach.

A nie jesteś na to gotowy?

W pracy – tak. Choć i tam są chwile zmęczenia, zwątpienia. Poza pracą? Jak każdy. Czasem mam za dużo własnych spraw na głowie, więc głuchnę na sprawy innych. Nie wiem dlaczego, ale często jestem proszony na przykład o pomoc w załatwieniu komuś pracy albo dostępu do dobrego lekarza. Niektórzy uważają, że mam w tej kwestii szerokie możliwości. A wcale ich nie mam i zwykle, choć się staram, pomóc nie umiem. Kiedyś miałem o to do siebie pretensje, winiłem się za czyjeś bezrobocie, za czyjąś chorobę. To przeszłość.

Czy po ponad 20 latach pracy coś cię jeszcze dziwi?

Liczysz na mądrą odpowiedź starca? To się przeliczysz. Sam sobą się dziwię ostatnio, swoim myślom. Może dumam za dużo? Może wariuję? Otóż myślę, że reportaż to śliska sprawa.

Śliska?

Nie mam komfortu powieściopisarza, który stwarza fikcyjnego bohatera i kiedy chce, to go wysyła w kosmos albo uśmierca. Ja pracuję z niewymyślonymi, realnymi ludźmi. Albo z pamięcią po prawdziwych ludziach. Oni są dla reportera źródłem, karmą, tworzywem. Ich prawdziwe dramaty, cierpienie, łzy. To ogromna odpowiedzialność. Reporter zabiera im jakoś to ich życie i lepi je w tekście na nowo, po swojemu, mocno subiektywnie. Potem ktoś to czyta. Używamy – i autor, i czytelnik – tych prawdziwych ludzi, ich prawdziwego cierpienia do własnych spraw. Ale zostawmy to. O tym będzie moja nowa książka, która się dzieje daleko...

W Azji?

W slumsach jednego z największych miast świata. W ciągłej wibracji, zgiełku, napięciu i smrodzie. Złodziejstwo, kurestwo, prochy i głód. A obok – globalne korporacje, banki, hotele po tysiąc euro za noc. Spędzam w tym mieście ostatnio sporo czasu. Jestem z ludźmi, których cały majątek to stare plastikowe klapki, stare gacie i stary T-shirt. Mieszkają po 20 osób na 8 metrach kwadratowych, więc połowa rodziny śpi na ulicy. Jedyna cenna rzecz, jaką posiadają, to informacja o sobie, o swoim sąsiedztwie, o swojej biedzie. Ja im tę informację zabieram, pakuję do swojego bagażu i lotem za tysiąc euro przywożę je do domu. Oni tysiąca euro nigdy w życiu nie zobaczą, nawet setka jest poza ich możliwościami.

Ładnie o tym napiszę, pokażę tę ich nędzę. Pomoże mi w tym mój kolega, znakomity fotograf Grzegorz Wełnicki. Potem, albo wcześniej, pogadam sobie o tym w SENS-ie. Ty zarobisz, SENS zarobi, ja, kiedy już napiszę, też zarobię. I Grzegorz zarobi, bo fotografuje czadersko. Mój wydawca zarobi, redaktorka, korektorka, drukarnia, hurtownia, księgarnia. Moja wspaniała angielska tłumaczka zarobi. I francuska, ona też pięknie tłumaczy. Polecę do Paryża, do Nowego Jorku. Może wpadnie tłumaczenie czeskie, może niemieckie. Zapomniałbym o Włoszech, Włosi kochają Kapuścińskiego, Szczygła, mnie też udało się tam wydać „Jakbyś kamień jadła”. Miałem dobre włoskie recenzje i spotkanie autorskie w Rzymie. Przyjemne spotkania tam robią. Jest dobre wino, co mnie cieszy, bo ja nie znoszę kiepskiego wina. Podpiszę więc kilkadziesiąt książek z moim włoskim tytułem na okładce.

Później, już z pewną ulgą, zjem z moją tłumaczką małe co nieco. Nie za dużo zjemy, bo jedzenie wieczorem tuczy. Zwłaszcza włoskie. Usiądziemy gdzieś na Zatybrzu, mam tam ulubione miejsca. Moja tłumaczka to mądra i piękna kobieta, lubię z nią rozmawiać. Będzie naprawdę przyjemnie w tym Rzymie. Znowu linia lotnicza zarobi, znowu taksówkarz, znowu restauracja i hotel. A mój bohater? Zostanie w starych gaciach. Takie mam teraz myśli, jeszcze rozbiegane, niepoukładane. Tak powstaje książka.

Z tymi myślami nie jest ci coraz trudniej pracować?

Nie uważam, że to, co robię, jest złe. Ale czy jest tylko dobre? Uwodzę rozmówców jakąś gadką typu: „ma pani piękne zasłony”, „jechałem do pani całą noc” albo: „przyleciałem z Europy specjalnie, bo twoja sprawa nie dawała mi spokoju”. Jeśli nawet to prawda, to warto się temu uwodzeniu przyglądać. Bo reportaż to grząski grunt.

Wojciech Tochman, ur. w 1969 roku, reporter, pisarz. Uczeń Hanny Krall i Ryszarda Kapuścińskiego. Dwukrotny finalista Nagrody Literackiej „Nike” oraz Środkowoeuropejskiej Nagrody Literackiej „Angelus”. Wydał sześć książek non-fiction (m.in. „Jakbyś kamień jadła”, „Bóg zapłać” i „Dzisiaj narysujemy śmierć”). W 2009 roku razem z Mariuszem Szczygłem i Pawłem Goźlińskim założył Instytut Reportażu, który prowadzi Polską Szkołę Reportażu – roczny kurs twórczego pisania literatury non-fiction, oraz kultową w Warszawie kluboksięgarnię Wrzenie Świata.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze