Pamiętacie, czego słuchaliście na wakacjach ćwierć wieku temu? Podpowiem: „I’m spinning around, move out of my way…”.
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 9/2025.
Piosenki tak ikoniczne, że inspirują cały felieton. Jedną z nich jest „Spinning Around”, przebój Kylie Minogue z 2000 roku. Uprzedzę na wstępie, na potrzeby tego tekstu swój obiektywizm wysłałam na urlop w odległym resorcie. Uwielbiam tę erę w karierze wokalistki, wszystko, co sobą reprezentuje. To więcej niż zgrabne przeboje i efektowne teledyski. To historia przetrwania i spektakularnego odrodzenia. Wyznanie wiary w siebie, gdy nie wierzy nikt. To lekcja życia – nie tylko dla wielkich gwiazd muzyki.
By zrozumieć, ile znaczy „Spinning Around” i co symbolizuje, trzeba wrócić do poprzedniego milenium, czasów wielkich machin producenckich realizujących dla fonograficznych koncernów powtarzające się zlecenia: chcemy więcej i więcej trzyminutowych przebojowych piosenek. Nie ma znaczenia, kto je wykonuje, ma je śpiewać cały świat. Popowi artyści w latach 80. byli wykonawcami powierzonego im zadania, bezbłędnego odśpiewania piosenki z kartki. Oczywiście byli samowystarczalni geniusze, jak Jackson czy Prince, czy buntownicy, jak Madonna lub George Michael. Ale była też wielka fabryka przebojów, system, którego najjaśniejszą gwiazdką była właśnie Kylie Minogue.
Ceremonia zamknięcia igrzysk olimpijskich w Sydney (2000). @Gamma-Rapho.
Australijska aktorka, uwielbiana nastolatka z kultowej opery mydlanej „Sąsiedzi”, zadebiutowała jako wokalistka w 1987 roku. Jej pierwszy singiel, „Locomotion”, został zaprezentowany na radiowej antenie dość osobliwą zapowiedzią DJ-a: „A teraz piosenka pewnej aktorki, która nie powinna rezygnować ze swojej pracy, bo kariery muzycznej z tego raczej nie będzie”. Ewidentnie nie docenił potencjału i talentu „aktorki”, dla której zasiadały przed ekranami dziesiątki milionów widzów w Australii i Wielkiej Brytanii. „Locomotion”, zgrabna nowa wersja hitu z 1962 roku, w ojczyźnie Kylie została okrzyknięta singlem dekady, najpopularniejszą piosenką lat 80. Ambitna Minogue wyruszyła na podbój Londynu i spotkanie z producenckim teamem Stock Aitken Waterman, słynnymi SAW, kompozytorami hitów największych gwiazd pop, Ricka Astleya i Bananaramy. Byli tak rozchwytywani, że… zapomnieli o spotkaniu z 19-latką z Australii. Ratując reputację, „na kolanie” napisali dla niej piosenkę, gdy poirytowana czekała pod drzwiami. Była to „I Should Be So Lucky”, nagrana w 40 minut popowa petarda, wymarzona piosenka, by zaczynać karierę, murowany globalny przebój. Narodziła się gwiazda.
