Eva Green i Ewan McGregor stają w obliczu nieuchronnego końca świata. Tracąc kolejne zmysły, odnajdują ich prawdziwe znaczenie.
Filmy katastroficzne bywają doskonałą wymówką dla producentów, by wyrzucić w błoto mnóstwo niepotrzebnych pieniędzy, dla specjalistów od animacji – by wyżyć się w nieznaczących dla fabuły efektach specjalnych, a dla widzów – by zobaczyć swoje codzienne rozterki w nieco mniejszej skali i nabrać do nich odpowiedniego dystansu. Scenariusz „Ostatniej miłości na Ziemi" (Kim Fupz Aakeson) zostawił z katastrofizmu tylko to, co najważniejsze – grę na zaszczepionym w nas głęboko lęku przed bezradnością. A potem ten strach przetransponował na bardzo pospolity, ale dzięki wyjątkowym aktorom przepiękny, romans.
Główna bohaterka jest najwybitniejszym w kraju epidemiologiem, więc – zgodnie z wyznacznikami gatunku – powinna uosabiać racjonalizm i do ostatniej sceny stawiać opór nadciągającej zagładzie. Przepiękna Eva Green („Casino Royale", „Marzyciele"), brytyjski sobowtór Agnieszki Grochowskiej, szybko zrzuca jednak laboratoryjny fartuch i koncentruje się na ocalaniu swojego człowieczeństwa w ramach związku z Ewanem McGregorem. Mniej więcej w jednej trzeciej filmu naukowe rozważania o przyczynach katastrofy odchodzą w niepamięć.
Jest to bowiem katastrofa tak niezwykła, że aż nielogiczna. Trzeba jednak przyznać, że wyjątkowo wdzięczna do zobrazowania językiem filmu. Oto wskutek działania jakiegoś nienamierzalnego czynnika (broń biologiczna? zmiany środowiskowe?) jednocześnie w różnych miejscach na Ziemi ludzie tracą kolejne zmysły – najpierw węch, potem smak, słuch i – koniec końców – wzrok. Utrata każdego z nich poprzedzona jest dodatkowo eskalacją jednej, intensywnej emocji – smutku, lęku, gniewu, co daje aktorom niespotykaną dziś w kinie możliwość powtórki egzaminów wstępnych do szkoły teatralnej. Na szczęście wszyscy zdają bez zarzutu.
Im bardziej świat zewnętrzny zatraca się w chaosie, tym bardziej kochankowie zbliżają się do siebie, a gdy obraz na ekranie gaśnie i bohaterowie pozostają z tym ostatnim, „doskonałym zmysłem” (oryginalny tytuł filmu brzmi właśnie „Perfect Sense"), głos z offu dosyć łopatologicznie serwuje nam krzepiący wniosek, że miłość zwycięża, bo wszystko przetrzyma i silniejsza jest, niż śmierć.
Ktoś oburzy się może, że zdradzam zakończenie – niepotrzebnie. Cała siła filmu tkwi bowiem nie w ramie fabularnej, która jest pochodną nastoletniej wrażliwości, ale w środkach wyrazu, które wymagają i talentu i dojrzałości. Podobno Eva Green i Ewan McGregor spędzili poza planem długie godziny na rozpracowywaniu relacji głównych bohaterów. To widać! Kamera kocha nie tylko każdego z nich osobno, ale też jako duet – takiej chemii na ekranie nie spotyka się co dzień. Ogromne brawa należą się tandemowi reżyser – autor zdjęć, który swoje możliwości pokazał już w poprzednim wspólnym dziele - „Młodym Adamie”, a teraz stworzył obraz będący afirmacją ludzkiego bytowania w świecie. Rzeczywistość w obiektywie Gilesa Nuttgensa chce się powąchać, zjeść, pochłonąć – tak zachłannie, jak robią to aktorzy prowadzeni przez Davida MacKenziego. To jeden z tych obrazów, które dają potężną motywację do życia – po wyjściu z kina jeszcze długo wszystkie zmysły mamy wyostrzone, barwy możemy poczuć na języku, a zapachy układają się w symfonie.
"Ostatnia miłość na Ziemi", David Mackenzie, GutekFilm.