Zasłynął jako twórca fotografii konceptualnej, a świat oszalał, gdy zrobił roznegliżowane zdjęcia Marilyn Monroe. Nazywa się Bert Stern, a film o nim i jego muzach można zobaczyć podczas festiwalu filmów dokumentalnych PLANETE+ DOC.
W tym dokumencie jest wszystko, co uwielbiamy: tysiące pięknych zdjęć, proces ich powtarzania oraz portret prawdziwego geniusza fotografii, w dodatku portret z morałem. - Za szybko osiągnąłem szczęście. Byłem na to za młody. I to zmarnowałem. Teraz powinienem być szczęśliwy, na starość, a nie jestem - mówi Bert Stern i to jest clue jego historii.
Bert Stern zaczął swoją karierę w Nowym Jorku jako bezczelny geniusz, który podchodzisz do wszystkiego co robił z niezwykłą nonszalancją. Ta nonszalancja wyniesie go na szczyt talentu, sławy i uznania, jakiego nikt już później nie osiągnął; ona również doprowadzi do jego wielokrotnego upadku, w wyniku którego utraci tych, których kocha, utraci sławę, pieniądze, szacunek, wreszcie instynkt samozachowawczy, którego nie przejawia nawet w dokumencie.
Nie ma takiej sławy w świecie modelingu, filmu czy sztuki, której Bert Stern by nie uwiecznił. Choć karierę zaczął od zdjęcia reklamującego wódkę Smirnoff - które notabene stało się przełomowym w myśleniu o reklamie oraz rozpoczęło rozdział fotografii koncepcyjnej - to dziś najbardziej znany jest jako fotograf i koneser pięknych kobiet.
Szczyt jego kariery, po którym zaczęła się szybka amfetaminowa jazda w dół, to 1962 rok - trwająca kilka dni sesja z Marilyn Monroe. Nikt wówczas nie wiedział, że do zdjęć, które powstały w czerwcu i lipcu 1962 roku życie dopisze własną historię i nada im dodatkowej symboliki - w sierpniu tego roku, dokładnie na dzień przed ukazaniem się sesji w magazynie "Vogue", Marilyn znaleziono martwą w jej własnym domu.
Ale ta sesja i słynny autoportret Sterna z Marilyn to jeden z najważniejszych momentów zwrotnych jego życia. I w tym miejscu dokument mógłby się skończyć. Dalej, razem z Bertem zaliczamy równię pochyłą. Robi się coraz goręcej - narkotyki, sesje terapeutyczne, bankructwo, wywlekanie brudów z byłą żoną - i coraz gorzej. Dokument przestaje być ciekawy, staje się natarczywy i pozbawiony dyskrecji. Razem z kręcącą go reżyserką Shannah Laumeister, notabene obecną miłością Sterna, młodszą od niego o 30 lat, wchodzimy z butami do jego mieszkania, łóżka i bieliźniarki, poznając człowieka, którego wyraźnie męczy natarczywość kamery i niedyskretne pytania, na które nie chce odpowiadać. Gorzej, czujemy, że jego odpowiedzi nie spotykają się ze zrozumieniem ze strony słuchaczki. Wniosek jest smutny: po sesji z Marilyn i amfetaminowym szaleństwie Bert Stern na dobre stracił szczęście do ludzi i intuicję - to widać tak bardzo, że nie chce się na to patrzeć.
Niemniej materiał zdjęciowy, jaki możemy prześledzić, warto jest uwagi do końca, Te wszystkie zdjęcia już kiedyś widzieliśmy, ale świadomość , że wyszły spod ręki jednego człowieka, powala. Życzę udanego seansu.