Kylie Minogue i Chris Martin, frontman Coldplay, na festiwalu Glastonbury (2019). (Fot. Ian Gavan/Getty Images)
Minogue, legendarnie kulturalna, uprzejma i miła, była idealną współpracownicą dla wpływowych producentów. Zgadzała się na wszystko, posłusznie nagrywała podsuwane jej kompozycje, wydawała kolejne wielkie przeboje. Zachwycała miliony fanów, nie ustając w dostarczaniu banalnych, lekkich, radosnych piosenek. I sama była zadowolona, była przecież wielką gwiazdą muzyki, czego można chcieć więcej? To złudne spełnienie zakwestionował Michael Hutchence, lider INXS i wielka miłość wokalistki. Nazywany „nowym Mickiem Jaggerem”, wielbiony przez miliony kobiet na całym świecie gwiazdor rocka był wszystkim, czym wciąż nie była Kylie – szanowanym artystą i symbolem niebezpiecznego, zakazanego seksu. Jego erotyczna reputacja była tak legendarna, jak niewinny był wizerunek Minogue. Ich miłość elektryzowała media. Dobra Kylie i zły Michael. Co też musi dziać się w tym łóżku! Hutchence nie widział w swojej dziewczynie bezmyślnej wykonawczyni głupich piosenek, lecz młodą kobietę, która ma swoje przemyślenia, pragnienia i ambicje. Nigdy nie kwestionował jej dorobku, ale zachęcał, by przestała realizować oczekiwania innych, a zaczęła własne. Kylie po osobistej seksualnej rewolucji zabrała się więc za tę zawodową i wizerunkową. W kwietniu 1990 roku w teledysku „Better The Devil You Know” po raz pierwszy pokazała się ona, kobieta, która wygląda tak, jak chce, nie jak wymyślili to inni. I wyglądała pięknie, bo szczęście to wciąż najlepszy kosmetyk.
Kylie Minogue opuszczająca australijską premierę swojego filmu „Niemoralni” (The Delinquents) z Michaelem Hutchence’em, wokalistą INXS (1989). (Fot. The AGE/Getty Images)
Nie zmąciło go nawet nieco chłodniejsze przyjęcie jej trzeciego albumu. Zostało zignorowane, gdy powinno być sygnałem ostrzegawczym. Fani nie chcieli charakternej Kylie, ubierającej się w niszowych butikach i opowiadającej o swoich literackich inspiracjach. Minogue była jednak zbyt zajęta opuszczeniem swoich złotych klatek, by to zauważyć. Zostawiła „Sąsiadów”, pożegnała SAW, straciła kontrakt fonograficzny, ostatecznie rozstała się z nastoletnią, beztroską dziewczyną. Poznała ból złamanego przez Hutchence’a serca, ale wciąż miała swoją karierę. O, słodka naiwności!
Pierwsze oznaki nadchodzącego kryzysu, gorsze wyniki kolejnych singli i albumów, upadek systemu „nieautentycznych” popowych gwiazd muzyki w erze komercyjnego i artystycznego triumfu grunge’owych buntowników zostały w 1995 roku przypudrowane niezaprzeczalnym sukcesem Kylie – współpracą z Nickiem Cave’em i fenomenalnym duetem „Where The Wild Roses Grow”. Minogue miała prawo łudzić się, że będzie mieć wszystko, kolejne wielkie przeboje i nowe, bezkompromisowe podejście do swojej muzyki, upragniony szacunek. Jeśli Hutchence obudził ją erotycznie, Cave zrobił to artystycznie. Manifestem tego przebudzenia miała być najambitniejsza płyta w jej dyskografii, ukochane dziecko, osobisty manifest, wydana w 1997 roku „Impossible Princess”. Znana także jako… jedna z najbardziej spektakularnych porażek w historii muzyki pop. Wzgardzony album po latach doczekał się należnego mu uznania, sama artystka uważa go za szczególną, być może najważniejszą pozycję w swoim dorobku, fani wokalistki dziś snobują się na docenianie „Księżniczki”, ale wtedy… Było to brutalne. Nie ma bardziej spektakularnych upadków niż te ze szczytu, a Kylie, pardon, „rąbnęła”, bo nie ma co silić się na subtelności. Recenzje były miażdżące, uwielbiająca niszczyć idoli brytyjska prasa ścigała się w złośliwościach, ale nie musiała się wysilać, rynek wystosował najsilniejszy z ciosów, płyta po prostu się nie sprzedała, ludzie nie chcieli tego słuchać.
Odtrącenie było więcej niż artystyczne. Fani nie chcieli prawdziwej Kylie Minogue. Interesowała ich tylko sztuczna projekcja bezpretensjonalnej i ślicznej śpiewającej laleczki. To musiało boleć. Dlatego tak imponuje wszystko, co Kylie zrobiła później. Zamiast zgorzknieć, iść w zaparte, obrazić się, wyciągnęła wnioski. Co bardziej kocham: moją dumę, czy to, że latami dawałam milionom ludzi tyle radości? – zdawała się pytać. Czy to naprawdę takie złe życie, widzieć te uśmiechnięte twarze na koncertach, patrzeć na tańczących do mojej muzyki, szczęśliwych ludzi? Dlaczego nigdy nie pomyślałam o tym, że zamiast być „niemożliwą księżniczką”, mogę z dumą nieść koronę „księżniczki pop”? Wymaga niezwykłej dojrzałości i mądrości, by zobaczyć ponad urażone ego. George Clooney powiedział w jednym z wywiadów, że sukces nie uczy cię niczego. Wokalistka postanowiła, że po to będzie jej ukochana, wzgardzona „Impossible Princess”, by – paradoksalnie – z jej pomocą wrócić na popowy szczyt. Tym razem, po raz pierwszy z intencją i prawdziwą radością.
Złote szorty z teledysku „Spinning Around” na wystawie „Kylie – The Exhibition” (2007). (Fot. Fred Duval/Getty Images)
„Spinning Around”, wydany latem 2000 roku pierwszy singiel po katastrofie, zabiera nas na migoczący taneczny parkiet – krajobraz po bitwie, komercyjnej porażce, medialnym upokorzeniu. „Zamieniłam smutek na radość, wyrzuciłam stare ubrania, kupiłam sobie lepsze. I mam coś do powiedzenia, zostawiam przeszłość, wierzę w przyszłość. Oraz czy dodałam, że idę w nowym kierunku, który prowadzi do mnie?” – śpiewała w zwrotce, która prowadziła do być może najbardziej chwytliwego refrenu roku: Odsuńcie się, bo zaczynam wirować na parkiecie… Oczywiście, był też teledysk, małe dzieło komercyjnej filmowej perfekcji, Kylie tańcząca w klubie, jak zawsze piękna, tym razem w najbardziej kusych złotych szortach, na jakie pozwala telewizja w prime timie. Kupione na pchlim targu za grosze, stały się bezcennym symbolem zabawy, glamouru i seksapilu.
Kylie Minogue w O2 Arenie podczas swojej trasy koncertowej „Tension Tour” w Londynie (2025). (Fot. Jim Dyson/Getty Images)
Nie bez powodu są dziś w muzeum – odrodziły wielką karierę. I to jak! Minogue zaśpiewała dla miliardów widzów podczas ceremonii zamknięcia igrzysk w Sydney, zagrała w słynnym „Moulin Rouge!”, wydała w 2001 roku swoją najsłynniejszą płytę „Fever” i wylansowała z niej globalny przebój „Can’t Get You Out Of My Head”, ustabilizowała swoją pozycję i trwa na szczycie do dziś. Gdy piszę te słowa, jest w wielkiej trasie koncertowej, która po raz pierwszy zawitała także do wielotysięcznych aren Ameryki. Zajęło jej to co prawda 40 lat, ale zrobiła to, podbiła niechętny jej land. Ale kto miałby to zrobić, jeśli nie waleczna Kylie Minogue, królowa niepoddawania się, księżniczka pop?
Impossible princess (1997)
Wzgardzone i wyszydzone dzieło po latach ujmuje naiwnym pragnieniem wolności i imponuje nadaniem sobie prawa do wyrażania siebie w nowy, bezkompromisowy sposób.
Fot. materiały prasowe
Fever (2001)
Najbliższa perfekcji pozycja w dyskografii wokalistki i imponująca kolekcja przebojów. Tak brzmiała globalna dominacja początku XXI wieku. La-la-la, la-la-la-la-la…
Fot. materiały prasowe
Body Language (2003)
Era „Kylie Bardot” dała nam „Slow”, być może najlepszą piosenkę Minogue. Ale „Body Language” to więcej niż wiodący singiel. To pewien stan, namiętny, niespieszny, uroczy i słodki. Przyjemny!
Fot. materiały prasowe